Michał siedź - Mikhal sidaye
Wyjazd na Zachód[1]
Na wiosnę 1945 roku zaczęto mówić, że będziemy wyjeżdżać na Zachód. W Petlikowcach Starych[2] zostali wyłącznie starsi mężczyźni lub niezdolni do służby wojskowej, z kolei mężowie oraz ojcowie zostali powołani do wojska. Wszystkie obowiązki spadły zatem na barki kobiet. I tak przed naszym wyjazdem moja mama zdążyła zasiać oziminę. Co więcej, Antonina zorganizowała niezbędne dokumenty do podróży, otrzymała trochę grosza za posianie i zebranie oziminy. Wyjechaliśmy zaraz po świętach Wielkanocnych[3], pierwszym transportem, gdyż mieszkaliśmy na skraju wsi, przez co byliśmy najbardziej narażeni na niebezpieczeństwa. W tym miejscu należy powiedzieć, że wcześniej m.in. w Bobulińcach, gdzie mieszkał mój wuj, Ukraińcy zabili Polaków[4], podobnie było w Osowcach[5], gdzie też były morderstwa, nie pamiętam dziś, ile w tych wsiach zginęło osób. W pierwszej połowie lipca 1945 roku z Petlikowiec Starych wysiedlono jeszcze 43 rodziny, które były w grupie trzeciej[6]. Nasza matka wyjechała pierwsza do Pyszkowic, na stację kolejową[7], która była w szczerym polu, zabierając ze sobą m.in. pierzynę, trochę ziemniaków oraz zboże. W domu została jeszcze moja babcia Joanna, siostra Zosia, brat przyrodni Ludwik i ja. Któregoś dnia, nagle babka mówi do nas „wyjeżdżamy”. Wyszliśmy z chałupy tak po prostu, normalnie. Nasz daleki wuj podstawił wóz, do którego przywiązaliśmy kozę. Zabraliśmy ze sobą dużo niezbędnych rzeczy na przykład żarna, kądziel, wrzeciono, dzieże oraz tarkę do prania. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, nie ucałowaliśmy naszej ziemi, czy progu domu. Wozem zjechaliśmy na dół, przejechaliśmy przez most na Strypie, następnie potoczyliśmy się w górę piękną drogą z kostki. W pewnym momencie nasza babka mówi do nas „dzieci popatrzcie na Petlikowce Stare, bo być może widzicie je po raz ostatni”. My jak to dzieciaki, tak obojętnie popatrzeliśmy. Byliśmy zafascynowani przygodą, która w naszych myślach miała się rozegrać zaraz. Pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy pociąg na własne oczy, dodatkowo my nim jechaliśmy, radość była wielka. Co prawda, kiedyś w Buczaczu ojciec chciał mi pokazać, jak wygląda pociąg, ale się nie udało. W Pyszkowcach czekaliśmy pod gołym niebem razem z innymi rodzinami kilka dni na przyjazd pociągu. Nikt z wujków, ciotek nie przyjechał nas pożegnać. Dopiero z czasem człowiek zrozumiał, jak ważna rzecz rozegrała się w życiu naszej rodziny. Pamiętam, gdy chodziłem do ogólniaka, to w trakcie lekcji malowałem ze wspomnień swój dom w Petlikowcach Starych.
Wreszcie do Pyszkowiec przyjechał nasz transport z „lorami”, gdzie były tylko burty, ludzie siedzieli tam razem ze swoim dobytkiem. Jeden wagon był zadaszony, został przeznaczony dla dzieci, starszych oraz ciężarnych kobiet. Ja razem z babcią, siostrą Zosią i Ludwikiem mieliśmy „te lepsze warunki”. Wspólnie z nami jechała pani, która urodziła w rowie niemowlę. Ludwik mówił do mnie zobacz, tej kobiecie bocian przyniósł dziecko. Ona od razu mu odpowiedziała „zaraz ci dam bociana”. Na drugi dzień, tej kobiety nie było z nami, być może gdzieś ją przenieśli, tego nie wiem. Gdy pociąg się zatrzymywał, to ludzie wyciągali swoje narzędzia i wspólnie gotowali przy torach. Im bliżej byliśmy granicy, tym częściej nasz skład oblegali żołnierze radzieccy, którzy wymieniali z nami ruble. Pamiętam, że któregoś razu ludzie mówili, że zatrzymamy się w Warszawie, nasz postój przypadł w strasznie mglisty dzień, nic nie było praktycznie widać. Siedzieliśmy wtenczas na moście, jedyne co było „widoczne” to duża ilość torowisk. Tam pierwszy raz usłyszałem piosenkę „O Warszawie ”[8]. Za chwilę kilka kobiet poleciało do mężczyzny, który grał na akordeonie i śpiewał, kupiły od niego ulotki związane z tym utworem. Nasza dalsza podróż wiodła nas do Poznania, ale tam nie pozwolono nam wysiadać. Zostaliśmy cofnięci do Konina, to był chyba kwiecień, nie ustalono jeszcze granic, dlatego zapewne tak postąpiono[9]. Zostaliśmy rozładowani dopiero w Koninie, na miejscu czekała wielka łaźnia, gdzie ludzie mogli się umyć. Dodatkowo funkcjonowała odwszalnia dla naszych ciuchów. Pamiętam, że poszliśmy z matką do wanny, Antonina została w koszuli, ja siedziałem w jej nogach. Jakiś starszy mężczyzna od obsługi, chodził bez przerwy nago, przez co „te biedne kobiety”, strasznie się go wstydziły. Przydzielono nam również opiekuna z Czerwonego Krzyża, który z nami wszystko załatwiał. Na dworcu między jedną a drugą rodziną poukładali tobołki z tym, co przywieźliśmy ze sobą. Na dworcu kolejowym w Koninie, rozegrała się tragedia, mianowicie nasz sąsiad – Trębacz zmarł za rozłożonymi „workami”, nie doczekał „Ziem Obiecanych”. Nasza matka wykazała się po raz kolejny obrotnością spraw, gdyż na stacji kolejowej załatwiła niezbędne rzeczy, dzięki czemu dostaliśmy gospodarstwo poniemieckie, o czym opowiem później. Z tego okresu pamiętam jeszcze jedną sytuację, to już musiało być chyba w maju 1945 roku, na stacji w Koninie stanął parowóz, który nabierał wody. Jego wagony były pięknie wymalowane, „obrazujące zwycięstwo nad hitlerowcami”, w środku byli mężczyźni i kobiety w pięknych, lśniących mundurach.
Moja najbliższa rodzina
Na świat przyszedłem w 1935 roku w Petlikowcach Starych, powiat Buczacz, województwo tarnopolskie[10], nad rzeką Strypą. Moja mama miała na imię – Antonina, tato nazywał się Antoni, pochodził z Bobulińca[11]. Cztery lata później urodziła się moja siostra Zofia. Należy podkreślić w tym miejscu, że to był drugi mąż mojej matki, gdyż pierwszy zmarł na gruźlice zaledwie po dwóch latach małżeństwa. Ta choroba zbierała w tamtym czasie spore „żniwa”.
Mój dziadek Michał Lipka, po którym otrzymałem swoje imię, zmarł w 1914 roku. Ojciec mamy – Franciszek Myszkowski miał bogatą historię, został powołany do wojska w 1914 roku. W czasie pierwszej wojny światowej dostał się do niewoli i osadzili go razem z innymi żołnierzami w Omsku. Rodzina dostała nawet powiadomienie, że jest jeńcem wojennym. Do Petlikowiec Starych, powrócił dopiero w 1921 roku po traktacie Ryskim, w swoim płaszczu z szablą. Jego żoną była Joanna Myszkowska z domu Kubasiewicz. Dziadek zmarł w 1943 roku, pamiętam go dobrze, ponieważ mieszkaliśmy w jego domu. Zachowałem w pamięci moment jego pogrzebu, nie będę ukrywał, że to był wówczas dla mnie trudny czas.
Fot. 1. Franciszek Myszkowski. Petlikowce Stare, 1942 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Fot. 2. Antoni Lipka w mundurze wojskowym. Miejsce nieznane, lata 30 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Fot. 3. Źródło: S. Puchała, Kresowy Barysz i okolice, Sobótka 2017, s. 2
Nasza wieś – Petlikowce Stare
W Petlikowcach Starych po pierwszej wojnie światowej życie zaczynało wracać do normalności. Z czasem zaczęto przeprowadzać rozmaite inwestycje między innymi, odrestaurowano szkołę, do której uczęszczały razem dzieci polskie i ukraińskie. Co więcej, założono Kasę Stefczyka, powstała także mleczarnia, stając się źródłem dochodu dla drobnego rolnika. Na uwagę zasługuje fakt, że nasza wieś w tamtym czasie została częściowo zelektryzowana, za sprawą prądnicy zamontowanej przy młynie na rzece Strypie. Zrobiono spiętrzenie wody, było duże koło i dzięki temu część ludzi nie musiała siedzieć w domu przy świecach, czy lampach naftowych, tylko mieli w chałupach normalnie żarówki. Zadbano także o życie kulturalne ludzi, ofiarując teren oraz liczne datki pieniężne na budowę Domu Ludowego[12].
Fot. 4. Mleczarnia w Petlikowcach Starych. Petlikowce Stare, lata 30 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Fot. 5. Chór na tle Domu Ludowego w Petlikowcach Starych. Na krzesełku siedzi Pan Husarski prowadzący chór. Petlikowce Stare, lata 30 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Nadmienię w tym miejscu, że przed wojną wójtem wsi, był mój wuj – Stefan Kubasiewicz, brat mojej babci.
Do kościoła katolickiego miałem ledwie ze 150 metrów. Nasz ogród dosłownie przylegał do placu kościelnego. Rodzice opowiadali nie raz w domu o ludziach „dziadach”, którzy pukali do drzwi chałupy, żeby dostać coś do zjedzenia. Ja także widziałem ich na własne, gdyż do kościoła zabiera mnie moja babcia. Jak przypadał odpust, to licznie przychodziły „dziady”, na pieszo ze wszystkich stron. Układali się od drogi do kościoła, zajmując jakieś 40 – 45 metrów. Charakteryzowali się głośną modlitwą oraz śpiewami, żeby dostać grosika. Ja pamiętam także swoją historię, która związana była ściśle z „odpustem”, nie dostałem od rodziców grosika, żeby sobie coś kupić na straganie, „jaki ja byłem wtedy smutny”. W kolejnym roku wziąłem sprawy w swoje ręce, ukradłem jajko z naszego kurnika i pobiegłem ile sił na stragany, ale na miejscu został już tylko jeden sprzedawca, mówiąc mi, co ja ci dziecko mogę dać za to jajko. Nie pamiętam dziś, co otrzymałem od niego.
Fot. 6. Michał Lipka w wieku trzech lat na koniu. Petlikowce Stare, 1938 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Nasze rodzinne gospodarstwo było położone, „na ulicy którą zwano Rów”. Nasza rodzina (dziadek i ojciec) posiadała razem siedem mórg ziemi, dwa konie, krowy oraz kury. Nasz dach został pokryty blachą, chałupa składała się z dwóch izb z sienią, w środku znajdował się także piec chlebowy. Często, jak rodzice jechali do Buczacza na zakupy, lub pracowali na polu, to opiekowała się mną moja babka, która siedziała na piecu i profilaktycznie, co jakiś czas mówiła do mnie „Michaiły siedź”. Mówiła, tak zapewne, żebym nic nie psocił. Porównując się do naszych sąsiadów, byliśmy trochę majętniejsi. W tamtym czasie Petlikowce, były przeludnione, ludzie często mieli po pół morgi ziemi, a nawet i mniej. Dla przykładu nasza sąsiadka została bez męża, Stanisław Hryczyński[13] jak wyszedł z domu w 1939 roku na wojnę, tak wrócił do swojej rodziny dopiero w 1947 roku. Nasza matka podrzucała tej kobiecie zawsze trochę chleba, gdyż oni mieli po prostu biedę. W 1939 roku, jak przyszli do naszej wsi Rosjanie, to nie mówili do nas „kułaki” tylko „kurkul” po ukraińsku, nie wiem dlaczego tak .
Druga wojna światowa
Do naszego domu często przychodzili Niemieccy żołnierzy i mówili do matki „daj mleka albo daj jajka”. Przed takimi żołnierzami nie odczuwałem strachu. Lecz jak widziałem SS-Mannów i ich trupie czaszki, to czułem ogromny strach. Raz krzyczeli na ojca, nie pamiętam dziś czemu, jak to dzieciak nie „wytrzymałem ciśnienia”. Któregoś razu Niemcy zabierali nam krowę, ona nie chciała wyjść ze stodoły, wtedy żołnierze zaczęli ją strasznie bić. Matka zaczęła krzyczeć, żeby tego nie robili, za co dostała „machajem”. Ludzie od „Niemca” za utracone towary otrzymywali rozmaitości litra wódki, kilka grosików, kiedyś mama przyniosła nawet czerwony materiał, który był bezużyteczny w tamtym czasie. Okupant sprawdzał także nasze stodoły, czy nie ukrywamy jakiegoś dodatkowego zboża, powiem że „ojciec nie był gorszy od innych”. Jak Niemcy zażądali, to trzeba było dostarczyć do Buczacza, zwierzęta lub wypełniony wóz towarami uzbieranymi we wsi .
Za czasów okupacji niemieckiej zamontowano jeszcze większą prądnicę, dzięki temu chyba w 1943 roku zamieniliśmy lampę naftową na żarówkę. W tamtym czasie pamiętam, że ludzie mówili, iż wylał Dniestr i jego dopływy[14] przez, co nasiliła się wędrówka „dziadków”, którzy pukali do drzwi domów, żeby dostać kilka kartofli do zjedzenia. Ogólnie powiem, że dobre czasy rozwoju tych ziem, skończyły się wraz z nadejściem drugiej wojny światowej.
W chałupach mieszkańców zamiast spokoju i normalności zaczęło gościć niebezpieczeństwo oraz ludzkie nieszczęścia. Nasze stosunki z Ukraińcami pogarszały się coraz bardziej[15]. W 1943 roku mój ojciec z matką chowali się w gnoju, przed Ukraińcami. Ja razem z siostrą Zosią uciekaliśmy za Strypę, do ciotki Anny, pomimo, że jej mąż o imieniu Pyłyp, był Ukraińcem, mówiono na niego „jurysta”, czyli prawnik. U nich w domu nie chowałem się wyłącznie z siostrą, któregoś dnia tam było z 15 osób. Nawiasem mówiąc, po tamtej stronie rzeki większość stanowili Ukraińcy[16]. Ciotka co ciekawe prowadziła swój sklep z tkaninami jeszcze przed wojną i była jedną z wielu fundatorek kościoła, o którym wspominałem wcześniej. Ich sklep został „oblany” jakąś substancją jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej, „takie były czasy”.
Fot. 7. W środku ciotka Anna Maksymiszyn, u której się chowaliśmy w 1943 roku. Po lewej stronie Michał Lipka, po prawej żona Gabrysia Lipka. Miejsce nieznane, czas nieznany. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Mordy stawały się coraz częste, na przykład w 1944 roku w Bobulińcach, mieszkał stryjek Feliks, brat mojego taty, tam ludzie mówili, że wymordowano 48 osób[17]. Jakby tego było mało rzeka Strypa, stała się linią frontu dla wojsk niemieckich i radzieckich[18]. My znajdowaliśmy się po jej zachodniej stronie, gdzie stacjonowały jeszcze wojska niemieckie. Proszę sobie wyobrazić, ciągłe ostrzały, wybuchy, które nam mieszkańcom Petlikowiec towarzyszyły przez około trzy tygodnie. Zachowała się w mojej pamięci taka sytuacja z tego okresu – w niewielkiej odległości od ogródka naszego sąsiada stała armata niemiecka, obok niej leżało pełno łusek po wystrzałach. Boże, jakie to dziś wydaje się niemądre, podszedłem bliżej, jak nie było Niemców, przecież gdyby oni mnie zauważyli, to mogłoby być ze mną krucho. W tych niepewnych czasach całe rodzinny chowały się po, jamach (piwnicach), które znajdowały się prawie przy każdym domu. We wnętrzu takich pomieszczeń, nie było podłogi, tylko gliną było wszystko obite. Jak ustawały ostrzały i robiło się cicho, to ludzie wychodzili na zewnątrz, aby oporządzić swoje zwierzęta, jeżeli komuś oczywiście zostały, trzeba było iść także na pole wykonać swoje pracę, co więcej każdy oceniał również swoje straty w wyniku kolejnego ostrzału. Pewnego dnia Rosjanie zza rzeki Strypy, dokonali kolejnego ataku dużą ilością pocisków, one strasznie świstały, dziś wiem, że były to zapewne „Katiusze”[19]. Efekt był taki, że nasza wieś stanęła w ogniu. Zaczęli od Domu Ludowego, na całe szczęście nie spalił się kościół i ochronka. Z chwilą, gdy Rosjanie zaczęli „walić pociskami”, uciekliśmy do jamy sąsiada Skotnickiego, u nas „ziemianka” była cała zapakowana ziemniakami, burakami oraz kapustą białą. Nasza babka w pewnym momencie kontem oka zauważyła, że ogień objął naszą stodołę. Matka jakby nieświadoma ryzyka krzyczała „wychodzi na zewnątrz”. Wielokrotnie się potem pytałem, po co nam kazała uciekać, skoro wszystko płonęło, a za ścianą przecież człowiek jest bezpieczniejszy. A tak kule rosyjskie latały nam nad głowami. Mama odpowiedziała „ja was zawsze prowadziłam tam, gdzie najniebezpieczniej”. Ojciec pobiegł wypuścić zwierzęta ze stajni. Antonina chwyciła mnie oraz Zosię za ręce i biegliśmy przez nas ogród, księdza pole w górę wsi. Wpadamy do chałupy Franciszka Skotnickiego, za nami wchodzi „jakaś babcia” z buteleczką, a jej stodoła i stajnia płonęła, dom się akurat nie zajął. I ona tą święconą wodą polała ogień w chałupie, na moment jakby przygasł, ale za chwilę wybuch jeszcze bardziej. Naprzeciwko była ochronka, tam w piwnicy siedział Ludwik, który był później moim przyrodnim bratem. Za chwilę przychodzi żona Skotnickiego do domu, w tym czasie samolot „Kukuruźnik” rozrzucał ulotki propagandowe i ona kilka z nich przyniosła ze sobą. W pewnym momencie słyszymy wielki huk, ten samolot oprócz ulotek zrzucił także bombę, pamiętam wielki lej, jaki pozostał po tym uderzeniu. Matka postanowiła, że uciekamy dalej, do gospodarstwa które znajdowało się za wzgórzem, wydawać by się mogło, że będziemy tam bezpieczni. Tak się jednak nie stało. Nagle na podwórku rozległ się wielki huk, jeden, drugi, trzeci, pocisk artyleryjski spadł na podwórko. Zapanowała wśród nas jedna wielka panika, staraliśmy się jak najszybciej dobiec do sieni budynku, aby poczuć się bezpieczniej. W tym domu widziałem na własne oczy dziewczynkę, która leżała na stole, była ciężko ranna, w ogóle nie płakała, zapewne za sprawą szoku. „Ona chyba nie przeżyła”. Uciekliśmy z matką i innymi osobami, dalej do pomieszczenia, gdzie leżała duża ilość zboża. Jak sytuacja się trochę uspokoiła i nie było słychać wybuchów, Antonina, zabrała nas tą samą drogą, gdy zauważyła, że otwarte są piwnice domu parafialnego, to tam podążyliśmy. Wewnątrz były już dwie nasze nauczycielki ze szkoły Pani Terlecka i Śliwińska oraz dużo ludzi ze wsi. To był chyba pierwszy albo drugi dzień Wielkanocy 1944 roku. Wszyscy chcieliśmy, w tym miejscu znaleźć w końcu bezpieczne schronienie. Po jakimś czasie do środka wpadł nasz sąsiad z naprzeciwka – Stefan Wiśniewski, który po wojnie był naczelnikiem na poczcie w Chojnie. Krzyczał, że Niemieccy żołnierze strzelali do sióstr zakonnych, które były w zakrystii kościoła oraz do jednego ministranta[20]. Ksiądz po odprawieniu mszy szybko się przebrał i odjechał do innej wioski[21]. Siostry zakonne w tym czasie układały zakonne ciuchy w zakrystii, z kolei część chłopaków było na balkonie świątyni. To być może skupiło uwagę Niemców, którzy wpadli zaraz do świątyni. Gdy rozpoczęła się strzelanina, to Wójda schował się za ołtarzem po lewej stronie, SS-Mann do niego podbiegł i strzelił. Jednego z młodzieńców gonił, aż na wieże, tam go niestety zabił. Stefan Wiśniewski był z nich najmniejszy, jak rozpoczęła się strzelanina, to padł Niemcowi do kolan. SS-Mann mu odpuścił, dostał „kopania w tyłek” i uciekł do piwnicy. Tragiczna historia, która rozegrała się w kościele, została nam przez niego opowiedziana. W pomieszczeniu zapanował jeden wielki strach, kobiety zaczęły się modlić, baliśmy się okropnie, że nas wszystkich, także będą chcieli zabić. Dwie nauczycielki „wyskoczyły z piwnicy”, żeby zobaczyć na własne oczy, jak źle wygląda sytuacja. Jedna z kobiet dobrze mówiła po niemiecku, Niemiec zgodził się, żeby mogła podejść do rannej siostry „mateczki”, lecz drugi z żołnierzy podniósł pistolet, po czym obie uciekły z powrotem do piwnicy, aby nie stracić życia. Siostra zakonna wkrótce zmarła, druga z sióstr mówili, że została ciężko rana, lecz wyszła z tego cała, przeżyła[22]. To okropne zajście przeżył także ministrant, który nazywał się Dolko-Rybicki, ten chłopak, był naszym sąsiadem.
Fot. 8. Kościół w Petlikowcach Starych. Petlikowce Stare, czas nieznany. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Podejrzewam, że tymi zbrodniarzami byli esesmani, którzy porządkowali teren. W piwnicy domu kościelnego siedzieliśmy do zmroku, pamiętam, że przez cały dzień nic nie jadłem, nie odczuwałem głodu zapewne ze strachu[23]. My mieliśmy swoje przypuszczenia, dlaczego doszło do ataku SS-Mannów na kościół. Nad wejściem świątyni był balkon z którego, podoficer w stanie spoczynku Wójda razem z młodzieńcami, patrzyli na walki toczące się na linii frontu. Być może Niemcy myśleli, że oni z tego balkonu będą do nich strzelać[24].
Fot. 9. Zdjęcie wykonane w Petlikowcach Starych przed plebanią. Siostra zakonna Beata Kogut, która zginęła w strzelanie w kościele Petlikowcach w 1943 roku (z lewej), obok stoi druga siostra zakonna Karolina Cnota, która była ciężko ranna w wyniku tego samego ataku. Następnie widać młodego kleryka Edzia Skotnickiego, wyświęconego czasie wojny we Lwowie. Poniżej stoi Dziekan Bronisław Skulicz. W środku siostrzenica Dziekana trzyma na rękach swoją córkę Basie. Na schodach siedzą dwie nauczycielki Pani Terlecka i Śliwińska. Petlikowce Stare, lata 30 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Życie w Baryszu
Na drugi dzień, gdy wyszliśmy z podziemi piwnic parafialnych i zobaczyliśmy, że dom sąsiada, a także nasz były spalone, niestety ten sam los spotkał również naszą stodołę. Ocalała tylko stajnia, gdyż była pod blachą, zwierzęta – krowy, konie wszystko „poszło”. Pamiętam, że w kwietniu po tych okrutnych wydarzeniach, Niemcy wygnali m.in. naszą rodzinę do Barysza[25]. Gdy front stał na Strypie mama często mówiła, że trzeba robić suchary, to pamiętam jak dziś, je na pewno zabraliśmy się sobą. Drogę 20 km do Barysza, Zosia pokonywała trochę na własnych nogach, lecz częściej na plecach ojca. Na miejscu stacjonowało, dużo Niemieckich żołnierzy. Pierwszego dnia Czerwony Krzyż, wydawał dla ludzi zupę – grochówkę. Powiedziałem, że jest bardzo smaczna, nasz tato tłumaczył nam, że taka sytuacja będzie miała miejsce wyłącznie dziś. Od jutra będziemy musieli sami zdobyć dla siebie pożywienie. Nie będę ukrywał, że odczuwaliśmy straszny głód w Baryszu, jednak dzięki naszej zaradności udało nam się przeżyć ten trudny okres. Chyba w budynku szkoły podstawowej Niemieccy żołnierzy mieli tymczasowe koszary, obok znajdował się „śmietnik”, stamtąd wziąłem dwie konserwy, puszki obiłem kamieniem i już były kubki do picia. Z kolei babcia zbierała krzaki z malin, z których przyrządzała herbatę. Już po stracie ojca, matka co dwa tygodnie chodziła na linie frontu, gdyż Niemcy przepuszczali kobiety, które z domów zabierały na przykład ziemniaki, mąkę, naczynia, tyle ile mogły unieść na swoich plecach. Cześć kobiet chodziła na linię frontu z mężczyznami, jeżeli tacy byli dostępni, Antonina zawsze powtarzała, że jej nie ma kto pomóc dźwigać, dlatego nie jest w stanie przynieść więcej rzeczy ze sobą.
Fot. 10. Pocztówka, awers Buczacz. Kościół z 1756. Rewers tekst Skotnickiego Wiktora do Macyszyn Marija. Zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
W Baryszu zamieszkaliśmy „pokotem” w jednej izbie, w drugiej mniejszej przebywał Tadeusz Trębacz z żoną – Ksawerą i córką Basią. To był nasz jedyny wykształcony przedwojenny lekarz, który zdobył swoje wykształcenie, dzięki pomocy „Dziekana”. Nie raz przyjmował ludzi w Petlikowcach Starych, na swojej wikarówce.
Fot. 11. Zdjęcie wykonane w Petlikowcach Starych przed kościołem. W środku siedzi ks. Dziekan Bronisław Skulicz, po lewej siostra mateczka, która zginęła w strzelaninie w Petlikowcach Starych. W prawym górnym rogu siostrzenica ks. Dziekana – Ksawera, która wyszła za mąż za Tadeusza Trębacza. Petlikowce Stare, 1936 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Gdy żołnierze nie strzelali, staraliśmy się jak to dzieciaki wykorzystać każdą chwilę do zabawy. Pamiętam, że kiedyś „mała Basia”, w Baryszu, bawiła się ze wszystkimi rówieśnikami w jakieś wolnej, pustej stodole, „w Petlikowcach Starych, to była elita, tutaj była demokracja”. Po jakimś czasie straciliśmy, jedną z koleżanek, ponieważ „doktor”, w Baryszu, znalazł lepsze miejsce dla swojej rodziny. Razem z nami mieszkał także wuj – Kubasiewcz, ze swoją żoną. Na marginesie powiem, że jego kobieta, nie była rodowitą Petlikowszczanką, tylko mieszczanką. Ciotka była bardzo przedsiębiorcza, namówiła naszego ojca do produkcji mydła, które miało być następnie sprzedawane, w taki sposób mieli zarobić na upragniony chleb. Ciotka wspominała, że ma sodę i wodę, do całej produkcji potrzebne było jednak drewno. W tym samym czasie przyszedł do nas tamtejszy mieszkaniec i namawiał nas, abyśmy mu pomogli sadzić kartofle, a w zamian otrzymamy jedno wiaderko na przeżycie. Koniec końców tej historii był taki, że ojciec, zamiast pójść sadzić ziemniaki, razem z Ukraińcem, który nosił nazwisko Besaha, udali się do opuszczonego żydowskiego domu, aby pozyskać drewno do produkcji mydła. Budynek nie posiadał już stropów w sieni, tylko nad jednym pomieszczeniem znajdował się jeszcze „sufit (strop)”. Gdy obaj wybijali futrynę drzwiową, coś zaczęło nagle, skrzypieć, trzeszczeć. Tato wpadł do środka, tak zginął. W tym dniu byłem znowu na śmietniku, gdy wracałem widziałem ojca w domu „rabina”. To było nasze ostatnie spotkanie. Ja na progu kamieniem obijałem puszkę, gdy ktoś przyszedł do matki i mówi, że nasz ojciec zmarł w gruzach. Na miejscu był doktor Tadziu Trębacz, który lusterkiem sprawdzał, czy ojciec żyje. Jak ja strasznie płakałem, ktoś nagle powiedział „weźcie to dziecko”, chodziło o mnie. Zabrała mnie do domu Kazia, córka Wójdy, który został zabity w strzelanie o której wcześniej opowiadałem. W salonie domu siedziała „piękna dama” z taką suknią z żabotami i mówi do córeczki Hani, zobacz temu chłopczykowi zmarł ojciec, ona wówczas odpowiedziała, no i dobrze. Po tych słowach uciekłem z tego domu pamiętam, że cały dzień chodziłem po Baryszu i płakałem. Gdy przyszedłem późnym wieczorem, ojciec już leżał w trumnie przygotowany do pochówku. Zostaliśmy zatem sami w Baryszu! Pomimo bólu, jaki czuliśmy w związku ze stratą głowy rodziny, matka musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Znalazła nam nowe lokum u Polaka, który miał żonę i córeczkę. Pamiętam, że nocowaliśmy, można dziś powiedzieć w takiej „komórce”. Przykrywaliśmy się workami, co więcej spaliśmy także w swoich ubraniach. Można było jednak dostrzec pewien pozytywny plus, nie byliśmy tak stłoczeni, jak miało to miejsce na samym początku, po naszym przybyciu do Barysza[26]. W tym mieście mieszkaliśmy, aż do jego wyzwolenia przez armię radziecką w 1944 roku. Ludzie mówili, że w Podhajcach słychać było wybuchu. Po południu widać było pierwsze symptomy wyzwolenia. Bawiliśmy się wówczas na takim placu, aż nagle nadjechały czołgi niemieckie, zaczęli się nawoływać, żartowali i śmiali się między sobą. Bliżej wieczoru inną drogą jechali inni Niemcy, furmankami ciągnęli za sobą swoją artylerię. Pamiętam to wydarzenie, ponieważ bardzo lubiłem konie. Rano wstaliśmy, atmosfera była taka, jakbyśmy byli naelektryzowani. Wyszedłem na dwór, widziałem jak powolutku drogą, jechał wóz z zaprzęgniętymi dwoma konikami. Na furmance siedzieli dwaj żołnierze Niemieccy i rozmawiali ze sobą. Po pewnym czasie z oddali było słychać serię strzałów z automatu. W pewnym momencie patrzę, idzie dwóch rosyjskich żołnierzy. Jeden z nich był w takiej kamizelce, która miała frędzelki zielone. Zaraz się wszyscy zbiegli z Petlikowiec, zaczęliśmy ich pytać, czy możemy wracać do siebie. Odpowiedzieli ludziom, iż dla nas wojna się skończyła, możemy wracać do siebie. Nakreślę jeszcze sytuacje, jak to wyglądało. Trzeba było przejść przez centrum, gdzie stała cerkiew prawosławna, dalej był park, w którym było pełno Rosjan. Oni byli brudni, zmęczeni, spali jak zabici, było ich może „z 200 chłopa”. Gdy wróciliśmy do Petlikowiec Starych, to dom sąsiada – Skotnickiego się rozsypał. Nasza chałupa była dość solidna, w latach trzydziestych ojciec dobudował drugą sień. Wiadomo chałupa spalona, lecz stały jeszcze stropy oraz komin sterczał. Ze środka Niemcy wynieśli łóżka oraz stół, taki materiał służył idealnie do budowy bunkrów. Miałem wówczas 9 lat, zostałem jedynym mężczyzną w rodzinie. Ktoś nam powiedział, gdzie możemy znaleźć drzwi, które przytargaliśmy wspólnie z matką. Udało nam również zdobyć części łóżka oraz stół. Tak żyliśmy bez dachu nad głową, lecz stropy były, pomimo że były pod słomą i się spaliły, lecz wszystko było solidnie przykryte z wierzchu gliną. W naszej jamie mieliśmy jeszcze ziemniaki, które nie zostały do końca skradzione. Co więcej, w domu posiadaliśmy urządzenie do pędzenia bimbru, rodzice używali jej także przed wojną. Teraz okazała się bardzo przydatna, mama zaczęła więc pędzić bimber, ja byłem jej pomocnikiem. Towar sprzedawaliśmy, bądź wymienialiśmy z Rosjanami. W tamtym czasie Antoninie udało się nawet zdobyć kozę i konia. Zwierzęta były, ale we wsiach, które były pod kontrolą Rosjan. My w tamtym czasie nic nie mieliśmy, jak wspominałem wcześniej, gdy się paliło to ojciec, wypuścił zwierzęta. Co więcej, dziadek miał dwadzieścia uli, żaden się nie uchował, wszystko poniszczono. Zostaliśmy bez niczego. W naszej wsi był majątek i pałac, który należał do jakiegoś hrabiego[27], ziemia była tam wiadomo uprawiana, jeszcze jesienią. Zatem na jego terenie można było natrafić na samosiejki. Jak się uzbierało kilka snopów, a ludzie mieli żarna, to się robiło mąkę, następnie pierogi. Nie wyobrażam sobie dziś, nie zjeść pierogów zrobionych na smalcu ze skwarkami.
W październiku 1944 roku nasza matka wyszła po raz drugi za mąż, jej wybrańcem został sąsiad – Zarachiasz Połon, który miał z pierwszego małżeństwa syna – Ludwika. Jego pierwsza żona – Luśka, zmarła na tyfus. Moja matka urodziła z tego związku jeszcze, Stanisława Połona, ale on już nie żyje. Pamiętam, że w tamtym czasie spaliśmy w jednym łóżku tzn. Zosia z babką, ja z Ludwikiem w nogach, tak było aż do wyjazdu. W drugim łóżku spała Antonina z Połonem, zanim zabrali go do wojska.
Fot. 12. Mama Antonina z mężem Zachariaszem Połonem. Jelenin, 1963 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Nasze życie w Wielołękach
W gospodarstwie w Wielołękach przyszło nam zamieszkać z Niemcem o nazwisku – Brajer. W majątku żył ze swoją rodziną – żoną, synem oraz córką, która miała małą córeczkę. W tej części świata, w ogóle nie było widać wojny. Wszystko było takie piękne i zielone. Do kościoła chodziliśmy do wsi – Grodźce[28] oddalonej o niecałe dwa kilometry. W Petlikowcach Starych, też mieliśmy nową świątynię, lecz ta miała piękne zdobienia i złocenia. Gdy ludzie wychodzili z mszy, to „dziady” śpiewały pieśni, od razu można było kupić „broszurę” z piosenkami o sierotach. Pamiętam, że raz babcia mi taką kupiła. Zachowałem w pamięci nazwę tej „piosnki” oraz jej treść „Antoś pasł krówki, był wielkim muzykiem, raz krowy mu…., gospodarz go wypędził i został sierotą”. W tym czasie matka zapisała mnie i Ludwika do szkoły, Zosia była jeszcze za mała na edukację. Jak to dzieciaki, szybko nawiązaliśmy nowe kontakty z rówieśnikami. Nie zapomnę, kiedy razem z Ludwikiem i jego kuzynem często wracaliśmy wspólnie ze szkoły, wówczas po wiosce śpiewaliśmy piosenki, których nauczyliśmy się od żołnierzy rosyjskich jeszcze w Petlikowcach Starych. Ludzie nazywali nas przez to wesołą trójką.
Pamiętam, że Niemiec, z którym zamieszkaliśmy na gospodarstwie mówił bardzo dobrze po Polsku, ale żona jego nie mówiła w ogóle w naszym języku. Moim zdaniem nasze wspólne życie z Niemcami przebiegało w miarę normalnie, chyba nawet się trochę polubiliśmy. Wedle tradycji rodzinnej dwudziestego dziewiątego września obchodziłem urodziny razem z Zosią, która była ode mnie cztery lata młodsza. Pytałem wtenczas mamę, przecież przyszła metryka szkolna, że urodziłem się szóstego października, Antonina wytłumaczyła mi, iż zameldowana nas trochę później. Żona gospodarza w dniu naszego święta przyszła do naszego pokoju wraz z dwiema filiżankami i podstawkami, na migi pokazała nam, że to dla nas. Z Brajerem, który mówił dobrze po polsku, spędzaliśmy sporo czasu, pokazywał nam, jak się robi torf, Niemiec pomagał nam także w trakcie żniw. Jak to dzieciaki lubiliśmy nowe rzeczy, czas przez co szybciej leciał. „Gospodarz” pokazał nam kiedyś maszynę do młócenia. Często mogłem prowadzić krowy, które poruszały kierat. Kiedyś Ludwik chwycił za duży tryb, nie minęła chwila, patrzymy zmiażdżony palec. Matka poszła z nim do Konina, gdzie mieścił się szpital, niestety wrócił bez jednego palca. Któreś nocy do naszego gospodarstwa przybyli miejscowi ludzie z kijami i zaczęli walić do drzwi domu. Matka im otworzyła, jako nowa gospodyni domu, ci od razu polecieli do tych Niemców, żeby zdobyć jakieś „skarby”. Pamiętam, że po tej wizycie całe mieszkanie było rozwalone. Za trzy tygodnie historia się znowu powtórzyła, tym razem matka otworzyła okno i zaczęła tych agresorów strasznie besztać. Bajer zapewne ze strachu, część rzeczy zakopał, inne schował na strychu. Pewnego dnia, gdy wszyscy domownicy byli jeszcze na polu, my jako dzieci weszliśmy na strych, gdzie były snopki słomy, a pod nimi istne „cudeńka”, karty do gry, nożyczki. Ja znalazłem jakiś łańcuszek, skąd mogłem wtedy wiedzieć, że jest złoty. Podczas tej akcji, widział nas 14 – letni syn Niemca. Następnego dnia rano, gdy byłem jeszcze w łóżku, weszła do naszego pokoju młoda Niemka, która była naszą sąsiadką i zaczęła nas besztać po polsku „wy złodzieje”. W pewnym momencie zaczęła mną trząść, przez co podniosła się poduszka, na której spałem, a pod nią schowany, był ten złoty łańcuszek. Nagle agresywna kobieta, ucieszyła się na widok łańcuszka, który znalazła. Moja mama, żeby nie zaogniać sytuacji, tylko do mnie powiedziała, „a my, my przecież straciliśmy dwa konie, krowy, świnie, nawet dwadzieścia uli nam zniszczyli ci Niemcy. Ot taką awanturę wszczęła o łańcuszek”. Dziś nie jestem sobie w stanie przypomnieć, kiedy dokładanie rodzina Brajera wyjechała z Wielołęki. Pamiętam za to, że któregoś dnia przyjechało do Niemca dwóch mężczyzn, o czymś rozmawiali i zaraz wszyscy wyjechali. To było zapewne przed Bożym Narodzeniem. Do Wielołęki w 1945 roku powrócił Połon, z którym matka wymieniała na bieżąco listy. Pamiętam, że to mógł być sierpień, on szedł polem, wybiegliśmy go przywitać. Ojciec objął swojego syna Ludwika, rozpłakał się przy tym, po czym powiedział, patrz nie masz guzika, trzeba ci go przyszyć. Wziął go za rękę i tak poszli. Mnie w ogóle nie przytulił, pamiętam że szedłem za nimi. Czułem wówczas straszny ból.
W tym czasie w Wielołękach zamieszkało dużo osób z Petlikowiec, często się ludzie odwiedzali wzajemnie, aby porozmawiać o życiu. Na przykład chodziliśmy do – Bryndzaka, on miał taką „stypę”, do robienia kaszy. Raz poszliśmy do niego z ciotką Marysią mamy siotrą, która wróciła wówczas z robót przymusowych z Niemiec. Gdy weszliśmy do środka, zobaczyliśmy mężczyznę z karabinem, który oznajmił nam, że dziś nie wrócimy do domu. Dopiero rano pozwolił nam opuścić ten budynek. To był ten żołnierz nazywany „Wyklętym”. Spotkaliśmy innego żołnierza, kiedy byliśmy z babcią i Ludwikiem zbierać grzyby pod lasem, w krzakach był karabin maszynowy oraz ten żołnierz. Minęliśmy go bez słowa, on udawał, że nas nie widzi. Z kolei Połon odwiedził kiedyś kolegę i też wyszedł dopiero rano, gdyż inny żołnierz „Wyklęty” bał się, że Zachariasz doniesie na niego.
W lutym 1946 roku wyjechaliśmy z Wielołęki na Zachód, w gospodarstwie Niemiec miał kilka baranów, dwie krowy, kury, lecz nie mogliśmy tego zabrać ze sobą. Wzięliśmy tylko kozę, która urodziła się w Wielołękach oraz capa i inne narzędzia codziennego użytku. Pamiętam, że pociąg stał długo na dworcu w Pilę, Połon razem z innymi poszli wtenczas do miasta, na rekonesans. Po powrocie większość osób zdecydowała, że jedzie dalej. Nasz transport zakończył trasę w Godkowie, gdzie razem z innymi dzieciakami biegaliśmy po rampie dworca. Udaliśmy się także do pobliskiej świątyni, ciekawi świata oraz przygód. W późniejszym okresie do Godkowa przyjechała kolejna tura mieszkańców z Petlikowiec Starych i Nowych. Oni jechali dołem przez Śląsk, następnie Kostrzyn, Pyrzyce, Godków. Duża część z tych osób osiedliła się na stałe w Jeleninie[29]. Nasza rodzina zamieszkała w Jeleninie w gospodarstwie numer 80, razem z nami na Zachód przyjechali inni znajomi: Bryndzak, Rychwała. Na miejscu żyliśmy z rolnictwa, dostaliśmy konia, później przyjechały krowy „holenderki”, czarno białe. Na wschodzie były krowy czerwone. Pamiętam, że jak przychodziła niedziela, to musiałem paść zwierzęta z innymi babciami i dziadkami, a moi rówieśnicy mieli wówczas czas dla siebie – bawili się, nie byłem wtedy szczęśliwy z takiego obrotu sprawy.
Zaraz zorganizowano szkołę w Jeleninie, choć to już był prawie koniec roku szkolnego. Początkowo uczyła nas miejscowa kobieta, która zostawiła swojego męża, bo on był Ukraińcem. Przyjechała na zachód ze swoją córką Julką Krzywą oraz matką. Ja miałem pierwszą klasę skończoną z dyplomem niemieckim, do drugiej chodziłem już w Jeleninie. W 1946 roku przyszła do nas nowa nauczyciela, która była bardzo wymagająca, lecz uczyła nas tylko do Bożego Narodzenia i ślad po niej zaginął – uciekła z Jelenina. Wydział oświaty, jakoś znalazł nowego nauczyciela, jednak on także po 2 m-ce „zwiał”, przez co nie dokończyłem trzeciej klasy. Kto był mądry i miał blisko do Narostu, mógł uzyskać świadectwo ukończenia trzeciej klasy, gdyż tam uczył Pan Keller.
W Jeleninie rozeszły się plotki, że będziemy mieli w Godkowie nowego nauczyciela. W tamtym czasie moja mama mówiła mi, „że często zbijak bąki”, czy tak było ciężko mi powiedzieć. W tym miejscu chciałbym opowiedzieć, jak się przygotowałem na przyjazd nowego „belfra”. Z szarego papieru zrobiłem wstęgę z napisem „Witamy Szanownego Pana Nauczyciela”. Powiedziałem dzieciom, że będziemy stać na schodkach i czekać na jego przyjazd. Patrzymy, nagle ktoś jedzie na rowerze, nauczyciel poprosił, żebyśmy weszli do klasy. Myślałem, że nas pochwali za takie przywitanie, coś powie, a ten nic. W środku wygłosił patriotyczne przemówienie, że to nie są już czasy, kiedy Niemcy bili Polskie dzieci. Kilka tygodni później poszliśmy wszyscy na jesienną wycieczkę. Nasz nowy nauczyciel wyciął kawałek leszczyny, po czym powiedział, że to kij, którym będzie zaprowadzał porządek. My się śmieliśmy, mówimy jak to? Ciężko z nim mieliśmy. W kolejnym roku nauczyciel o nazwisku Udała, gościł u nas w domu, gdzie jak obiady. Przyznam się, że wówczas zabrałem mu pieczątkę, a następnie podrobiłem sobie świadectwo ukończenia piątek klasy. I w taki o to sposób wylądowałem w Miroszowie, koło Wałbrzycha już w szóstej klasie.
Fot. 13. Szkoła podstawowa w Godkowie. Michał Lipke stoi (lewym górnym rogu). W centralnej części Pani kierownik Terlecka. Na murku siedzi Konstanty Szukiel, późniejszy ksiądz. Karol Dębski w pierwszym rzędzie (od prawej), obok siedzi Jan Maczyszyn. Godków, 1951 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Powiem wam, że do 10 roku życia zjadłem może z trzy cukierki, nigdy nie jadłem czekolady. Jak się nauczyłem jeździć na rowerze, to sam podróżowałem do sklepu w Chojnie, gdzie lubiłem rozmawiać ze sklepikarzem, który był dla mnie życzliwy. Interesowały mnie w tamtym czasie pędzelki, farbki, to było coś ciekawego i tak mi potem zostało.
Szybko zaczęło się rozwijać nasze życie kulturalne, nasz sąsiad Czesiek Dydzian, grał na skrzypcach i nogą wystukiwał. Znaleziono bęben, który nie był kompletny, brakowało skóry na górze, ten problem, szybko rozwiązano, ktoś załatwił brakujący element. Zaczęto organizować zabawy, ludzie pragnęli normalności. W Jeleninie za sprawą jeziora, gdzie łapaliśmy raki, czuliśmy się jak nad naszą rzeką Strypą.
Fot. 14. Spotkanie koleżeńskie w Jeleninie. Pan Szymański na rękach trzyma psa. Za nim siedzi Karol Hoc. Zachariasz Połon siedzi (w czwartym rzędzie po prawej stronie). Jan Tyten siedzi (po lewej stronie w trzecim rzędzie). Jelenin lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
W 1946 roku to był chyba marzec, pojechaliśmy z ojczymem do Chojny. Z okolic zjechali się wszyscy żołnierze „w tych kuricach”. Pamiętam, że osoba przemawiająca w stroju cywilnym, mile wypowiadała się do zebranych ludzi, przypominała, iż za jakiś czas odbędzie się spotkanie w Myśliborzu z Rolą Żymierskim. Czy do niego doszło, tego nie wiem. Za kilka miesięcy miał miejsce „plebiscyt trzy razy tak”[30]. W okolicy wisiało wiele afiszy m.in. „potrzebny jak dziura w moście”, w tych wyborach chodziło między innymi o to, żeby nie było Senatu[31]. U nas po okolicy chodził od domu do domu, jakiś oficer z kalendarzem, o dziwo na pierwszej stronie miał Matkę Boską Częstochowską, dziś to trudno pojąć, przecież on był komunistą. Agitował ludzi, żeby poszli na głosowanie. W Chojnie to był chyba 1947 rok między małym kościołem a nową plebanią, tam był dość duży plac, odbyła się uroczystość z okazji „3 Maja”[32].
Fot. 15. Tadeusz Skotnicki (od lewej), obok Michała Lipka przed małym Kościołem w Chojnie. Chojna, 1946 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Michała Lipki.
Osoba, która przemawiała do tłumu, zaczęła nagle głośno krzyczeć, gdy zabiły dzwony kościelne. Jak wracaliśmy wozami do domu, to mówiliśmy do siebie, „że komuna idzie”. Kolejnego roku trwały przygotowania do obchodów 1 Majowych, pamiętam że musiałem wcześniej jechać do gminy coś zapłacić. Jakiś urzędnik mówił, że trzeba w związku ze świętem zrobić transparent. Zgodziłem się na ochotnika, dostałem tekst, płótno, w domu wycinałem litery. Do Chojny na obchody jechałem wozem razem z sąsiadami – Szymańskim i Macyszynem. Chłopaki zaczęli w trakcie podróży rozwijać transparent, żeby zobaczyć moje dzieło, a tam widniał napis „Rozwijać spółdzielczość produkcyjną na wsi, postępową formę gospodarowania na wsi”. Powiedzieli wówczas do mnie o kołchozy, będą zakładać[33]. Jaki ja dumny stałem obok kina, gdzie stała trybuna, furmanki przejeżdżały, jak na defiladzie. Nikt nie miał transportu, czekałem aż przejedzie wóz z moim dziełem. Nagle jak Szymański popędził konie, to nic praktycznie nie było widać, byłem zawiedziony. „Moja próżność doznała uszczerbku”. Pod koniec lat 40 – tych w naszej świetlicy w Jeleninie odbywała się uroczystość, „Święta Ludowe”. Przyjechał wtenczas na salę urzędnik z Chojny, gdy zobaczył jak się ludzie zachowują, to postanowił wejść na scenę i przemówić do nas. Pamiętam mówił, że załamuje ręce, tu nie ma żadnej kultury „plujecie, smarkacie”. Pokażcie, że jesteście z zachodniej kultury, a nie wschodniej. Po tych słowach, nasz nauczyciel Pan Udała, wziął tego urzędnika na bok, mocno gestykulowali między sobą. Patrzymy zaraz ten funkcjonariusz jeszcze raz wchodzi na scenę i mówi, „żebyście mnie źle nie zrozumieli, oczywiście wschodnia kultura jest wyższa do zachodniej”.
Liceum Malowanie Kościołów
Do Liceum chodziłem w Dębnie, pamiętam że przed maturą zanim trafiłem do wojska, to ludzie ustalali między sobą, kto pomaluje kościół w Jeleninie. Ja zgłosiłem się na ochotnika i odmalowałem tą świątynie. Dobrze, że zamalowali później m.in. moją postać, którą namalowałem. Jak byłem żonaty to skontaktował się ze mną proboszcz Nowotarski z Mieszkowic, co ciekawe on uczył mnie religii jeszcze w Petlikowcach Starych. Za jego sprawą odświeżałem kościoły w Kłosowie i Zielinie. Moje pracę można zobaczyć także w kościele w Warnicy, te anioły to moje dzieło. Jak zdałem maturę, to zgłosiłem się do oficerskiej szkoły lotniczej w Dęblinie, gdzie byłem przez rok. Ja powiem szczerze, do wojska się nie nadawałem. Może samolotem w cywilu bym latał, ale wojskowym na dłużą metę nie wyszło. Co prawda latałem samolotem Junak 3, na trzech kołach w Przaśnym, do dziś dnia znam komendy. Jednak moja przygoda z Dęblinem była krótka, napisałem raport ze służby i poprosiłem o akceptację rezygnacji. Wówczas trafiłem do Warszawy, to był 1956 – 1957 rok, zostałem dekoratorem w klubie oficerskim w dowództwie Warszawskiego Okręgu Wojskowego na Cytadeli. Naszym generałem był Józef Kuropieski, który miał wyrok śmierci, ale go nie wykonano.[34]. W tamtym czasie byłem razem z chłopakami na wiecu pod Pałacem Kultury i Nauki, gdzie przemawiał Władysław Gomułka, pamiętam, że tam było bardzo dużo osób[35]. Nie wykorzystałem okazji, dziś może bym mieszkał w Żoliborzu, ale nie mogę powiedzieć miałem ciekawe życie.
Niektórych rzeczy nie da się zrozumieć. W Jeleninie miałem dziewczynę – Bronię, z kolei moja siostra Zosia wyszła za mąż za chłopaka z Nowych Petlikowiec, to był chyba 1957 –1958 rok. Przyjechałem wówczas na wesele siostry, gdzie poznałem moją przyszłą żonę Gabrysie, która pracowała w bibliotece. Dla mojego szwagra, Gabrysia także „wpadła w oko”, lecz los tak chciał, że to nas połączył. Moja żona urodziła się w Kruszwicy położonej nad jeziorem Gopło. Mój teść był komendantem policji, jak likwidowali posterunek w Godkowie, to przez dwa lata był w Warnicy zarządcą kołchozu, na marginesie powiem, że to był jeden z lepiej stojących kołchozów w okolicy. W Kruszwicy w czasach hitlerowskich teść pracował w majątku, gdzie nauczył się „jakby zarządzania”. To mu pomogło później w życiu.
Na początku bardzo dobrze zarabiałem malując kościoły m.in. w Szczecinie na Golęcinie, na Pomorzanach, czy w Radziszewie. Pamiętam, że brat Stasiek kupił sobie syrenę i sam ją naprawiał. Ja chciałem mieć fiata, którego zresztą sobie kupiłem. Lecz długo się nim nie nacieszyłem, gdyż mieliśmy wypadek. Jechaliśmy w trójkę, samochód prowadziła moja żona, na przejeździe przed Pyrzycami, uderzył w nas pociąg, z samochodu nic nie zostało. Mieliśmy to szczęście, że dostaliśmy schodkami od lokomotywy i nas odrzuciło. Gdy przyszedł kapitalizm to gorzej szedł mój biznes malowania kościołów.
W 1972 roku jak pojechałem do Petlikowiec Starych, to nie mogłem uwierzyć, że nasz dom był taki mały. W naszym gospodarstwie mieszka Pan Juszczak, ze swoimi dziećmi. On jest Ukraińcem z korzeniami Polskimi. W 1945 roku nie udało mi się wziąć ziemi z Petlikowiec Starych, byłem zbyt mały, że pojąc do końca, co się stało. Lecz, gdy pojechałem jak mówię w 1972 roku to nie mogłem nie zabrać z stamtąd ziemi, ziemi która kiedyś należała do naszej rodziny.
Zostałem szczęśliwym ojcem dwóch córek: Antoniny i Basi.
Wspomnień Pana Michała Lipki z Warnicy wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w czerwcu - grudniu 2024 roku.
[1] Zgodnie z prośbą naszego bohatera, jego opowieść zaczyna się od wyjazdu z Petlikowiec Starych na Zachód. Nie założyliśmy typowej dla nas chronologii, jaka występuje we wcześniejszych artykułach (przypis aut.).
[2] Zob. https://www.kami.net.pl/kresy/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[3] Rodziny pochodzące z Petlikowiec Starych, które wyjechały pierwszym transportem i przebywały k. Konina, osiedliły się na stale w Jeleninie w 1946 r. Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[4] Zob. https://zbrodniawolynska.pl/zw1/form/r5813820,Zbrodnia-w-miejscowosci-Bobulince-pow-Buczacz-noca-1314-marca-1944-r.html (dostęp 13.02.2025 r.).
[5] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Osowce_(Ukraina) (dostęp 13.02.2025 r.).
[6] Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[7] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Pyszkowce_(stacja_kolejowa) (dostęp 13.02.2025 r.).
[8] Zob. https://bibliotekapiosenki.pl/utwory/Piosenka_o_mojej_Warszawie (dostęp 13.02.2025 r.).
[9] Być może bohaterowi chodzi o fakt, zakończenia drugiej wojny światowej 8 maja 1945 roku. Gdyż konferencja poczdamska trwała od 17 lipca do 2 sierpnia 1945 roku. (przyp. aut.).
[10] Zob. Tarnopolski Dziennik Wojewódzki, nr. 8, 1 sierpnia 1932 rok, s. 117. https://jbc.bj.uj.edu.pl/Content/78146/PDF/NDIGCZAS003511_1932_008.pdf (dostęp, 13.02.2025 r.); https://pl.wikipedia.org/wiki/Petlikowce_Stare (dostęp, 13.02.2025 r.).
[11] Zob. https://www.kami.net.pl/kresy/ (dostęp, 13.02.2025 r.).
[12] Zob. P.M. Petlikowce Stare obok Buczacza – to Lisków Podolski. Gazeta „Wschód”, Nr. 114, 22 stycznia 1939, s.5; W piwnicach domu ludowego. Mieściła się tam wiejska łaźnia. Tak, mieliśmy w Petlikowcach wiejską łaźnię, nad wejściem do niej szyld dumnie ogłaszał. „Łaźnia z parą i tuszami”. Czynna była w sobotnie popołudnia, tylko trzeba było mieć pięć groszy. Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[13]Zob.https://wbh.wp.mil.pl/pl/skanywyszukiwarka_bazy_personalne/?kategoria_bazy_osobowej=4&imie=&nazwisko=Hryczy%C5%84ski&miejsce_urodzenia=&imie_ojca=&sygnatury=&sort=kategoria_bazy_osobowej&sort_type=%2B#wynik (dostęp 13.02.2025 r.).
[14] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Dnieprza%C5%84ska_Elektrownia_Wodna (dostęp, 13.02.2025 r.).
[15] Nadchodziła dla Polaków tragiczna jesień i zima 1943-44 roku. Zaciskał się wokół Petlikowiec pierścień grozy, pożóg i mordów dokonywanych przez bandy UPA na Polakach. To już nie był daleki Wołyń. To były już wsie sąsiednich powiatów, Podhajec, Trembowli i Czortkowa. Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/
(dostęp 13.02.2025 r.).
[16] Byliśmy całkowicie bezbronni. Każdy chował się gdzie mógł. Niektórzy porobili kryjówki pod zapolami stodół, niektórzy w stertach obornika wywiezionego na pole. Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[17] W Bobulińcach Ukraińcy zamordowali w marcu 1944 roku, łącznie 36 Polaków. Zob. http://www.swzygmunt.knc.pl/GENOCIDEs/15_GENOCIDUM_ATROX/vPOLISH/HTMs/GENATROX0273.htm (dostęp 14.11.2024 r.).
[18] Na nasze prawobrzeże Strypy wjechało kilka wozów opancerzonych a w kilku miejscach na drodze wyładowano skrzynie z amunicją. Wówczas uświadomiliśmy sobie, że znaleźliśmy się na linii frontu. Zza lasu, petlikowieckiego przelatywały nad nami pociski artyleryjskie. Odpowiedzią na nie były pociski nadlatujące spod Kurdwanówki. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do ich charakterystycznych gwizdów. Ktoś powiedział, że pocisku, który ma zabić się nie słyszy. Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[19] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Katiusza (dostęp 13.02.2025 r.).
[20] S. Agnieszka Michna, Siostry zakonne – ofiary zbrodni nacjonalistów ukraińskich na terenie metropolii lwowskiej obrzędu łacińskiego w latach 1939-1945, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa, 2010, s. 60.
[21] Byłyśmy obie, z siostrą Beatą Kogut – przełożoną naszej wspólnoty w Petlikowcach Starych – na Mszy Świętej. Po Mszy ksiądz, który ją odprawiał, wyjechał. Nie był to nasz proboszcz, gdyż on zmarł, ale ksiądz z sąsiedniej parafii. Zob. S. Agnieszka Michna, Siostry zakonne – ofiary zbrodni nacjonalistów ukraińskich na terenie metropolii lwowskiej obrzędu łacińskiego w latach 1939-1945, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa, 2010,
s. 60; W Dniu Zaduszonych 2 listopada 1943 roku, wyszła z kościoła na petlikowiecki cmentarz, pod Bielawińcami, coroczna procesja. Prawdopodobnie była to już ostatnia, bo w 1944 roku całe Petlikowce były jednym wielkim cmentarzyskiem. Uczestniczyłem w niej przy księdzu jako ministrant. Byliśmy na cmentarzu do zapadnięcia zmroku, gdyż ciągle podchodzili do nas wierni, prosząc o modlitwę na grobach swoich bliskich. Było bardzo zimno, zmarzłem i chciałem jak najszybciej być już w domu. Wróciliśmy późno. Na drugi dzień, gdy poszedłem na poranną mszę, gospodyni księdza oznajmiła, że mszy nie będzie, bo ksiądz jest bardzo chory. Po kilku dniach zmarł. Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[22] Zostałam ranna w rękę i w nogę. Przestrzelili mi. Nie mogłam wstać. Przyszli po mnie, zabrali do piwnicy kościelnej. Opatrzyli rany. Jakiś czas później przyjechali Niemcy z Monasterzysk. Ktoś im powiedział o mnie.
Przyszło dwóch żołnierzy i powiedzieli, że mnie zabiorą. S. Agnieszka Michna, Siostry zakonne – ofiary zbrodni nacjonalistów ukraińskich na terenie metropolii lwowskiej obrzędu łacińskiego w latach 1939-1945, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa, 2010, s. 84-85.
[23] Dwóch esesmanów ukraińskich z SS „Galizien — Hałyczyna” oraz trzech upowców zastrzeliło wewnątrz kościoła 5 Polaków, w tym siostrę zakonną Beatę Kogut oraz chłopców lat 13 i 15, a także ciężko poranili siostrę zakonną Kryspinę Walerię Cnotę, którą uratowali przejeżdżający żołnierze niemieccy zabierając ją do wojskowego szpitala polowego. Zmarła po kilku miesiącach. Inni: zamordowano: Kogut Beata (siostra zakonna), Macyszyn Tomasz l. 21, Rybicki Adolf l. 15, Skotnicki Władysław l. 13, Wójda Władysław l. 32 (z Bobuliniec), Żeromski Tomasz l. 22. Zob. http://www.swzygmunt.knc.pl/GENOCIDEs/15_GENOCIDUM_ATROX/vPOLISH/HTMs/GENATROX2827.htm (dostęp 14.11.2024 r.).
[24] Wydaje mi się, że rozzłościli ich dwaj ministranci, którzy weszli na balkon. Chcieli popatrzeć, bo za Strypą był las i tam strzelali. Może ich wzięli za szpiegów? Nie wiem? W każdym razie, gdy wpadli do kościoła, byli rozzłoszczeni. Zabili przypadkowo spotkanych ludzi: trzech mężczyzn, jednego chłopca – ministranta i siostrę Beatę Kogut. Zob. S. Agnieszka Michna, Siostry zakonne – ofiary zbrodni nacjonalistów ukraińskich na terenie metropolii lwowskiej obrzędu łacińskiego w latach 1939-1945, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa, 2010, s. 84-85; Mogli Niemcy podejrzewać, że gdzieś jest ukryty obserwator naprowadzający na cel. Być może, któryś z ciekawskich chłopców wlazł na dzwonnicę i zaglądał przez okno i został z pola przez Niemców zauważony. Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[25] W tym samym czasie przez całą wiosnę w Baryszu mieszkało wielu przybyszów ewakuowanych z miejscowości znad Strypy, która stanowiła linię frontu. Owi ludzie z Podzameczka i innych wsi nie byli w stanie wykonywać prac rolnych przez całą wiosnę i nie mogli posadzić ziemniaków, bo do lipca przebywali w Baryszu. Zob. S. Puchała, Kresowy Barysz i okolice, Sobótka, 2017, s. 307.
[26] Pierwszy raz wojska sowieckie, właściwie partyzantka, zaatakowały Niemców w Baryszu w kwietniu 1944 roku. Oddziały radzieckie zajęły pozycje na Gutyszynie, a Niemcy w Miasteczku. W czasie Świąt Wielkanocnych część Barysza była w rękach niemieckich, a część w sowieckich. Po Świętach ponownie rządzili w całym Baryszu jeszcze przez trzy miesiące Niemcy. Zob. S. Puchała, Kresowy Barysz i okolice, Sobótka, 2017, s. 307.
[27] Wspomnienia Koflera to saga, bardzo obszerna i dygresyjna, opisująca dwory jego dziadka Wolfa Koflera w Mogielnicy i dwór ojca Salomona w Petlikowcach na galicyjskim Podolu. Jest to bardzo szczegółowy i idealizujący zapis życia i charakterystyki osób oraz czasów. Zob. J. Pyzik, Żydzi gospodarujący na roli od połowy XIX wieku do 1939 roku w świetle pamiętników i wspomnień, „ŻYDZI NA WSI POLSKIEJ SESJA NAUKOWA SZRENIAWA, 26-27 CZERWCA 2006”, 2006, s. 116, https://prchiz.pl/storage/app/media/2006/06/szreniawa/zydzi-szreniawa.pdf (dostęp 11.02.2025 r.).
[28] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Ko%C5%9Bci%C3%B3%C5%82_%C5%9Bw._Wojciecha_w_Grod%C5%BAcu (dostęp 13.02.2025 r.).
[29] Zob. https://www.luszpinski.pl/doc/ (dostęp 13.02.2025 r.).
[30] 30 czerwca 1946 roku odbyło się tzw. referendum ludowe. Polacy mieli w nim wypowiedzieć się w sprawie istnienia Senatu, utrwalenia przemian gospodarczych wynikających z reformy rolnej oraz kwestii zachodnich granic kraju. Referendum zostało nazwane 3 x TAK od haseł propagandowych, które zachęcały do pozytywnej odpowiedzi na trzy pytania. Zob. https://gdansk.ipn.gov.pl/pl2/aktualnosci/zajrzyj-do-archiwum/146434,30-czerwca-1946-r-referendum-ludowe.html (dostęp 14.02.2025 r.).
[31] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Referendum_w_Polsce_w_1946_roku (dostęp 14.02.2025 r.).
[32] Po tych wydarzeniach uroczystości „3 Maja” komunistyczne władze starały się ograniczyć do minimum, aby finalnie zakazać świętowania w 1951 r. Społeczeństwo polskie nie respektowało tego zakazu. Co roku w dniach poprzedzających 3 maja, na murach miast pojawiały się malowane farbą hasła, m.in. „Niech żyje 3 Maja”. Wielu Polaków, szczególnie ci mieszkający w domach prywatnych, mimo kontroli ze strony milicji i kar, przetrzymywało do 3 maja obowiązkowo wywieszone na Święto Pracy flagi państwowe. Zob. https://ipn.gov.pl/pl/dla-mediow/komunikaty/184368,Najstarsze-polskie-swieto-narodowe.html (dostęp 14.02.2025 r.).
[33] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Kolektywizacja_w_Polsce (dostęp, 14.02.2025 r.).
[34] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Kuropieska (dostęp 14.02.2025 r.).
[35] M.
Szukała, 65 lat temu na warszawskim placu Defilad odbył się wiec poparcia
dla Gomułki. Zob. https://dzieje.pl/wiadomosci/65-lat-temu-na-warszawskim-placu-defilad-odbyl-sie-wiec-poparcia-dla-gomulki
(dostęp 14.02.2025 r.).