1944 rok. Niespodziewana podróż czternastoletniej Polki przez Rzeszę do Danii

Nazywam się Halina Dębska, urodziłam się 19 marca 1930 roku w Krzyżówce. Tata – Julian urodził się w 1896 roku, mama – Bronisława z domu Wawrzynowska na świat przyszła w 1902 roku. Miałam czwórkę rodzeństwa: Wacław (1925 rok), Wanda (1927 rok), Danuta (1933 rok), Stasiu (1937 rok). W 1941 roku nie zapomnę – 6 maja, nasza matka zmarła na gruźlice, miałam wówczas trzynaście lat. Ojciec ożenił się po raz drugi, jego wybranką była starsza o trzy lata – Józefa.

Fot.1. Ciotka Nastka, Halina Dębska, moja siostra Wanda (w pierwszym rzędzie od prawej). Ojciec Julian Szudzikowski trzyma na rękach brata Stanisława, obok stoi pierwsza żona Bronisława Szudzikowska (w trzecim rzędzie od prawej). Miejsce i czas nieustalone. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Nasz rodzinny dom znajdował się koło Włocławka, dokładnie we wsi Dziadowo. Chałupa dziadka Jana – ojca taty, należała do dość dużych, jak na tamte czasy. Co więcej, była jedną z siedemnastu istniejących wówczas we wiosce. Wchodziło się do niej od podwórka, prosto do sieni, następnie szło się w kierunku kuchni i do pokoju, w którym znajdował się piec. W domu mieszkaliśmy wszyscy razem, my dla przykładu w jednym pomieszczeniu. Z kolei w kuchni połączonej z pokojem, ojca brat – Franciszek z żoną Czesławą i ich dwójką dzieci oraz siostra – Zofia z mężem Józefem Urbańskimi ich sześciorgiem dzieci. Na podwórku, wiadomo były zabudowania gospodarcze: obora, stajnia, stodoła. Dziadek miał na stanie swoje konie i krowy. Granicę z ogrodem stanowił rząd drzew: czereśni, wiśni, gruszek oraz jabłoni.

Żydzi

Dziadek zostawił nam po jednym drzewie owoców, resztę rodzinnego ogrodu wynajmował, co roku pewien Żyd, który pochodził z Włocławka. Pamiętam, że miał syna, który mógł mieć wówczas, myślę, około 20 lat. Mężczyźni zbudowali razem wiatę z desek, wypełnioną słomą. Któregoś razu jego małżonka korzystała z paleniska w naszej kuchni, gotowała chyba zupę, gdy okazało się, że zapomniała spod wiaty zabrać chochlę. Moja siostra Wanda zasugerowała, aby Żydówka posługiwała się swobodnie, naszymi kuchennymi przedmiotami, w zależności od tego, co potrzebuje. Kobieta wyjaśniła, że musi przestrzegać przyjętych zasad i tradycji, w efekcie czego przyczyni się to do „zachowania ich zdrowia”. Po czym oddaliła się pod wiatę, po swoje narzędzia kuchenne. W tym czasie siostra intensywnie zamieszała kilka razy kuchenną chochlą, jej zupę i powiedziała – „Zobaczymy czy oni się otrują”. Upłynęła kolejna godzina, gdy rodzina żydowska dostatecznie posiliła się zupą, Wanda wówczas przyznała się do użycia naszej chochli. – „Nie otruła się pani, pomimo że naszej łyżki użyłam”. Żydówka zareagowała bardzo poważnie, zaczęła wypluwać i gestykulować, z kolei jej mąż i syn tylko milczeli.

Druga historia związana była ze zbiorem owoców. Żydzi z drzew owocowych, które rosły w części dzierżawionego przez nich ogrodu, zrywali i następnie układali do skrzynek drewnianych. Pamiętam, że 6 sierpnia w Wieńcu odbywał się odpust. Pamiątką po dziadku było wysokie ogrodzenie, które ciągnęło się wokół naszego gospodarstwa. Od strony Włocławka płot był przerwany. W tym miejscu Żydzi ustawili stolik oraz wagę. Młody Żyd posadził mnie na stoliku. Niektóre z osób idących na odpust od strony Włocławka, zatrzymywało się, przeglądali, a następnie kupowali wybierane przez siebie owoce. Wielokrotnie słyszałam, jak ludzie głośno mówili – „Ale ładna Żydówka!”. Wtenczas zdecydowanie wyjaśniałam, że nie jestem Żydówką.

Nasz rodzinny dom i życie codzienne

Nasza rodzinna wioseczka była mała, a więc na zakupy udawaliśmy się pieszo do pobliskiego Wieńca i znacznie większego Włocławka, w którym mieszkało dużo Żydów. Ich sklepy mieściły się w piwnicach. Pamiętam, że to była wiosna, pięknie pachniało na dworze, rodzice zabrali mnie ze sobą do Włocławka. Tato wygiął wcześniej odpowiednio do kształtu swoich pleców specjalne nosidło, następnie zamocował na nim dwa wypchane ptaki – jastrzębia i sowę. W jednym ze sklepów we Włocławku Żydowi strasznie się spodobały okazy ojca, długo ze sobą negocjowali. Koniec końców był taki, że do domu wróciliśmy z pełnymi torbami zakupów.

Fot.2. Zdjęcie portretowe Haliny Dębskiej. Marwice, koniec lat 50. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Ojciec w wolnym czasie, namiętnie wypychał upolowane wcześniej przez dziadka ptaki. W jego pokoju było ich bardzo dużo, wyglądały dostojnie, sprawiały wrażenie, że oczekują na kogoś lub komuś się uważnie przyglądają. W pomieszczeniu oprócz ptaków była także jedna sarna, odpowiednio wcześniej przygotowana. Pamiętam, że w polowaniach pomagało na przykład pięć dużych psów, jeden był taki biały i miał czarne kropki. Mój dziadek w majątku „był głównym łowczym”, miał nawet swojego puchacza, którego noszono w koszu i wypuszczano na długiej lince, „on chyba wabił inne ptaki”. Innym jego zadaniem na polowaniu było ładowanie po każdym wystrzale „fuzji” dla Leopolda Kronenberga.

Jak już wspominałam do Wieńca mieliśmy bliżej, niż do Włocławka, dlatego częściej tam robiliśmy zakupy, co więcej w każdą niedzielę chodziliśmy całą rodziną do kościoła w Wieńcu. W świątyni przy wejściu znajdowała się kratka, ołtarz Ostatniej Wieczerzy oraz obraz św. Antoniego z Dzieciątkiem Jezus na rękach. Z przodu znajdowała się ławka dla właścicieli majątku i ich gości. Nazywana była „ławką baronów”. Właściwie to powinny być „ławki baronów”, ponieważ mężczyźni nie siadali w nich razem ze swoimi żonami. Oni mieli nawet swoje specjalne wejście z przodu świątyni. Z kolei żona „barona”, dość często przychodziła do kościoła z zaprzyjaźnioną koleżanką, prawdopodobnie żoną głównego księgowego majątku, kobiety były do siebie bardzo podobne, wyglądały jak dwie siostry.

Do Machnacza przez Wieniec dwa lata chodziłam do szkoły podstawowej, to był ładny, murowany budynek. Gdy się rozpoczynały lekcje, duże wejściowe drzwi były zamykane. Nasza woźna ręcznym dzwonkiem oznajmiała nam początek i koniec lekcji. Pamiętam, że w trakcie przerw opuszczaliśmy budynek, aby móc się wyszaleć. Z kolei na rozwidleniu dróg z Dziadowa baron Kronenberg postawił duży budynek, który pełnił funkcję oddziału przedszkolnego dla dzieci pracowników.

Majątek Kronenbergów

W Wieńcu znajdował się majątek, to był prawdopodobnie jeden z dziewięćdziesięciu dziewięciu majątków przedwojennego właściciela Leopolda Jana Kronenberga, które otrzymał w 1919 roku od swojego ojca Leopolda. Mam jeszcze dobrą pamięć, pamiętam lata urodzenia wszystkich mieszkańców z wioski, jak również to, iż ludzie mówili, że gdyby „baron”, przekroczył liczbę stu majątków, byłby zmuszony utrzymywać oddział wojska. W Wieńcu „baron” zatrudniał rozmaitych robotników oraz obsługę biurową. Piekło, nie wiem czemu tak to nazwali – to był długi czerwony budynek, w którym mieszkały całe rodziny tych pracowników. Codziennie w południe podjeżdżał pod „piekło” handlarz z mlekiem. Kiedyś poprosiła mnie moja nauczycielka, abym przyniosła jej w kance mleko. Mój młodszy brat Stasiu doszedł ze mną do furtki i przeraźliwie płakał, nie chciał, abym się oddalała. Pokonałam drogę około dwóch kilometrów bardzo szybko, biegłam, ile miałam sił. Gdy byłam z powrotem obok naszej furtki, ujrzałam brata, który opierał się plecami o ogrodzenie i tak spał w pozycji siedzącej. On był bardzo przywiązany do mnie, dlatego zapewne z płaczu zasnął.

Dziadek Jan i babcia Helena, mieszkali w leśniczówce – miejsce to nazywało się Lipiny, tam było kilka budynków. Tata Julian razem ze swoim ojcem pracowali w majątku Kronenberga jako leśnicy. Pamiętam te zabudowania jak przez mgłę. Z kolei w tartaku Rózinowo, pracowali wuja Józef Urbański oraz brat Franek.

Właściciel majątku Leopold Jan Kronenberg oraz jego żona Wanda byli bardzo dobrzy dla ludzi. Pamiętam, że jego kobieta, była tęga i miała chyba angielskiego pochodzenie. Córka właścicieli nosiła takie samo imię, jak jej matka z kolei syn nazywał się Leopold po ojcu. Ich dzieci zginęły podobnie jak matka, w czasie drugiej wojny światowej.

We Wieńcu znajdował się duży pałac otoczony parkiem. Pamiętam, że stał tam niewielki samolot rodziny Kronenbergów, którym latali wspólnie przy okazji licznych spotkań. Po wojnie byłam u kuzynki w Wieńcu, poszłyśmy razem do parku, z żalem stwierdziłam, że wiele starych drzew już tam nie było. W pobliżu pałacu przepływała rzeka –Zgłowiączka, która na dalszej długości, płynęła przez nasz ogród, a następnie uchodziła do Wisły. W czasie mojego dzieciństwa, przy pałacowym parku odbywały się dożynki. Jedną z atrakcji było przebieranie się części osób za wilki i lisy. Zapamiętałam taką scenę, „wilk” szedł ścieżką przed siebie, nagle z naprzeciwka wyskoczyła inna przebrana osoba, która niosła przed sobą uniesioną kosę. Gdy postacie znalazły się blisko siebie, aktor z kosą wykonał zdecydowany ruch i głowa wilka, stanowiąca wiadomo dziś, część kostiumu spadła i potoczyła się po drodze. Wywołało to przerażenie wśród dzieci, zaczęliśmy krzyczeć. Byliśmy przekonani, że głowa jest prawdziwa. Podobnych scen, które przyprawiały nas, młodych o przysłowiowy dreszcz było więcej.

Pamiętam, że przed drugą wojną światową, to było lato, doszło w naszej wiosce do poważnego incydentu. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta, jakiej byli narodowości, nie mogę sobie dziś przypomnieć. Oni mówili językiem podobnym do rosyjskiego. Trójka zuchwalców udała się do domu sołtysa, prosząc go o pompkę rowerową, gestykulowali między sobą za pomocą dłoni, w końcu sołtys, gdy zrozumiał, o co im chodzi, wyjaśnił, że nie ma roweru, ani pompki. Po czym wskazał na nasz dom, mężczyźni w naszej rodzinie używali jednośladów, żeby dotrzeć do pracy w tartaku. Trójka nieznajomych ścieżką przedostała się do naszej stodoły, na klepisku znajdowała się wówczas spora ilość słomy, którą podpalili. Od strony ogrodu werandą dostali się do sieni, po czym zaczęli uderzać w nasze drzwi, ta kobieta w swoim języku, głośno wrzeszczała – Ludzie wstawajcie! Pożar w waszym gospodarstwie! Szybko się zorientowaliśmy, że ogień pożerał stodołę i opanował bramę drewnianą, która przylegała do ściany domu. Nasi sąsiedzi natychmiast przyłączyli się do pomocy, wynosili różne przedmioty, to co wartościowsze na ogród. W pewnej chwili, gdy ciotka Urbańska niosła futro, nieznajoma je przechwyciła i w tym całym zamieszaniu się oddaliła. Jednak na całe szczęście, ktoś ją zauważył i pobiegł za nią. Okazało się, że ta trójka co wartościowsze przedmioty układała w jednym miejscu, między innymi znajdowały się tam trzy nasze rowery. Gdy skutecznie zatrzymano rozprzestrzenianie się pożaru stodoły, ludzie głośno wskazywali, kto był podpalaczem. Wszyscy, którzy byli na miejscu zdarzenia, niespokojnie, nerwowo przytrzymywali trójkę sprawców, do czasu przybycia policji. Zatrzymani trafili do więzienia. Później funkcjonariusze przychodzili do domu, spisywali zeznania. Okazało się, że podpalacze w podobny sposób wcześniej okradli kilka rodzin w innych wsiach, działając w ten sam sposób, podpalali i pod pozorem pomocy, zuchwale okradali domostwa. W szybkim czasie dziadek z pomocnikami zrobili pustaki, które użyto do wybudowania nowej stodoły.

Okupacja

Początek wojny to w mojej głowie „zamęt”, tak do dzisiaj określam ten nagły, niebezpieczny okres, który się rozpoczął. Miałam skończone dziewięć lat. Było słychać „Przed Niemcami uciekamy!” Ludzie wrzucali tobołki na wozy i uciekali na przykład do lasu. My postąpiliśmy podobnie, spakowane rzeczy umieściliśmy na rowerze. Pamiętam, że ukrywaliśmy się w jednej z wiosek w stodole, gdzie bawiliśmy się w sianie. Byliśmy także świadkami, jak jedna z kobiet urodziła swoje dziecko. Po jakiś czasie rodzice powiedzieli, że wracamy do domy. W drodze powrotnej we Włocławku natknęliśmy się na żołnierzy niemieckich, rodzice z nimi rozmawiali. Na całe szczęście nic nam nie zrobili, wróciliśmy cali do Dziadowa. Barona z rodziną już nie było, opuścił swój majątek. Gdy wojna się zaczęła, to może jeszcze z dwa tygodnie chodziliśmy do szkoły.

Moja pierwsza komunia święta przypadła na pierwszy rok wojny, maj 1940 roku. W Dziadowie obok naszej chałupy, znajdował się dom ciotki – Nastki. Ona w swoim pokoju, przygotowywała nas do sakramentu, następnie po jakimś czasie ksiądz zadawał nam pytania, musieliśmy się wówczas wykazać zdobytą wcześniej wiedzą. Uroczystość nie różniła się jakoś szczególnie, przebiegała tradycyjnie. W 1940 roku pięcioro dzieci przystąpiło do pierwszej komunii świętej. Zachował mi się do dziś medalik jako pamiątka tego wydarzenia. Niestety w 1941 roku Niemcy zakazali, noszenia wianków na głowie dla dziewcząt. W tym okresie nasz kościół został zniszczony, faszyści wysadzali go etapami. Gdy doszli do ołtarza, to trzy razy miny pokładali, jednak bez powodzenia. Pamiętam, że na dworze przed świątynią stały dzwony kościelne. Ocalał także ołtarz oraz betonowa posadzka. W tym miejscu były później odprawiane nabożeństwa. Pamiętam, że wszystkie ornaty i sztandary Niemcy, kazali wcześniej zabierać, moja siostrzenica Janina wzięła je ze sobą do swojego domu.

Miałam trzynaście lat, gdy ojciec ożenił się powtórnie. Jego wybranka miała na imię Józefa, oboje znali się od dawna. Małżonkowie zamieszkali w Rusinowie, cztery kilometry od Dziadowa. Macocha była ponad pięćdziesięcioletnią panną, a więc za późno na własne macierzyństwo. Nie przypominam sobie, aby jakoś szczególnie starała się zastąpić mi mamę. Rodzice Józefy nie żyli, ich dom składał się z dwóch części. W jednej połowie mieszkała samotna ciotka, miała na imię Kazia Koralewska, tak swoją drogą ona dożyła 110 lat. Macocha mieszkała w drugiej części domu. Tu nie było żadnej gospodarki: dom trzy pokojowy, kuchnia, dwie spiżarnie i obórki. W środku domu jedno z pomieszczeń przeznaczone było dla kur. Wokół Rusinowa rosło sporo lasów, dużo ludzi utrzymywało się z pracy w szkółkach leśnych, wycinali drzewa i gałęzie. Widziałam ich robotę wiele razy na własne oczy. Pamiętam także, że w pobliżu wioski znajdowała się stacja kolejowa Brzezie.

W tamtym czasie towary były na kartki, chodziłam zatem codziennie po litr mleka odciąganego, a dla Stasia należało się pół litra lepszego mleka. Do wioski musiałam iść 2 km, gdzie kupowałam także: mąkę, cukier czy chleb. Pamiętam, że, macocha nigdy nie poszła sama z siebie do sklepu. Z ciocią Kazimierą, która zamieszkiwała połowę domu, często maszerowałam razem na zakupy, tak na marginesie, ona była dobrym człowiekiem. Kazia odwiedzała mnie po wojnie w Marwicach. Umiała szyć na maszynie, była dobrą krawcową. W Rusinowie doradzała mi, kup bułkę, idź do rzeźni po 10 dkg kiełbasy, zrób i daj dla brata – Stasia, aby macocha nie widziała. Tak robiłam później wielokrotnie. Matka nigdy nie sprawdzała mi kartek. Droga po reglamentowane towary prowadziła przez las, zatem na drzewie wieszałam bułkę z kiełbasą dla braciszka. Pamiętam też, że przed domem rosło drzewo z gęsto zwisającymi gałęziami, gdzie pomiędzy konarami chowałam także bułkę dla Stasia.

Fot. 3. Moja ciocia Kazimiera Koralewska z córką. Włocławek, czas nieznany. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Po ukończeniu czternastu lat w myśl przepisów należało podjąć pracę. Nad Wisłą, blisko rzeki na podłużnej górce znajdowało się pole pewnej Niemki. Ona prowadziła sama gospodarstwo, moim zdaniem była dobrą kobietą, dostawaliśmy od niej ziemniaki. Z tatą udawaliśmy się do niej pieszo, po ciemku, aby nas żadni żandarmi nie zatrzymali po drodze. W tym czasie przyjechała do niej z Torunia znajoma albo spowinowacona. Zapytała Niemkę, czy nie byłoby możliwości zatrudnienia młodej Polki do pomocy. Za Niemca, jak się zabiło świnię, to musiały być cztery osoby w gospodarstwie. Kobieta zwróciła się z tym pytaniem bezpośrednio do taty, wyraził zgodę na mój wyjazd. Pamiętam, że moja niemiecka opiekunka, nie miała ukończonych dwudziestu lat, na imię miała – Hedwig, czyli po naszemu Jadwiga. Ona zabrała mnie ze sobą do Torunia i pierwszą noc przenocowaliśmy w domu jej babci. Rano udałyśmy się na dworzec toruński, skąd odjechałyśmy lokalnym pociągiem do wioski położonej pomiędzy Toruniem a Bydgoszczą. Ostatni odcinek drogi do jej domu pokonałyśmy pieszo. Po dotarciu do celu ujrzałam mały mająteczek; kuźnię, dom wiejski otoczony kwiatami, chlew, duże podwórko oraz ogród. Jej rodzice okazali się bardzo serdecznymi ludźmi. Helena, matka dziewczyny przygotowała dla mnie miejsce do siedzenia oraz podała ciepły poczęstunek. Po najedzeniu się do syta, młoda Niemka zaprowadziła mnie za kuźnię, do małego pokoju. W jej obecności zaczęłam głośno płakać, poczułam tęsknotę za swoją rodziną, pamiętam jak dziś – Hedwig mnie uspokajała, tak po ludzku. Szybko się okazało, że trafiłam do naprawdę dobrych ludzi. Syn tej rodziny zginął na froncie drugo wojennym. Została im tylko – Hedwig. Nie mogę o Niemcach powiedzieć źle. Aleksander był głową rodziny, pracował jako kowal, moim zdaniem, był solidnym rzemieślnikiem. Pamiętam, że z dużym szacunkiem poznawał każdego konia, zanim rozpoczął podkuwanie kopyt.

Rano Hedwig zaprowadziła mnie do sklepu, gdzie wyjaśniła sprzedawcy, że będę u nich mieszkać oraz przychodzić na zakupy. W sąsiednim domu była zatrudniona także Polka, młoda szesnastoletnia – Irena, która dość sprawnie mówiła po niemiecku. Ja ją poprosiłam, aby rozmawiała ze mną po niemiecku, żebym nauczyła się tego języka. W swoim nowym domu przeżyłam kilka miesięcy pomiędzy wiosną 1944 roku a styczniem 1945 roku. W trakcie pobytu miałam tylko jedną nieprzyjemną sytuację. Poszłam kiedyś do sklepu po piwo dla naszego gospodarza. Rodzina sąsiadów miała dwóch synów, jednego zwolnili z wojska, bo miał nogę uciętą, w wyniku walk na froncie. Drugi młodszy miał chyba 16 lat, jak wracałam z piwem dla kowala, to zaczął mnie szarpać, na całe szczęście szybko uciekłam, cała zapłakana dotarłam do domu. Młoda Niemka szybko zainteresowała się moim losem, wypytując co się stało. Zaraz wyszedł także gospodarz, również pytał co się wydarzyło. Gdy wytłumaczyłam im przebieg sytuacji. Niemiec odpowiedział, że „ja mu zaraz dam, po czym wyszedł w kierunku sklepu”.

Po jakimś czasie Niemcy zaczęli przekazywać pomiędzy sobą – że Ruskie idą! To był początek 1945 roku, ludzie organizowali się szybko, pierwsze pięć rodzin ewakuowało się z wioski, na początku stycznia. Rodzina, u której pracowałam, powiedziała stanowczo – że mnie tu nie zostawią samej, gdyż sowieccy żołnierze mogą mi wyrządzić krzywdę. Aleksander zawczasu wzmocnił wozy w nadbudówkę z dachem, gdzie zapakowany rodzinny dobytek. Z przodu siedziała Hedwig z matką. W środku ustawiono dwa kufry i mniejsze tobołki. Ja jechałam wozem razem z Włochem, również robotnikiem przymusowym, który uczył mnie w trakcie drogi mówić po włosku. Pamiętam do dziś, że „koń po włosku to cavallo”. Potrzebowaliśmy kilku dni, aby dotrzeć do Wisły. To była zima, więc rzeka była zamarznięta, dzięki czemu po lodzie przejeżdżaliśmy na jej drugą stronę. Pamiętam, że złapałam się z tyłu wozu i tak szłam. Niemka sprzeciwiała się temu, prosiła, abym usiadła na wóz, że tak będzie bezpieczniej. Drogi były zapełnione ewakuującymi się Niemcami z tej części Europy.

Do Pacholąt dotarliśmy pod koniec stycznia lub w pierwszej połowie lutego 1945 roku. W tym miejscu przebywałam około dwóch tygodni. Któregoś dnia, jadłam śniadanie wspólnie z kowalem i jego żoną. W trakcie posiłku do kuchni weszła Hedwig, była bardzo niespokojna. Opowiedziała, że w wiosce rozwieszone są komunikaty skierowane do rodzin, które zatrudniały robotników przymusowych. W treści ogłoszenia mówiono, aby w następny dzień w południe gospodarze wraz ze swoimi robotnikami wstawili się w pobliżu stawu. Młoda Niemka była mocno przywiązana do mnie, ja także szybko się z nią polubiłam. Obie byłyśmy przerażone tym faktem. Hedwig głośno pytała swoich rodziców w mojej obecności – ciekawe co oni im zrobią, może ich zabiją. Znałam już dość dobrze język niemiecki i rozumiałam, o czym wspólnie dyskutują. W nocy młoda Niemka przyprowadziła bliżej gospodarstwa, w którym się zatrzymaliśmy konia i zaprzęgła go do bryczki. Rankiem polami dojechaliśmy na stację kolejową. Zapamiętałam, że droga prowadziła przez wiadukt nad torami w pobliżu stacji Pacholęta, tego wiaduktu dziś już nie ma, został później zniszczony. Okazało się, że Hedwig zawczasu wszystko przygotowała razem ze swoimi rodzicami. Napisała list, w którym szczegółowo opisała moje położenie, dzięki czemu nowo napotkani ludzie mieli się mną odpowiednio zaopiekować. Tak też się stało, gdy przyjechał pociąg, w jednym z wagonów były dwie konduktorki. Hedwig poprosiła te kobiety, aby się mną opiekowały. Nasz skład zatrzymał się na dworcu Stettin Hauptbahnhof, dwie niemieckie konduktorki trzymały mnie cały czas za ręce, dzięki czemu czułam się bezpiecznie. Miałam wrażenie jakby ruch pociągów, był wstrzymany. Jeden długi skład stał na trzecim peronie, gdzie w środku znajdowali się między innymi niemieccy żołnierze. Widok dwóch konduktorek z młodą dziewczyną zainteresował dwuosobowy patrol wojskowy. Jednak po przeczytaniu im listu, który napisała Hedwig, mężczyźni wskazali nam pociąg, który odjeżdżał w kierunku Meklemburgii. Co więcej, okazało się, że oni także będą podróżować jedynym pociągiem stojącym wówczas na stacji kolejowej. Pamiętam, że zatrzymaliśmy się na dużym dworcu i dwóch żołnierzy prowadziło mnie przez ogromny hol w kierunku przejścia podziemnego. Po drodze widziałam wysokie drzewa z kiściami sztucznych winogron. Na peronie stał długi pociąg złożony w większości z wagonów towarowych. Gdy podeszliśmy bliżej, ktoś rozsunął drzwi, do osób stłoczonych wewnątrz, żołnierz skierował prośbę, aby mnie otoczono opieką i wyjaśnił w kilku zdaniach, skąd się tutaj wzięłam. Przy drzwiach siedziała na torbie młoda Niemka, obok niej stał wózek z małym niemowlęciem, drugie czteroletnie dziecko siedziało nieopodal przytulone do kobiety. Ona jako jedyna w wagonie zaczęła się sprzeciwiać, chwilę krzyczała, wskazując ręką na wagon z tyłu, w którym siedzieli inni Polacy. Żołnierz, który mnie odprowadzał zażądał spokoju, nie próbował z nią dyskutować, wcisnął mnie do środka i w taki sposób znalazłam się w nowym pociągu. Po chwili dzieci tej Niemki były już przy mnie, zaczęły się przytulać. Pamiętam, że po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na kolejnym dużym dworcu, gdzie na peronie wydawano bezpłatne zupę. Niemka, która nie była zadowolona z mojej obecności w wagonie, podała mi kankę i stanowczym gestem wskazała na kuchnię polową, skąd roznosił się zapach zupy. Ustawiłam się więc na końcu kolejki, gdzie stało sporo ludzi, wsłuchiwałam się w ich rozmowy, gdyż niemiecki opanowałam dość dobrze. Mogę powiedzieć, że rozmawiałam w tym języku swobodnie. Po otrzymaniu pełnej kanki zupy wróciłam do wagonu, matka dwójki dzieci wyjęła miseczki i wlewała do nich powoli ciepłą zawartość. Nie minęła chwila czasu, jak jej dzieciaki ponownie mnie obsiadły. Ogromne zdumienie spotkało mnie, na kolejnej dużej stacji, ponieważ ponownie była ustawiona na peronie kuchnia polowa z ciepłym posiłkiem. Nie pamiętam dziś, jak długo jeszcze jechaliśmy, gdy nagle nasz pociąg zatrzymał się wzdłuż bagnistej łąki, typowych mokradeł, takie widziałam nieraz w rodzinnych stronach. Wówczas jakiś mężczyzna chodził od wagonu do wagonu, informował ludzi, że można wyjść na zewnątrz, ponieważ pociąg szybko nie odjedzie, gdyż oczekujemy na drugi parowóz. Powiem szczerze, że nie było widać ani początku, ani końca, tak długi był nasz skład wagonów. Po jakimś czasie pojawił się nowy komunikat, że nie dojedziemy „do dużego miasta w Meklemburgii”, zostajemy przekierowani w kierunku Danii. Gdy w końcu dotarliśmy do dużego miasta – Danemark na nasz przyjazd czekało wiele osób, między innymi wolontariuszki Czerwonego Krzyża. Zapamiętałam, że w pobliżu dworca były zlokalizowane cztery szkoły. Porozdzielali nas zresztą po tych placówkach, pomieszczenia w środku były opustoszałe, nie było tradycyjnych ławek, tylko na podłodze leżały przyszykowane wcześniej materace oraz koce. Byłam wówczas bardzo zmęczona, wybrałam sobie miejsce blisko ściany, wejścia, ułożyłam głowę na małej poduszce, po czym po chwili zasnęłam. Nad ranem zobaczyłam, że obok mnie spała „ta Niemka co tak pyskowała”. Jej dzieci były wtulone w matkę. Na miejscu szybko zaprzyjaźniłam się z młodą dziewczyną –Niemką, ona była w podobnym wieku do mojego. Zaproponowałam jej, któregoś dnia, abyśmy poszły do miasta. Zgodziła się na mój pomysł, zatem cicho opuściliśmy dużą salę, gdzie jeszcze wiele osób się nie obudziło. Na mieście nagle podeszło do nas dwóch żołnierzy, jeden z nich wyciągnął z kieszeni dwie korony i mi podał, po czym po niemiecku powiedział, idźcie ulicą do końca, na rogu znajduje się sklep, możecie tam coś kupić. Szłyśmy tak przed siebie, aż w końcu odnalazłyśmy upragniony sklepik. Do środka przyciągał nas zapach oraz wielość towaru, półki były zapełnione urozmaiconymi produktami spożywczymi. Na szklanej ladzie, były ustawione foremki wypełnione ciastkami. Pamiętam, że przede mną klientka poprosiła o ciastka, za które zapłaciła dwie korony. Gdy przyszła moja kolej, poprosiłam po niemiecku także o „ciastka” i położyłam na ladzie dwie korony. Po wyjściu ze sklepu podzieliłam się z moją nową koleżanką przepysznymi słodkościami. W torbie papierowej zaniosłam smakołyki do szkoły, gdzie podzieliłam się także z dziećmi Niemki z pociągu. Cała trójka już nie spała, gdy podałam szarą torebkę z ciastkami, kobieta przez jakiś czas przyglądała mi się uważnie. Po czym powiedziała do mnie, nie wiedziałam, że masz takie dobre serce, nie zjadłaś wszystkich ciastek, przyniosłaś część moim dzieciom. W spokojnej atmosferze minął kolejny dzień, rankiem do szkoły przyszło kilka osób w białych fartuchach, okazało się, że to lekarz i pielęgniarki. Badali nas wszystkich, gdy stwierdzili, że ktoś z nas jest chory, stawiali pieczątki. W następnym pomieszczeniu kobieta i mężczyzna sprawdzali nasze włosy, czy nie mamy przypadkiem wszy. Jeśli je stwierdzono, obcinano włosy prawie do skóry. Gdy przyszła moja kolej, sprawdzano dokładnie moje gęste włosy, na całe szczęście, nie miałam wszy, uniknęłam zatem utraty włosów. Co więcej, rozdawali nam mydła, doradzali przy tym, jak skutecznie korzystać z łazienki. Szybko się zorientowałam, że nie było to tradycyjne mydło, a trociny czymś nasączone. Pamiętam, że używając „trocinowego mydła” wymyłam się cała. Opuszczając pomieszczenie, moje spojrzenie zatrzymało się na stercie obciętych włosów, których wciąż przybywało. Los chciał, że „Niemka z pociągu” straciła włosy, gdy zauważyła, że ja i jej dzieci uniknęliśmy tego, głośno okazała swój żal, w dodatku w taki sposób, aby inni ludzie usłyszeli.

Po kilku dniach, do budynku szkoły przyszło duńskie małżeństwo, oznajmili, że chcą adoptować dziecko, które nie ma rodziców. Przeszli wzdłuż sali, raz, później kolejny raz, przyglądali się uważnie, wybór padł na mnie. Pojechałam zatem z nimi do ich domu. Wieczorem przygotowali rodzinną kolację, kobieta obierała dla mnie skorupki z jajek. Małżeństwo miało dwóch synów, szesnastolatka i dwudziestolatka. Zagadywali do mnie po niemiecku, grali w szachy, prosili, abym zagrała ze zwycięzcą. Ja jednak strasznie płakałam i patrzyłam przed siebie, unikając rozmowy z domownikami. Zaraz zachorowałam i dostałam gorączki. Małżeństwo zadzwoniło więc po pogotowie, przyjechał lekarz oraz pielęgniarka w służbie wojskowej. Tak przy okazji dopowiem, że to miasto było opanowane przez wojsko. Gdy zabrali mnie do szpitala, który był za miastem, odbyła się podobna procedura, jak w szkole. Najpierw kąpiel, otrzymałam lepszej jakości mydło, później, gdy włosy wyschły, dokładnie mi je sprawdzono. Po tych czynnościach trafiłam na oddział szpitalny. Przebywałam tam dziewięć dni. Jednak opowiem wszystko po kolei. Na kolację przynieśli mi kleik, wypiłam go, nie odzywając się do nikogo, zasnęłam w łóżku szpitalnym. Na drugi dzień, rano otwieram oczy, patrzę znowu jest blisko mnie ta „Niemka z pociągu”. Leżałyśmy w jednej sali oddzielone zlewem z kranem i drzwiami wejściowymi. Zapytałam z grzeczności o jej dzieci. Odpowiedziała, że są pod opieką miejscowej opieki. Gdy przyszła pora na obiad, pacjentom podawano normalne posiłki, ja niestety znowu otrzymałam kleik. Poprosiłam więc pielęgniarza w służbie wojskowej o zwyczajny posiłek, wyjaśnił, że ze względu na chore gardło, zmuszona jestem jeść wyłącznie kleik. Po jakimś czasie ten mężczyzna, uległ jednak moim prośbą i przyniósł mi smażoną rybę z pieczonymi ziemniakami. Po zjedzonym, sytym posiłku odczułam pragnienie, gdy podeszłam do zlewu, aby napić się wody, nagle Niemka zaczęła głośno przestrzegać mnie, abym tej wody nie piła. Chwilę później straciłam przytomność i upadłam na podłogę. Jak się ocknęłam pielęgniarz trzymał mnie na rękach, nie wiedziałam co się stało. Pojawiło się przypuszczenie, że zemdlałam po wypiciu wody z kranu, gdy jednak zastrzegłam, że wody nie piłam, dali wiarę. Przebywałam w szpitalu wojskowym dziewięć dni. Opuściłam go pod opieką kolejnego umundurowanego żołnierza, z którym szłam razem do miasta. W trakcie drogi mężczyzna wspominał, że jest z pochodzenia Ukraińcem. Zaprowadził mnie do urzędu, przez miejscowych nazywanym „Landratura”. Na miejscu przyjął nas starszy urzędnik, zapamiętałam, że na ramionach miał trzy gwiazdki i belkę, od razu zapytał, czy jestem zdrowa. Zabrał mnie ze sobą do swojego domu, jego żona przywitała się ze mną serdecznie, przyniosła świeży, pachnący posiłek. Nie byłam jednak głodna, zjadłam kilka kęsów. Prosiłam ich, aby umożliwili mi wyjazd do Niemiec, gdzie moi rodzice pracowali w majątku w Schlieven jako przymusowi robotnicy. Mężczyzna odradzał, wspominał, że trwa wielka wojna, radził żebym doczekała do jej końca w Danii. Pamiętam, że ściszonym tonem głosu rozmawiał ze swoją żoną, aby mnie przekonała do pozostania u nich. Ja jednak nade wszystko chciałam jechać do rodziców. W końcu mi się udało ich przekonać, kobieta zaprowadziła mnie na stację kolejową, gdzie razem oczekiwaliśmy na przyjazd pociągu. Gdy skład wjechał na peron, moja tymczasowa opiekunka wszystko wyjaśniła konduktorce i poprosiła ją o pomoc. Podała jej zapakowaną paczkę oraz przepustkę, którą miałam w razie problemów pokazać. Tym razem jechałam, w zadbanym pociągu osobowym z przedziałami. Już na terenie Niemiec, gdy pociąg przejeżdżał przez las, pojawiły się głośne komunikaty „Flugzeugalarm” o nalocie powietrznym. Skład się nagle zatrzymał, konduktorka, moja nowa opiekunka powiedziała – Na razie jest dobrze, jak będzie nalot, uciekniemy do lasu! Na szczęście pociąg pojechał dalej. Jednak przed miastem Schwerin, pociągi nie dojeżdżały do samego dworca. Nie wiem, czy zostały wcześniej uszkodzone tory, czy też była inna przyczyna. Opuściliśmy wagony i szliśmy pieszo w kierunku stacji. W pobliżu dworca usłyszałam rozmowę jednej z podróżnych z obsługą dworca. Kobieta pytała o połączenie do miasta Parchim. Czujnie wsłuchiwałam się w każde słowo, podeszłam do niej i oznajmiłam, że również muszę dojechać do tego miasta. Ta pani okazała się przyjaźnie nastawiona do mnie. Pamiętam, że w mieście było ciemno, drogę do stacji, z której odjeżdżały pociągi do Parchim, należało pokonać pieszo. W trasie były dość głębokie leje, należało je umiejętnie omijać. Paczkę, którą otrzymałam od opiekunów z Danii, niosłyśmy na przemian, raz niosłam ja, po jakimś czasie przejmowała ją nowo poznana kobieta. Udało nam się odnaleźć lokalny peron, gdzie wsiadłyśmy do pociągu. W przedziale, były trzy albo cztery osoby. W kieszeni palta wyczułam papierową torbę z ciastkami, zakupionymi dla mnie przez żonę wojskowego, przed wyjazdem z Danii. Po chwili zwróciłam się do kobiety z dziećmi i zapytałam, czy mogę je poczęstować ciastkami. Odpowiedziała, że tak, uśmiechając się przy tym do mnie. Ja nie doświadczyłam nigdy żadnej krzywdy od Niemców – taki los.

Pociąg, jak wspominałam jechał do miasta Parchim, natomiast ja miałam wysiąść po drodze w Domsühl. Nie wysiadłam w tym mieście, postój najprawdopodobniej trwał krótko lub po prostu przeoczyłam odpowiednią stację. Na dworcu Parchim miało miejsce dziwne zdarzenie. Dworzec był obstawiony umundurowanymi w służbie wojskowej, wszystkich pasażerów zaprowadzili za miasto do drewnianych baraków. Na miejscu ogromna masa ludzi, musiała zostać poddana procedurze, którą miałam już okazję poznać w Dani. Przybyłych kierowano do dużego pomieszczenia, gdzie czekała obowiązkowa kąpiel i ponownie sprawdzali głowy. Jak się w końcu położyłam, tak nagle zaczęło mnie coś gryźć po skórze. Jeszcze nie wiedziałam, że to były pluskwy. Ludzie z sali, gdzie nocowałam mówili, że jestem świeża, zapach skóry wabi pchły. Rano obudziłam się bardzo wcześnie, leżałam przerażona na pryczy. Gdy przyszli do nas żandarmi, którzy mieli hełmy na głowach. Poprosiłam, aby umożliwili mi wyjazd do rodziców, jednak bez powodzenia, kategorycznie odmawiali pomocy, wyjaśniali, że musze pozostać na miejscu. Co zastanawiające otrzymywałam posiłki przygotowywane dla Niemców, bo jak się okazało w barakach przebywało dużo cudzoziemców. Wydaje mi się, że posiłkami dzieliła się grupa Polaków. Codziennie rano przez trzy kolejne dni przychodzili żandarmi, w czwarty dzień usłyszałam – komm mit, chodź. Zaprowadzili mnie do małego baraku, teren był zagrodzony, tutaj przebywała kobieta, która wszystkich rozprowadzała. Mnie zaprowadzili do podmiejskiego hotelu, jak się później okazało, było to miejsce przeładunkowe. Kobieta z recepcji bardzo sprzeciwiała się, przed umieszczeniem mnie tutaj, powiedziała głośno – Tutaj nie ma miejsca dla Polaków! Taka sytuacja trwała do czasu, gdy pokazałam przepustkę, którą otrzymałam w Danii, traktowałam ją jako glejt, zapewniający mi bezpieczeństwo. Kobieta przyglądała mi się, czytała pismo w skupieniu, po czym zmieniła swoje nastawienie do mnie. Zostałam umieszczona w pokoju wieloosobowym. Rano, ktoś mnie obudził, dostałam coś do zjedzenia i wskazano mi drogę wzdłuż toru do stacji. Na miejscu kolejarz zapytał – co tutaj robisz? Po chwili doradził, abym poszła do kasy kupić bilet! Wtedy pokazałam mu swoją przepustkę. Patrzył, czytał, z miejsca wyczułam jego zrozumienie, już nie kazał mi kupować biletu. W hotelu radzili, abym wysiadła na pierwszej stacji, kolejarz powiedział, że mam wysiąść na drugiej stacji. Gdy pociąg przystanął, przy oknie stał chłopak, tak na moje oko, miał około dwadzieścia lat, spytałam go, czy to Domsühl, odpowiedział, że nie, trzeba wysiąść na następnej stacji. W tym samym pociągu okazało się później, iż jechała moja siostra Wanda i Regina, która była siostrą jej męża. Jak stanęłam na stacji, to nie wiedziałam, gdzie mam iść.

Fot. 4. Dworzec kolejowy w Domsühl, gdzie dojechała moja rodzina na roboty przymusowe. Domsühl, 2018 rok. Fot. Andrzej Dębski, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Nagle podjechała wozem kobieta z kanką mleka, spytałam ją po niemiecku, jak dojechać do Schlieven. Odpowiedziała mi po polsku, że mi pokaże ten majątek, wsiadłam więc na jej wóz i tak razem pojechałyśmy. Po drodze spotkałyśmy dwie Niemki, które były ciekawe, gdzie jedziemy, odpowiedziały „o tam idzie polska dziewczyna na pewno wam pomoże” – to była Regina. Boże zanim doszłyśmy do tego majątku wszystko mi opowiedziała, co się działo do tej pory.

Moja macocha była w robocie, ojciec z kolei pasł świnie co ciekawe w lesie. Poszłyśmy więc do baraku, w którym mieszkało łącznie osiem rodzin. W środku na dużej sali, urzędowała rodzina Podgórskich oraz mój tata z macochą i moje rodzeństwo.

Fot 5. Schlieven, widok na dom w którym mieszkaliśmy jako pracownicy przymusowi w trakcie drugiej wojny światowej. Po prawej stronie od drzwi wejściowych mieszkała nasza rodzina. Schlieven, 2018 rok. Fot. Andrzej Dębski, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Pamiętam, że podzieliłam się z nimi ciastkami, które cały czas miałam schowane w kieszeni kurtki, jak oni się wszyscy ucieszyli, gdy pokazałam im zawartość torebki. Jak przyszła noc nie mogłam zasnąć, strasznie płakałam, ponieważ tam było tyle pluskw i pcheł, które mnie gryzły bez opamiętania. Macocha mi wówczas wytłumaczyła, że wszyscy są już do tego przyzwyczajeni, a ja jestem nowa, dlatego tak mnie gryzą. Wstała dała mi „denaturat” którym mnie wysmarowała i nastąpiła ulga. Rano wzięłam koce, poszłam je na dwór wytrzepać, żeby pozbyć się tego robactwa, ludzie zaczęli się śmiać, mówili, że nie wiadomo jak bym się starała to i tak ich wszystkich nie wytrzepie.

W tej wiosce zastał mnie koniec wojny, możecie mi nie uwierzyć, ale gdy żołnierze się rozbrajali, to z jeziora ich karabiny wystawały, było tego tyle. W jednej wiosce byli „Ruskie” w drugiej Amerykanie.

W tamtym czasie dziedziczki – synowa, pod nieobecność męża, który był na froncie, zaprzyjaźniła się z jakimś niemieckim wojskowym. Gdy rano ludzie przyszli do ich pokoju, to na łóżku z pistoletem w ręku leżał martwy Niemiec, a obok ta młoda dziewczyna. Z kolei wnuczka dziedziczki, kiedy Rosjanie weszli do majątku, to uciekła na górę i wyskoczyła przez okno, uszła parę kroków i tak zmarła.

Rosjanie w tamtym czasie grasowali przez kilka dni w poszukiwaniu kobiet. Jeden z nich zawitał także do naszego baraku i dobierał się do jednej z dziewczyn, ona uciekała przed nim na górę, żeby nie być zgwałconą. Nie wiem, czy rosyjski kapitan, który jechał wozem słyszał jej krzyk, czy coś innego go zwabiło pod barak. Gdy sprawca uciekał z budynku, postanowił, że trzeba jak najszybciej się oddalić, wsiadł zatem na konia „ten rusek – kapitan” go zawołał, aby się zatrzymał. Nie posłuchał, nie wykonał rozkazu. Dostał wiec kule w plecy. Zaraz zjawił się także wóz sanitarny, na który przeniesiono tego chłopaka. Kapitan wówczas mu mówił, że gdybyś coś zrobił Niemce, to bym cię puścił, za Polkę dostaniesz trzy lata. Na drugi dzień do naszego baraku ponownie zawitał kapitan, tłumaczył ludziom, że przyjedzie jakaś kontrola, żeby dowiedzieć się w jaki sposób doszło do śmierci tego młodego żołnierza. Prosił nas żebyśmy powiedzieli, że strzelał trzy razy w powietrze i dopiero za czwartym razem strzelił do chłopaka. Potem jeszcze raz przyjechał do naszego baraku, dziękował ludziom za pomoc.

Fot. 6. Schlieven, ze szczytu tego budynku wyskoczył żołnierz radziecki, który uciekał przed swoim dowódcą w trakcie drugiej wojny światowej. Schlieven, 2018 rok. Fot. Andrzej Dębski, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.
Jak się wojna skończyła, to chyba jeszcze tydzień byliśmy w tej wsi Schlieven. Po czym rodzinny: Ganderów, Budnerów, Kolanków, Niełącnych, Muchniewiczów, Podgórskich, zapakowały najcenniejsze rzeczy na wozy i wyruszyliśmy w kolejną podróż.

Fot. 7. Majątek w Schlieven, na koni siedzi Gandera Edward. Na rewersie napis Parchim, lata 40 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Pamiętam, że każdy z nas miał rowery, lecz nie nacieszyliśmy się nimi długo, bo Rosjanie na trasie zaraz nam je zabrali. Któregoś razu zatrzymaliśmy się w jakieś wsi, na polach rosła chyba „lucerna”, poszliśmy ją zerwać dla naszych koni. W trakcie wykonywanej pracy zobaczyliśmy martwego człowieka.

Gdy byliśmy w lasach na wysokości Marwic, stali tam, już ruscy, szybko się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Z naprzeciwka po drodze jechała Niemka z małym dzieckiem, „jeden rusek” wziął jej dziecko, to wyglądało jakby chciał je zabrać. Kobieta była przerażona, zaczęła płakać. Prosiła mnie o pomoc mówiąc do mnie po niemiecku. Zrobiło mi się jej żal, tak po ludzku, poszłam więc do tego żołnierza i poprosiłam go, żeby oddał mi te dziecko. Odpowiedział, że nie chce go zabierać, tylko chciał trochę wystraszyć tą Niemkę. Gdy byliśmy bliżej Widuchowej, to na łąkach było jeszcze bardzo dużo wody, pamiętam, że stały tam dwa mosty pontonowe. Jednak ruscy, nie chcieli nas przepuścić, co prawda rodziny Ganderów i Budnerów miały więcej szczęścia, gdyż na jednym z ich wozów znalazła się Rosjanka, nas nie przepuścili od razu. Byliśmy zatem w okolicach Widuchowej, jeszcze dwa dni, bliżej kościoła stali Ruscy, a na ulicy Zielonej stało Wojsko Polskie. Żołnierze poprosili tych „ruskich”, abyśmy mogli przejechać przez przeprawę, tak się w końcu stało. Doprowadzili nas do „Krzywiny”, tam jeden dom stał przy drugim. Osiedliliśmy się w trzech domach, nasza rodzina, Kolanki, Muchniewicze, Niełacny. Ganderzy nas szukali, jak mówiłam wcześniej im pozwolono na przejazd, my musieliśmy czekać.

Pamiętam, że w Krzywinie wysiedlali Niemców za Odrę, oni jechali swoimi wozami z całym dobytkiem. Przy jednym z wozów widziałam, jak ktoś płakał, gdy podeszłam bliżej, stała tam dwójka starszych Niemców oraz jeden żołnierz. Ten Niemiec płakał oraz krzyczał „mein schaffellmantel” („mój kożuch” - przypis autora). Wojskowy wyrzucił jego okrycie do rowu, gdy chciałam je podnieść było bardzo ciężkie, gdyż Niemiec w środku pochował rozmaite wędliny. Poprosiłam wtedy żołnierza, żeby im odpuścił i pozwolił im odejść, ten pachnął do mnie, żebym zabrała ich płaszcz, lecz ja tego nie zrobiłam.

Po jakimś czasie zawieźli nas do Lubicza do pracy, przy tym namawiali, żeby przyjechać do Marwic, „bo tu ruskich nie ma”. W tej wsi mieszkała początkowo nasza rodzina, Ganderów, Kolanki, Niełascy, Budnery oraz młody Sołtys. Były jeszcze dwie rodzinny niemieckie, jednak oni po jakimś czasie wyjechali za Odrę.

Fot. 8. Ojciec Julian z bratem Stanisławem przed naszym domem w Marwicach, lata 40 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

W Marwicach była piekarnia, gdzie wojsko piekło chleb. Dziś mieszkam w tym domu, lecz początkowo mieszkaliśmy w górze wioski. Pamiętam, że były jeszcze pozostałości po Niemcach na przykład słoiki z przetworami. Kiedyś poszliśmy na Odrę, była tam jedna łódź zaczepiona do gałęzi, obok w krzakach leżało dwóch martwych mężczyzn.

Moim mężem był Henryk Dębski, nasz ślub odbył się w 1947 roku. Rok później na świat przyszedł nasz syn, który niestety zmarł, wówczas dużo dzieci umierało. Doczekałam się jednak kolejnych dzieci – Mietek (1949 rok), Andrzej (1950 rok), Bogdan (1962 rok).

Fot. 9. Halina Dębska, Marwice końcówka lat 40 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Henryk, odbył swego czasu kurs traktorzystów i dzięki temu pracował w POM w Gryfinie. Ja zajmowałam się domem. Mąż miał smykałkę – naprawiał traktory, kombajny. Po kilku latach w Widuchowej powstał POM, gdzie pełnił funkcję kierownika.

Byłam i jestem lubiana przez ludzi w Marwicach, na przykład, jak były dyskoteki to byłam bileterką. Ludzie chcieli mi zapłacić za usługę, lecz ja powiedziałam, że nie chcę, gdyż mam dużo pieniędzy. Innym razem pomogłam dla sąsiadki – dziecka, które zostało wypisane ze szpitala. Umiałam stawiać banki, robić masaże i w taki sposób po czterech dniach maluch już siedział w łóżeczku.

Dużo czytałam powieści, książka, która zrobiła na mnie szczególne wrażenie, to powieść „Tajemnice Paryża”. Pamiętam, dzieci poszły do szkoły, mąż do pracy, tak mnie wciągnęła ta powieść, że obiadu nie ugotowałam.

Fot. 10. Wycieczka uczniów z Marwic po Odrze. Lata 60 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Fot. 11. Edward i Krystyna Gandera oraz dzieci Henio i Henia. Marwice lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej.

Fot. 12. Kościół w Widuchowej. Lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Haliny Dębskiej

Wspomnień Pani Heleny Lisickiej z Góralic wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w lutym i listopadzie 2024 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autorów.


[1] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Dziadowo_(W%C5%82oc%C5%82awek) (dostęp 07.01.2025 r.);

Mariusz. K. Matczak, Cmentarz przy ulicy Wienieckiej – jak wyglądał i co po nim zostało, https://pieknywloclawek.wordpress.com/2020/01/17/209/#more-209 (dostęp 07.01.2025 r.).

[2] Zazwyczaj o takich obiektach mówi się „wypchane zwierzę". Sęk w tym, że zwierzę wcale nie jest „wypchane" – na przykład watą lub trocinami. A obiekt fachowo nazywa się dermoplastem. Żeby dermoplast wyglądał „jak żywy", potrzeba wielu godzin pracy i kunsztu osoby zajmującej się jego tworzeniem, czyli preparatora.

Zob. https://www.zyciebytomskie.pl/a/dermoplast-czyli-wypchany-ptak (dostęp 28.01.2025 r.).

[4] W 1882r. głównie z darowizny Stanisława i Leopolda Juliana Kronenbergów wybudowano murowany kościół wg projektu Artura Goebla, konsekrowany przez bpa Bereśniewicza w 1895r.

Zob.https://archiwum.brzesckujawski.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=22&Itemid=169

(dostęp 07.01.2025 r.)

[5] W 1913 roku otworzono nową czteroklasową szkołę pod kierunkiem Eugenii Kondrackiej na terenie wsi Machnacz, bowiem stary budynek nie pomieścił już 160 uczniów. Kronika wymienia tych, którzy szczególnie przyczynili się do jej powstania: Wincenty Błaszczyk, Walenty Ziółkowski i Józef Grzegorzewicz, administrator dóbr Brzezie - Wieniec, należących do barona Kronenberga. Zob. https://spwieniec.edupage.org/a/historia-szkoly (dostęp 07.01.202 r.); 1936r. - przy trakcie brzeskim wybudowano nową, murowaną, szkołę. W latach pięćdziesiątych, i sześćdziesiątych rozbudowana o świetlicę szkolną, dom nauczycielski i nowe skrzydło.

Zob.https://archiwum.brzesckujawski.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=22&Itemid=169

(dostęp 07.01.2025 r.).

[6] Następcy Leopolda Kronenberga, to znaczy jeden z jego synów Leopold Julian (1849-1937 ) i wnuk Leopold Jan (1891-1971), poza przemysłem i bankowości kapitały angażowali w rolnictwo i hodowli koni (w majątkach Strugi, Wieniec i Brzezie). „Przedsiębiorstwo" pod nazwą „Zarząd Dóbr i Interesów Barona Leopolda Kronenberga i jego Rodziny" przetrwało do 1945 r., po czym zostało znacjonalizowane Zob.https://bazhum.muzhp.pl/media/files/Almanach_Muzealny/Almanach_Muzealny-r1999-t2/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s167-200/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s167-200.pdf(dostęp 09.01.2025 r.).

[7]Pierwsza żona, Wanda de Montallo Rowton, zginęła w 1939 roku podczas bombardowania Warszawy, w kamienicy przy ul. Moniuszki 2 lub według innych źródeł 6 sierpnia 1944 roku, podczas powstania warszawskiego (tę wersję potwierdza Protokół Ekshumacyjny Krajowego Biura Informacji i Poszukiwań PCK). Podaje się również, że Wanda de Montallo Rowton zginęła w 1943 podczas sowieckiego bombardowania Warszawy. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Leopold_Jan_Kronenberg (dostęp 09.01.2025 r.).

[8] Dzieci – Leopold Wojciech, ps. „Kicki” (1920-1944), żołnierz AK, zginął w listopadzie podczas walk z Niemcami nad Pilicą[1], zaś Wanda (1922) także zginęła w czasie wojny w 1944 roku.

Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Leopold_Jan_Kronenberg (dostęp 09.01.2025 r.).

[9] Nieco później, w 1873 r., wybudowany został pałac w Wieńcu koło Włocławka, w majątku nabytym przez Kronenberga w 1868 r. Wzniesiony przez architekta warszawskiego Artura Goebla (1835–1913), budowany był z myślą o najstarszym synu przemysłowca – Stanisławie Leopoldzie. Zaprojektowany w stylu renesansu włoskiego jest budowlą zachowaną do dziś, regularną, jednoosiową, zwieńczoną po bokach dwiema wieżyczkami. Nad wejściem, w zwieńczeniu ryzalitu środkowego, architekt umieścił figurę kobiecą z wieńcem, co stanowiło element wystroju nawiązujący do nazwy miejscowości.

Zob. M. Dubrowska, O znanych i nieznanych Kronenbergianach: na marginesie wystawy w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy, „Almanach Muzealny”, nr 2, 1999, s. 167–200, https://bazhum.muzhp.pl/media/files/Almanach_Muzealny/Almanach_Muzealny-r1999-t2/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s167-200/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s167-200.pdf

(dostęp 06.02.2025 r.).

[10] Wokół pałacu rozciągał się malowniczy park, w którym jeszcze dzisiaj widoczne są miejsca po stawach i zabudowaniach gospodarczych.

Zob.https://bazhum.muzhp.pl/media/files/Almanach_Muzealny/Almanach_Muzealny-r1999-t2/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s167-200/Almanach_Muzealny-r1999-t2-s167-200.pdf M. Dubrowska, O znanych i nieznanych Kronenbergianach: na marginesie wystawy w Muzeum Historycznym m. st. Warszawa, „Almanach Muzealny”, nr2, 1999, s. 167-200. (dostęp 09.01.2025 r.).

[11] 2006r. - w pałacu zlikwidowano działalność szpitalną, od 2009r. spółka „Pałac Wieniec” powołana przez Urząd Marszałkowski rozpoczyna tworzenie Centrum Informacji Europejskiej. Zaczęto rekonstrukcję pałacowego parku.

Zob. https://archiwum.brzesckujawski.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=22&Itemid=169

[13]3.03.1941r. - aby pozyskać dzwony hitlerowcy wysadzili w powietrze kościół.

Zob.https://archiwum.brzesckujawski.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=22&Itemid=169

(dostęp 20.01.2025 r.).

[17] Zapewne chodziło o jakieś miasto w Danii. Lecz nie udało nam się ustalić o które konkretnie miasto mogło chodzić bohaterce wywiadu.(Przypis aut.)

[18] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Parchim (dostęp 14.01.2025 r.).

[19] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Doms%C3%BChl (dostęp 14.01.2025 r.).

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza