Z Jagodzina do Bań - podróż przez życie Marii Chańko

Nazywam się Maria Chańko. Urodziłam się 21 października 1930. roku w Nowym Jagodzinie. Rodzice mi to Franciszek, urodzony w 1906. mama Karolina, która urodziła się w 1909. Mama była sierotą, rodziców swoich nie znała, zapamiętała jedynie pozłacane medale przypięte do piersi ojca, gdy nosił ja na rękach. Miałem siostrę Józefę młodszą o pięć lat i brata Michała, który był dziesięć lat ode mnie młodszy. Młodsza siostra zmarła jako dziecko, a z Michałem przyjechałam do Bań. W Szczecinie pracował i tam umarł. (Do rozpoczęcia II wojny światowej wieś administracyjnie przynależała do Województwa Wołyńskiego, Powiat Lubomelski, gmina Bereźce. W pobliżu Rymacze i powiatowy Luboml (przypisek autora).

Fot. 1. Droga do kościoła na ślub Marii Malec i Bronisława Chańko. Piękne zdjęcie zostało wykonane na zbiegu ulic Sportowej i Bolesława Chrobrego, na wprost  XIX wiecznej bańskiej synagogi.  Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.

 
W Jagodzinie działała szkoła czteroklasowa, później, kto chciał do siódmej klasy dokończyć naukę, to do Rymacz chodził. Siedziba gminy znajdowała się w Bereźcach. Gdy święta Bożego Narodzenia się zbliżały, organizowano konie z wozami. Do Urzędu Gminy w Bereźcach udawały się grupy kolędników z Rymacz i Jagodzina. Odgrywali swoje role, czyli kolędowali po polsku, a kolędujący z Bereźca robili to po ukraińsku. Dyrektorem wiejskiej szkoły w Starym Jagodzinie był porucznik Kazimierz Filipowicz. (Późniejszy komendant Obwodu Lubomelskiego AK na Wołyniu - przypisek autora). Żona pana Kazimierza miała na imię Felicja Otylia Wasilewska, była również nauczycielem, pochodziła z Pabianic. Pan Kazimierz w partyzantce był ważną osobą. Gdyby nie jego zaangażowanie podczas mordów na Wołyniu, naszą wieś zajęliby ukraińscy bandyci. Los nasz byłby taki, jak naszych rodaków, mieszkańców sąsiednich wiosek Sawosze i Kąty, gdzie całe społeczności wioskowe pomordowano.

Dom drewniany. Murowanych domów w naszej wiosce nie było. Na podwórzu budynek gospodarczy i szopa otoczona rozmaitymi drzewami. Studnia w pobliżu. Nasz numer domu był dwudziesty. Trakt przebiegał od wioski Sawosze do Jankowce.
Przed wojną chodziłam do czteroklasowej szkoły. W klasie było z trzydziestu uczniów. Trzy rzędy ławek ustawiono na wprost tablicy. Cztery oddziały. Moja wychowawczyni nazywała się Zuzanna Robalówna. Młoda kobieta mieszkała w jednej z izb szkolnych. Rodzice hodowali krowy, konie, świnie. W naszym domu starsza o pięć lat Karola pomagała rodzicom w gospodarstwie. Matki nie miała, jej ojciec, gdy drugi raz się ożenił, oddał do służby, na wychowanie. Nie oczekiwał w zamian zapłaty, a jedynie, aby zapewnić córce dach nad głową i wyżywienie. Ziemi - nawet hektara nie było. Przed wojną ojciec z panem Stockim domy drewniane budowali. Zimą, jak wolny był to handlował. Krosna, tkaniny odkupywał, po czym zmodernizowane, sprzedawał. Jeszcze do szkoły nie chodziłam, gdy w czasie pobytu nad rzeką się topiłam. W pobliżu wioski rzeka przepływała. Starsza córka sąsiadów wzięła mnie za rękę, poszłyśmy w kierunku bajorka. Prowadziła mnie do brzegu, gdy bose weszłyśmy do wody, w głowie mi się zakręciło i upadłam. Ona, zamiast mnie wyciągnąć za rękę, zostawiła w wodzie. Oprzytomniałam, gdy mnie cucili, mama była koło mnie, płakała. Później się dowiedziałam, że sąsiad, ojciec koleżanki, która mnie nieprzytomną w wodzie pozostawiła, przybiegł niepokojony płaczem córki do brzegu, wziął mnie na swoje ręce i położył w bezpiecznym, suchym miejscu. Później już się pływać nie nauczyłam. W czasie pobytu nad wodą wchodziłam tylko z brzegu, głębiej się bałam.

Fot. 2. Maria i Bronisław Chańko z pierworodnym synem Ryszardem. W trakcie zdjęcia Ryszard miał dwa miesiące. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.ykonane na zbiegu ulic Sportowej i Bolesława Chrobrego, na wprost  XIX wiecznej bańskiej synagogi.  Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.

Ludzie w wiosce żyli z gospodarstwa. Ziemia wokół Jagodzina to był czarnoziem. Pola obsiewano żytem, owsem. Ziemniaki wyrastały niesmaczne. Zdecydowanie smaczniejsze wyrastają w ziemi piaskowej. Tata po wykopkach ziemniaki załadował na wóz, jechał do Rakowiec, do siostry mamy. Kiepskie ziemniaki służyły jako pasza dla zwierząt, w zamian otrzymywali ziemniaki wysadzone w ziemi piaskowej. Do kościoła chodziliśmy na piechotę lub wozem do Rymacz. Na pasterkę ośnieżoną drogę pokonywaliśmy na saniach. Sanie do transportu stosowano masywne i długie. Natomiast do kościoła dwoje sań łączono do siebie, siedzenie z przodu i z tyłu, wyłożone półkoszami z wikliny. Długie płozy wygięte z przodu ku górze, wykonane były prawdopodobnie z drewna, okute płaskownikami ze stali. Konie ustawiano po obu stronach dyszla i zaprzęgano do wozu. Starannie dekorowano sanie dla pary młodych jadących do kościoła.

Przed wojną popularne było leczenie ziołami, również nalewkami. Moja mama zbierała zioła, suszyła. Tata gwoździ ponabijał, wiązanki wieszano na gwoździach. W zależności od choroby, mama umiejętnie dobierała odpowiednie zioła, zalewała wrzątkiem. Gdy silnie choroba opanowała, zioła nie zawsze okazywały się skuteczne. Gdy tutaj przyjechaliśmy - do Bań, osłabiona byłam, chorowałam. Do przychodni, do Szczecina na ulicę Mariana Buczka jeździłam i szukałam pomocy u lekarzy. Poradzono mi, abym do Radziszewa, do księdza się udała. Mąż namawiał: - „Pojedź, może akurat on pomoże”. W Radziszewie ksiądz na początku wizyty zapytał, skąd przyjechałam. Odpowiedziałam, że z Bań. Wówczas ksiądz doradził, abym pomiędzy lasami, na łące, zebrała konkretne zioła i zasuszyła. Odpowiedziałam: - „Proszę księdza, moja mama znała się na ziołach, wiele się od niej nauczyłam”. Przed wyjściem otrzymałam papierową torebkę wypełnioną wysuszonymi ziołami. Lekarze w Przychodni nie pomogli, zioła skutecznie mnie wyleczyły.

Okupacja sowiecka tak zwani "Pierwsi sowieci"

We wrześniu 39. Niemcy stanęli na Bugu. Dorohusk przejęli oni, natomiast ziemie wokół Jagodzina przejęli sowieci, bez żadnej wojny. Szkoła przez pierwsze pół roku nie działała. Gdy ją uruchomiono, lekcje odbywały się w języku rosyjskim. Nauczyciel - pan Filipowicz - bardzo nie lubił Rosjan. Żona jego Felicja, jak wspominałam, pochodziła z terenu łódzkiego. Na początku lekcji nauczyciel jednego z chłopaków wysyłał na zwiady wokół szkoły, utwierdzony, że jest pusto, rozpoczynał prowadzenie lekcji w języku polskim. Uruchomiono sklep, który w czasach sowieckich nazywany był „kooperatywy”. Zaczął się czas kolejek do sklepów, problemów z kupnem produktów do jedzenia. Parafia nadal działała w Rymaczach.

Fot. 3. Zdjęcie rodzinne podczas Bożego Narodzenia w Baniach, 1960 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.
Okupacja niemiecka

Mojego Tatę o mało nie zastrzelili. Wykopali okopy, zamaskowali, aby zmylić przeciwnika. Front się niemiecki zbliżał. Ludzie raz, dwa, kilka rodzin, wspólnymi siłami wykopało doły, zamaskowali ułożone na nich belki. Ziemią, darniną maskowali. Ludzie ukrywali się w pospiechu, w powstałych, głębokich dołach. My również schowaliśmy się w jednej z ziemianek. Ruskie uciekali... ich pogranicznicy ewakuowali się w kalesonach. Trzy dni trwały walki, dwóch wrogich frontów. Po jakimś czasie wojsko niemieckie dotarło do Jagodzina i coraz swobodniej przejmowali pod swoją kontrolę obszar, dotąd zajmowany przez sowieckiego okupanta. Czterech albo pięciu uzbrojonych Niemców, podeszło do okopu, gdzie ukryła się moja rodzina, czyli Malcowie, rodzina Prończuk i od nich dorosła córka z mężem, którego nazwisko niestety zapomniałam. Wyciągnęli na siłę nas na zewnątrz, po czym agresywnie i zdecydowanie Tatę odciągnęli na bok, kierując w jego stronę karabin. Trudno mi po tylu latach powiedzieć, czy zachowanie ich było spowodowane zamierzonym wywołaniem strachu, czy było spontaniczne. Nagle zaczęliśmy płakać, krzyczeć, wtedy jeden z nich, który później się okazał Ślązakiem, był litościwy. Przyglądał się przez dłuższą chwilę Tacie, po czym podszedł bliżej, zatrzymał spojrzenie na medaliku matki boskiej częstochowskiej. Mama potwierdziła. Ślązak podszedł do swoich, umundurowanych, zresztą on również „ubrany był po niemiecku”. Coś z Niemcami pogadał... pogadał. Tatę zostawili, tylko poszli do sąsiadów... zabili ojca i syna.

Kilka dni upłynęło, sowieci ewakuowali się na wschód. Upał panował. Smród rozkładających się ciał niemieckich żołnierzy przedostawał się do powietrza. Ze wsi wybierano ludzi do uprzątnięcia ciał z pól i rowów przydrożnych. Bosakami ściągali do wykopanych dołów, zwłoki czarno – brązowe... jak herbata. Swoich żołnierzy Niemcy grzebali wokół kościoła. Na mogiłach stawiano krzyże, na których zawieszano stalowe, żołnierskie hełmy.

„Tata wstańcie, takie jęki słyszę od Sawosze!”

"Za Niemca" zapanowały różne choroby - czerwonka, bóle brzucha, luźne stolce z domieszką krwi i gorączka. Najbliższy lekarz przyjmował w Rymaczach. Zachorowałam i ja. Szczęśliwie pokonałam chorobę, w przeciwieństwie do swojej siostry Józefy. Zmarła, pochowana w Jagodzinie na cmentarzu. Zapamiętałam, że w pobliżu cmentarza i pobliskiego jeziora przebiegała dwu torowa kolej.

Niemcy podpuszczali Ukraińców na Polaków. Uformowały się oddziały policji ukraińskiej. Gdy zaczęły się mordy w pobliskiej wiosce Sawosze, spałam tak czujnie, że jęki przez sen słyszałam. Szarówka była, wstałam, podeszłam do taty, powiedziałam: - „Tata wstańcie, takie jęki słyszę od Sawosze!” Wyszedł na dwór, powrócił szybko do domu, zwrócił się do mamy: - „Karola ubieraj dzieci, raz, dwa, uciekamy!” Z Sawosze ludzie biegli, uciekali... całą wieś Ukraińcy opanowali. Do taty przyszedł nauczyciel Filipowicz. – „Panie Malec, pan jest dobry organizator, niech pan pochodzi po młodych, kto, gdzie ukrywa broń, niech wyciągają chłopaki. Zorganizujemy zwiad, patrole i warty w nocy”. W ten sposób uformowały się warty do ochrony mieszkańców i dobytku ludzi, aby nie dopuścić oddziałów ukraińskich. Krótko po tym, co się wydarzyło w Sawosze, wsiadali Ukraińcy na wozy i podjeżdżali niepostrzeżenie do Jagodzina. Szczęśliwie nasi chłopcy panowali nad szybko zmieniającą się niebezpiecznie sytuacją i zaczęli strzelać w ich kierunku, co powstrzymało ich. Zawrócili do lasu w pobliżu Borek. W pobliżu znajdowała się Wola Ostrowiecka, to taka duża wieś była, że około 800 numerów było. Osiemdziesięciu mieszkańców tylko przeżyło. Podobny los spotkał kolejne wioski: Ostrówki, Wola, Jankowce.

Fot. 4. Zdjęcie w Baniach wykonane za czasów panieńskich Marii Chańko (wtedy jeszcze Marii Malec). Od lewej stoją: Maria Struś, Jan Pająk, Maria Malec, Wanda Mikołajczyk, Michał Mikołajczyk, Franciszek Prończuk. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.
Po rzezi uciekliśmy do Rymacz. Wczesny ranek, z domu zabieraliśmy w strachu, którego słowa nie opiszą, co pierwsze lepsze na wóz. Zamieszkaliśmy u brata mamy Józefa Kołtuna. Bratowa miała na imię Józefa, pochodziła z sąsiedniej wioski Jankowce. Pamiętam, przywieźli na wozie pokaleczonych, zakrwawionych, twarzy nie można było rozpoznać. Bezpośrednich starć nie widziałam, natomiast widziałam ludzi, których przywozili na wozach. Widzę teraz jeszcze, potwornie pokaleczonych, leżących na wozach…

Przebywaliśmy tutaj ze trzy dni. Niemcy wszystkich, kto przeżył, pozbierali z dobytkiem i zapakowali do transportu, do powiatowego miasta Luboml. Wozów to tutaj stało bardzo dużo, mniej więcej odpowiada długości drogi z Bań do Steklna. Blisko stacji, w Lubomlu, teren był ogrodzony wysoką siatką... Konie, krowy, wszystko, co stanowiło wartość, Niemcy tutaj zapędzali, natomiast ludzi... do wagonów. Podstawili transport kolejowy, który dojechał do Majdanku. Pociąg składał się z dużej ilości wagonów. Opuściliśmy wagony, Niemiec koło Niemca, umundurowani, otoczyli nas i prowadzili na teren obozu. Baraki długie. Przebywaliśmy tutaj około jednego miesiąca do czasu wyzwolenia (23 lipca 1944 roku przez 2 Armię Pancerną generała płk. Siemona Bogdanowa - dopisek autora). Opiekę nad tymi, którzy pozostali w obozie roztoczyło lubelskie PCK. Rodziny składające się z dorosłych, zdrowych osób wywozili w wagonach do Rzeszy jako robotników przymusowych. Z nami przebywała mamy bratowa Józefa Kołtun, która była już wtedy starszą osobą, moje rodzeństwo i schorowana mama. Tacie jednemu wyrobić na taką rodzinę było trudno. Otrzymaliśmy pomoc od ludzi z PCK. Na przełomie sierpnia i września 1944 roku zostaliśmy wywiezieni. Wagon opuściliśmy na stacji kolejowej Parczew. Ostatecznie dotarliśmy do wsi Dawidy, gdzie przebywaliśmy u gospodarzy w wiosce. Gospodarz nazywał się Jakubiak. Posiadał ładne mieszkanie, oddał nam do dyspozycji jeden pokój. Miał dwoje dzieci, zapamiętałam ich imiona: Kazia i Heniek. Codziennie zaczynaliśmy pracę u jednego z dziesięciu miejscowych gospodarzy. Jako zapłatę otrzymywałam mleko w butelce, chleb, tłuszcz, ziemniaki. W czasie „wykopek” też podejmowaliśmy pracę. Z wioski Dawidy powróciliśmy do Rymacz, gdzie przebywaliśmy krótko.

Fot. 5. Rodzina Chańków przed domem na ulicy Sportowej 6 w Baniach. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.
Zamieszkaliśmy w opuszczonym przez Ukraińców domu

W 1944. przez nasze tereny przemieszczały się wojska sowieckie na zachód, tatę i innych mężczyzn w trybie natychmiastowym powołali do wojska. Rozpoczął służbę w Smoleńsku jako piekarz. (Obsługiwał mobilną piekarnię - dopisek autora). Później, gdy front przesuwał się, miał miejsce poważny wypadek. Na zakręcie wywrócił się pojazd – piekarnia, tacie pękły kości w dwóch miejscach. Wtedy został zwolniony z wojska. Podleczony, powrócił do domu. Nie upłynęło dużo dni, gdy zdecydował, że wyjedziemy stąd na zachód. Początkowo pojechał do miejscowości, gdzie miał miejsce wypadek pojazdu – piekarni na kołach. Było to w pobliżu Bydgoszczy. Tam tacie się nie spodobało. Powrócił do nas.

Wiosną przeprawiliśmy się przez Bug. Mieszkaliśmy w Michałówce w gminie Dorohusk w opuszczonym przez Ukraińców domu. Dotychczasowi lokatorzy przed ewakuacją na tereny po wschodniej części Bugu, niszczyli piece, kuchnie, szyby w oknach wybijali. Mama poszła do domu, w którym mieliśmy zamieszkać, zastała jeszcze gospodarzy, włożyła do jego dłoni pieniądze, prosząc, aby nie niszczył dobytku. Pozostawił okna w nienaruszonym stanie, wewnątrz stały drewniane łóżka, kredens, kilka innych mebli. Wokół Jagodzina był czarnoziem, natomiast tutaj piach, gdy wiatr mocniej zawiał, unosił się w powietrzu jak pył. Gdy silny wiatr tworzył mgły z piachu, (Tato - przypisek autora) wzburzony powiedział: - „Ja tu na tych piachach nie będę robił!”

Przez Stargard, Szczecin Dąbie, Gryfino, Lubanowo do miasteczka Banie

W Chełmie został zorganizowany transport na ziemie na zachodzie. Parowóz z podczepionymi do niego wagonami towarowymi odjechał z Chełma 10 sierpnia 1945. W wagonie do przewozu zwierząt znalazło się miejsce, dla mojej rodziny: Kołtun, Tołyż, Błaszczuk. Po drodze pociąg zatrzymywał się nieregularnie, jednak dość często, z różnych przyczyn. Pamiętam... jedzie pociąg, nagle się zatrzymuje... przyszli Rosjanie, lokomotywę odczepili... odjechała, a pociąg stoi w polu. W wagonach ludzie jechali z dobytkiem, krowami, końmi, świniami. W czasie postojów opuszczali wagony, szli na pola szukać pożywienia dla siebie i zwierząt. To był czas żniw, zbierano z pól owies... zboża. Po drodze zatrzymywaliśmy się w Poznaniu, Gorzowie, Myśliborzu. Tutaj postój trwał około trzech dni. Kilka rodzin opuściło wagony, zamieszkali w Renicach. Z Myśliborza dojechaliśmy do Pyrzyc. Tutaj znowu postój się wydłużył. W polu, między Pyrzycami i Stargardem, Rosjanie niespodziewanie napadli na pociąg. Maszynistę zmusili do zatrzymania i lokomotywę odłączyli. Na tym się nie skończyło. Parowóz odjechał... Nadchodziła noc... Ludzie przerażeni, w obawie o swój dobytek, sztabami i drutami, blokowali od wewnątrz rozsuwane drzwi bydlęcych wagonów. Zapanował niepokój. W ciemnym wagonie słychać było głośne modlitwy, odmawiane w nadziei, aby przeżyć. Nie znam szczegółów, w jaki sposób dołączono do składu lokomotywę. Z całą pewnością pociąg, składający się z wagonów przewożących ludzi z dobytkiem oraz wagonów bydlęcych, dojechał przez Stargard do stacji Szczecin Dąbie. Stąd ostatni etap drogi prowadził do Gryfina.

Po ponad dwóch tygodniach ciężkiej drogi opuszczaliśmy wagony. Budynek dworca był zniszczony. Miasto wokół zbite, opuszczone. Więcej gruzu niż domów. Furmanki, które przyjechały z Lubanowa, oczekiwały na nasz pociąg. Opuszczaliśmy wagony, dobytek przenosiliśmy na furmanki. Dojechaliśmy do Lubanowa, gdy było już ciemno. Nocowaliśmy w dużej stodole. Rano odjechaliśmy do Bań... To był dzień 28 sierpnia 1945. roku. Wyładowali nas na placu na ulicy Sosnowej, w pobliżu gdzie dziś łączą się ulica Brzozowa z Sosnową. W pobliskim domu zamieszkały później rodziny, które przybyły do miasteczka kolejnymi transportami; Bronowickich, Majorów i Szandruków. Do tego właśnie budynku weszliśmy, na podłodze leżało dużo rozbitego szkła, co od samego początku wzbudziło mój zdecydowany sprzeciw. Nie chciałam tu zostać. Tata z Kołtunem poszli w kierunku Sportowej. Spośród opuszczonych domów, tacie spodobał się dom zbudowany z czerwonej solidnej cegły. Później, gdy wspominano ten powojenny czas, tata tradycyjnie uzasadniał swoją decyzję, mówiąc: - „Ujął mnie dom... zbudowany został z solidnej cegły, ponieważ wiele budynków, które widziałem wcześniej w Baniach, pobudowano ze specyficznej cegły cementówki, która jest jedną z przyczyn reumatyzmu”.

Budynek solidny, na więźbie dachowej brakowało dachówek. Na ulicy Różanej mieszkali jeszcze Niemcy. Znalazł się tam dekarz, sprawnie pokrył dach dachówką. W lipcu 1946. ich wysiedlili. Miasteczko zrujnowane. "Na mieście” jednym z nielicznych budynków, które ocalały bez uszczerbku, była poczta, a wokół dużo gruzu. W latach powojennych zatrudniono grupy osób, które na odbudowę Warszawy rozbierały dobre domy, małe hotele. Często było tak, że brakowało dachu, więźba lub ściana budynku uszkodzona, a już na ścianach pojawiał się napis widoczny z daleka, że budynek przeznaczony jest do rozbiórki. Taki los spotkał między innymi miejski hotel zlokalizowany w pobliżu starej szkoły. Dużo budynków spotkał podobny los. Na stację, do oczekujących wagonów przewożono cegłę z rozbiórki. W tamtych czasach nie myślano, że pozostaniemy tutaj na dłużej, co w pewien sposób uzasadnia powojenny sposób patrzenia wielu ludzi. Siedziba Gminy znalazła się na ulicy Grunwaldzkiej. Ksiądz Palica z Gryfina dojeżdżał, nabożeństwa w gminie odprawiał. Później kaplicę cmentarną odremontowano, tam odbywały się nabożeństwa. Dla przybyłego do posługi księdza przygotowano pomieszczenie na ulicy Chrobrego, w domu, w którym po wojnie zamieszkała rodzina Wieczorek. Ksiądz nazywał się Chrąchol. Mama przeziębiła się i zmarła 5 marca 1946. Przeziębiła się, zmarła. Ojciec owdowiał, minęły trzy miesiące i ponownie się ożenił.

Fot. 6. Zdjęcie wykonane po ceremonii ślubnej przed okazałym kościołem pw. Matki Bożej Wspomożenia Wiernych w Baniach ( 23 października 1949 roku). Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.
W czasach szkolnych w szkole w jagodzińskiej szkole była pracownia techniczna, do prac ręcznych. Znajdowały się tutaj maszyny do szycia, uczyli dziewiarstwa, robótek na drutach i szydełkiem. Nauczyłam się kapcie z konopi robić. Szyć na maszynie nauczyłam się już w Baniach. Pan Jasiulewicz mieszkał na ulicy Gdańskiej Zimą chodziłam uczyć się krawiectwa a latem pracowałam w polu. Po wojnie dowiedziałam się, że wyposażenie z kościoła z Rymacz przewieziono do Chełma.

Budowano linie energetyczne

Z moją koleżanką Franią udałyśmy się rowerami na przejażdżkę. W okolicy betoniarni zatrzymało nas dwóch chłopaków. Jednego z nich rozpoznałam, ponieważ kilka razy próbował coś do mnie „zagadać”. Nie zwracałam na chłopaków uwagi, nie reagowałam na zaczepki. Tym razem stało się inaczej, zainteresowałam się nieznajomym. W taki sposób poznałam mojego przyszłego męża Bronisława. Rodzina Bronka przyjechała z okolic Grodna do Bań w czerwcu 1946. roku. Po wojnie wiele rodzin pozostało po tamtej stronie granicy. Kilku rówieśników Bronka, z którymi znał się od dziecka, w obawie, że zostaną powołani do armii radzieckiej, zbliżyło się do nielegalnej partyzantki. W bliżej niewyjaśnionych okolicznościach przekroczyli granice do Polski. Los powojenny sprowadził grupę młodych mężczyzn spod Grodna do Poznania, później Szczecina, skąd zostali wysłani do miejscowości, w których remontowano, budowano linie energetyczne.

Bronek trafił do Bań

Porozsyłali chłopaków, Bronek trafił do Bań. Zamieszkali w służbowym mieszkaniu na Grunwaldzkiej, pracowali na miejscowej podstacji. Zapamiętałam, gdy wbiegła do domu Frania, powiedziała: - „Marysia mam prośbę, chodź, popilnujesz ciotki dzieci”. W tym czasie piekarni jeszcze nie było, na Brzozowej stał dom uszkodzony, tam w stajni stał piec chlebowy. Tutaj wiele osób przychodziło, piekło chleby. Poprosiłam, aby chwilę na mnie zaczekała.

Przebrałam się, zaczesałam i poszłam z nią, nieświadoma, że tam ci chłopcy czekają. Pamiętam, że, milcząc, przyglądałam się Bronkowi, on mi się wtedy taki wysoki wydał. Posiedziałam tam do wieczora, później Bronek odprowadził mnie do domu. Posiedzieliśmy razem na ławce koło domu, i tak się zaczęło.

Przez trzy lata z sobą chodziliśmy. Na ulicy Sportowej to my jako pierwsi światło mieliśmy. To był rok 1946. Ślub nasz odbył się w 23 października 1949. roku. Mąż pracował jako elektromonter. Brata Michała wzięliśmy ze sobą.

Doczekaliśmy się trójki dzieci. Najstarszy Rysiek przyszedł na świat w 1950., później urodziła się nasza córka Lucyna w 53., najmłodszy syn Andrzej przyszedł na świat w 56. Obecnie jest nas zdecydowanie więcej. W kolejnych latach szczęśliwie pojawiło się sześcioro wnuków i ośmiu prawnuków. Mąż zmarł w 1997. roku.

Piękna opowieść. 
Dziękuję Pani Mario.

Fot. 7.  Maria i Bronisław na początku wspólnej, szczęśliwej drogi życiowej. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Chańko.
Wspomnień Pani Marii Stańko z Bań wysłuchał autor tekstu Andrzej Krywalewicz wrzesień 2024. roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza