Nazywam się Helena Lisicka, z domu Habiak. Urodziłam się w marcu 1933 roku w Kolonia Parowe, powiat żółkiewski, województwo lwowskie. W marcu tego roku skończyłam 91 lat. Moja mama miała na imię Wiktoria z domu – Kawa. Tata nazywał się Michał Fabiak. Miałam trójkę rodzeństwa – Eugeniusz (urodzony 1930 roku), Józia (urodzona 1935 roku), Józef (1940 roku).
W rodzinnej wiosce rodzice gospodarzyli na czterech morgach. Ojciec dodatkowo pracował u Żydów, swoim wozem z zaprzężonymi końmi rozwoził ich towar. Mamusia z kolei gospodarzyła w domu. Gdyby nie zarobek u Żydów, ciężko byłoby rodzicom wyżyć z gospodarstwa. W Kolonii Parowe zamieszkiwali w większości Polacy, którzy żyli w drewnianych domach, które były kryte słomą, u nas dla przykładu wewnątrz znajdowała się jedna izba. Można więc powiedzieć, że biednie żyliśmy. Obok nas mieszkały siostry mojej mamy, po jednej stronie Tekla, po mężu Bała. Pamiętam, że oni nie mieli dzieci. Z kolei po drugiej stronie, siostra Zosia, po mężu Guła, a my po środku. Brat mamy, mój wuj, którego imienia dziś nie pamiętam, mieszkał w dalszej odległości od nas. Należy także wspomnieć w tym miejscu, że we wsi funkcjonowała czteroklasowa szkoła, do której uczęszczały miejscowe dzieci, do kościoła trzeba było jednak jeździć do Mostów Wielkich.
Nasz dziadek był gajowym, razem z babcią mieszkali w pobliskiej leśniczówce. Brat Gieniu chętnie i niepostrzeżenie oddalał się do leśniczówki, lubił tam spędzać dużo czasu. Można powiedzieć, że wychował się z dziadkami.
10 lutego 1940 roku
Tak jak każdego wieczora położyliśmy się spać, po kilku godzinach snu obudziło nas głośne płukanie do drzwi. Tata postanowił sprawdzić co się dzieje, na wejściu zobaczył umundurowanego Rosjanina, który wydawał pospieszne i władcze polecenia po rosyjsku. Ten zły człowiek ustawił sobie krzesło w środku pomieszczenia, po czym zadawał kilkakrotnie pytanie – U was jest „oruzhije”? Szczególnie dźwięcznie wymawiał słowo „oruzhije”, czyli broń. Mama przekonana, że pyta o różę, wskazywała na zmarznięty krzak róży, posadzony przed domem. My, dzieci byliśmy przekonani, że ten żołnierz, chce nam zabić tatę, strasznie wówczas płakaliśmy. Ten epizod szczególnie dobrze pamiętam do dzisiaj. Gdy ojciec stanowczo odpowiedział, że nie posiada żadnej broni, intruz już łagodniej wydawał polecenia. Nie zmieniło to jednak naszego „położenia”. Sanie z końmi były już ustawione przed naszym domem. Rodzice w pośpiechu pakowali najpotrzebniejsze rzeczy; pościel, ciuchy, jedzenie. Z opowieści rodzinnych wiem, że mama zawinęła mnie i Józię w pierzynę byśmy nie zamarzły w trakcie drogi. Brat raz szedł, raz biegł za nami, płakał, nie rozumiał co się dzieje. Rodzice byli obok niego, gdyż nie było miejsca na saniach dla nasz wszystkich. Przed dworzec kolejowy w Mostach Wielkich przyjeżdżały kolejne transporty, przerażeni ludzie, kierowali swoje kroki do podstawionego składu towarowego. Wagony bydlęce były ustawione, można powiedzieć, „że czekały na nas”. Pamiętam, jak rodzice przypominali nam po latach o warunkach w jakich przyszło nam podróżować, ściany z desek zmarznięte na sopel i małe okienka. Nie było nawet, gdzie się załatwić, w związku z tym, ludzie wycieli deskę w podłodze. Wewnątrz po jednej stronie znajdowały się prycze z desek, po drugiej piecyk. Razem z bratem i siostrą leżeliśmy pod pierzyną. W pewnym momencie usłyszeliśmy głośny, przenikliwy zgrzyt żelaza, kilkanaście szarpnięć – spowodowało, że byliśmy jeszcze bardziej wciśnięci do ścian wagonu. W taki sposób wyjechaliśmy z Mostów Wielkich.
Rodzeństwo mamy ze swoimi najbliższymi, znaleźli się w tym samym wagonie co my. Opuszczaliśmy swoje rodzinne ziemie, nie mając pojęcia, dokąd nas wiozą. Sapiąca lokomotywa przyśpieszała, w efekcie czego z otworu w podłodze – wagonowego wychodka, coraz mocniej zawiewało przeraźliwym chłodem. Gdy pociąg się zatrzymywał, potężne, masywne drzwi rozsuwali uzbrojeni sołdaci, wybierali ludzi, aby udali się z nimi po gorącą wodę, którą przynosili w wiadrach do wagonu, na koniec żołnierze zasuwali drzwi i zabezpieczali od zewnątrz żeliwnymi hakami oraz plombami, aby nikt nie mógł uciec. Jak postoje dzienne niespodziewanie się wydłużały, do zmroku a nawet i dłużej, to przynosili nam w wiadrach coś co miało przypominać zupę. Nasz skład, kiedy przyśpieszał albo przejeżdżał przez rozjazd, to robiło się w środku wagonu naprawdę niebezpiecznie, wpadaliśmy na siebie, wrzątek wylewał się z kubków i wiader. Staraliśmy się wtedy trzymać ścian, aby jak najmniej ucierpieć. Tak samo niebezpiecznie się robiło, jak pociąg ruszał lub doczepiano nową lokomotywę. Podróż w takich warunkach nie skończyła się dobrze dla wielu osób, w szczególności dla małych dzieci, które w wyniku chłodu umierały. Były one wówczas zabierane przez wartowników i wyrzucane w śnieg, bez żadnego pochówku, gdzieś daleko od domu. Matki wówczas strasznie płakały, nie mogły się pogodzić, z tym, że taki los spotkał akurat jej maluszka.
Krasnojarski Kraj, Uderenskij Rejon, Pit Garadok
Nasz pociąg zatrzymał się na peronie dużego dworca w Krasnojarsku, budynek był zaśnieżony i zmarznięty, sprawiał wrażenie przysłowiowego końca świata. Gdy pojawiłam się w prześwicie rozsuwanych drzwi wagonu, zauważyłam stojących nieruchomo uzbrojonych żołnierzy i opuszczających wagony ludzi z dobytkiem ułożonym na kupkach. Przed dworcem stały już ciężarowe „ziły”, w powłoce smrodliwej mgły, ponieważ ich silniki nie były wyłączone. Wchodziliśmy po drewnianych drabinach na przyczepy tych wozów. W trakcie drogi musieliśmy się jeszcze kilkanaście razy przesiadać. Na sam koniec naszej podróży, przyszedł czas na sanie, po zamarzniętych rzekach, tułaczka trwała kilka dni. Odczuwaliśmy trudy podróży, byliśmy przemarznięci do szpiku kości. Po dotarciu na miejsce, zobaczyliśmy, że stoją tam dwa baraki. Zapamiętałam, że jeden z nich był dziesięciorodzinny, obok sąsiadował drugi dziewięciorodzinny barak. Krzykami, chyba celowo, aby ta atmosfera przygnębienia trwała jak najdłużej, przywoływali nas do zajmowania nowych miejsc zamieszkania. W środku ścianki były początkowo prowizoryczne, później ludzie starali się je wzmacniać, aby były trwalsze. W celu zapewnienia ciepła ustawiono w podobnych odległościach od siebie piecyki żeliwne, pomocne okazały się także nasze pierzyny z Polski, które pomagały nam przetrwać przeraźliwe mrozy. W barakach nie było elektryczności, za oświetlenie służyły kopcące, własnoręcznie wykonane kaganki, nasączone naftą i łuczywo z sosny. Wobec czego wnętrze baraku, było mocno zadymione. Tak jak wspominałam wcześniej, trudów podroży nie wytrzymywały dzieci, taki sam los spotkał moja siostrę Józię. Ona miała wtenczas skończone pięć lat, była nieświadoma co nas spotkało, śpiewała głośno, jak nas wywozili. Niestety zmarła zaraz po dotarciu, została pochowana gdzieś w górach. Ile trudu ojciec musiał włożyć w wykopanie prowizorycznego grobu. Tata bardzo długo cierpiał z powodu utraty córki, kochał bardzo mocno „małą Józkę”. Jakby tego było mało, nasza mama oczekiwała w 1940 roku przyjścia na świat kolejnego dziecka. Brat Józef urodził się w dalekiej, arktycznej Rosji.
W pobliżu naszych baraków, znajdowały się także inne rozrzucone kolonie oraz ciągnące się w nieskończoność lasy i ogromne góry. Do tego miejsca trafiali przed wojną ludzie nazywani „kułakami”, którzy odmawiali oddania ziemi i sprzętu, aby pracować wspólnie na polach kołchozowych. To oni nam radzili, jak żyć, co robić, a czego unikać, aby przeżyć. Na przykład jak się zachować w przypadku napotkania niedźwiedzia. Pouczali, że problemem jest tutaj czyste powietrze, w którym zapach człowieka roznosi się bez przeszkód, przez co niedźwiedzie wyczuwają go z dużych odległości.
Mężczyźni wychodzili wcześnie rano do pracy w otrzymanych „walonkach”, czyli ciepłym obuwiu chroniącym przed zimnem. Tata z bratem Gienkiem pracował przy wycince i transporcie drewna. Niedożywione organizmy, praca ponad siły, zimno oraz ogromne zaspy, to wszystko powodowało, że ludzie umierali. Tata opowiadał mi kiedyś taką historię, że jeden z mężczyzn zamarzł w trakcie drogi, jego synowie byli przeświadczeni, iż ojciec zawrócił do baraku. W drodze powrotnej zobaczyli tatę w śniegu, próbowali go ratować, polewali wodą, niestety bez powodzenia. Część kobiet zostawała w barach i pilnowała dzieci, mnie także przypadła taka rola, choć sama byłam jeszcze dzieckiem. Mój brat miał wówczas inne zadanie, abyśmy mogli rozpalić w piecyku, trzeba było zebrać odpowiednią ilość sęków. W trakcie pracy musiał bardzo uważać na dwumetrowe zaspy, aby do nich nie wpaść.
Fot. 6. Helena Lisicka wraz ze znajomymi przed Pałacem Kultury w Warszawie. Wycieczka zakładowa. Warszawa, lata 60. XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Heleny Lisickiej. |
Góry Pitsky, tu szukali złota
Ludzie szukali także złota, które pozwało przeżyć. Jednak, gdy silny mróz się wzmagał, jego wydobycie było praktycznie niemożliwe. Zesłańcy mimo to próbowali różnych metod. Zakrywali czym się dało swoje twarze przed zimnem, było widać tylko oczy tych „śmiałków”. Dodatkowo ubierali walonki i sprawdzoną ciepłą odzież, na dłoniach obowiązkowo mieli rękawice. Spuszczali w dół na łańcuchach wiadra, po czym wyciągali do góry wodę z piachem. Tata opowiadał, jak były trochę lepsze warunki atmosferyczne, to kopał ziemie i zabezpieczał ją, aby się nie osuwała. Jeśli ludziom udało się znaleźć jakieś ziarenka złota, to je oczywiście sprzedawali, a za zarobione pieniądze kupowali naturalnie żywność. Natomiast gdy, nie znaleźli nic, to całe rodziny przymierały głodem. Zapamiętałam, że któreś zimy przez kilka dni, nie mieliśmy nic do jedzenia, spadłam wtedy ze swojej pryczy w wyniku osłabienia organizmu. Lato chodź było krótkie w tej części świata, to było nam łatwiej przeżyć, zbieraliśmy grzyby, jagody, które następnie suszyliśmy, z kolei z pokrzywy gotowano zupę. W tej porze roku czyhały na ludzi także inne niebezpieczeństwa. Wujek Bała, mąż cioci Tekli, w czasie krótkiego lata poszedł zbierać jagody i już nigdy nie powrócił. Ciocia rozpaczała, przez długi jeszcze czas, latem siadała przed barakiem, w trakcie długiej zimy, wieczorami wsłuchiwała się w odgłosy dochodzące z pobliskiego lasu. Ona wierzyła, że jej mąż się kiedyś odnajdzie.
Dorośli pomimo panujących trudów życia, nie zapominali o świętach. Nasza mama zabrała ze sobą święty obrazek, była bardzo wierząca osobą, na marginesie powiem, że pochodziła z Rzeszowa. Pamiętam, że tata na wigilię dostał od miejscowych zgniłe, zmarznięte ziemniaki, które przyniósł do baraku. Matka postarała, aby coś z nich przyrządzić na rodzinnym piecyku, następnie odświętnie położyła je na stole, obok leżał oczywiście święty obrazek. Nie mogło zabraknąć w tym dniu kolęd, które śpiewaliśmy wszyscy razem – wspólnie. Chodź na chwile mogliśmy zapomnieć o miejscu, w którym się znajdowaliśmy.
W miejscu, gdzie były karczowane drzewa, budowano drewniane „izbuszki”[5]. Były one zbudowane z drewnianych pali, bez drzwi, w razie śnieżyc i innych niebezpieczeństw stanowiły bezpieczne wyspy. Do „izbuszki” prowadziło kilka ścieżek. Ojciec któregoś dnia wracał sam z roboty, schodził z góry. Nagle usłyszał, że gdzieś w oddali trzaskają gałęzie, oznaczać to mogło jedno, że w pobliżu jest niedźwiedź. Sam jeden, przerażony gdzieś w lesie, dobrze, że znał drogę, wiedział, iż gdzieś w pobliżu stoi drewniana izba. Przyśpieszył, oddech ograniczył i jak najdelikatniej schodził w dół. Gdy wszedł do środka izby, zauważył rzuconą siekierę bez trzonka. Podniósł ją z ziemi i odważniejszy wszedł na dach. Z góry obserwował, jak niedźwiedź dochodził do polany, głośno wąchał, sprawiał wrażenie zamyślonego, aż nagle pojawił się przed „izbuszką” i wszedł do jej środka. Tata zastosował się do rad miejscowych, nagle co sił miał, raptownie, głośno krzyknął. Niedźwiedź na całe szczęście dla taty w pośpiechu się oddalił.
Później izbuszki zamieszkiwane przez miejscowych, w większości opustoszały. Nie wiem w tej chwili, jaka była tego przyczyna. Ciocia Zosia, siostra mamy, z trojgiem dzieci, przez cały czas przebywała blisko nas. W drugim roku zesłania niestety utraciła wzrok. Podobnie jak wielu zamieszkujących dotychczas baraki, przenieśliśmy się do jednej z opustoszałych izbuszek, zbudowanych z drzewa i gliny. Wewnątrz znajdowała się nawet kuchnia, na której można było coś ugotować, pamiętam, że w środku było nawet ciepło. W sąsiedniej chałupce mieszkało małżeństwo miejscowych, nazywali się – Waśkin. Od izbuszki zamieszkiwanej przez nas i rodzinę cioci Zofii, prowadziła ścieżka, którą pokonywałam nieraz, gdy odwiedzałam panią Waśkin. Opowiadała mi, że jej syn siedzi w więzieniu i już niejedną noc przepłakała w związku z tym.
Fot. 7. Od prawej Stanisław Lisicki z synem Ryszardem i proboszczem naszej parafii. Miejsce nieznane, 1958 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Heleny Lisickiej. |
Amnestia dla zesłańców
W pobliskim miasteczko Pit Gorodok (Пит-Городок) nad rzeką Angarą, założono kilka lat przed wybuchem wojny osadę. Miasto zostało zbudowane przez różnych zesłańców i represjonowanych, aby dotrzeć do zabudowań miasteczka, należało pokonać drogę pod górę, zejść – zjechać niebezpiecznie ze szczytu, i ponownie wspiąć się kilkakrotnie pod górę.
Gdy tata i brat mamy, niestety imienia wujka nie pamiętam, odjechali do formującego się oddziału Wojska Polskiego, sytuacja w rodzinie stała się jeszcze cięższa. Wydaje mi się dzisiaj, gdy tak wiele lat upłynęło od tamtych czasów, że wtedy chyba wszyscy mężczyźni udali się w długą drogę, do miejsca formowania Wojska Polskiego. Po zastosowaniu przez władzę sowiecką „amnestii” w sierpniu 1940 roku, wobec zesłanych Polaków, ich życie było trochę lżejsze, jednak nie wszystkich. Nasza mama dla podratowania ciężkiej sytuacji finansowej zdecydowała się podjąć pracę w nowym miejscu. Musieliśmy tam jednak, jakoś dotrzeć, co stanowiło nie lada wyzwanie dla nas wszystkich. Mały Józek zaczynał wówczas chodzić samodzielnie. Pomimo tego na czas drogi posadziliśmy go na sankach. Na plecy brata Gienka i moje mama założyła nasze bagaże. W taki sposób próbowaliśmy pokonać wspólnie drogę. Wspinaliśmy się pod górę, im byliśmy bliżej szczytu, tym było nam trudniej. Nagle, gdy znajdowaliśmy się prawie na upragnionym wierzchołku góry, sanki niespodziewanie, gwałtownie zjeżdżały w dół. Ponownie więc targaliśmy brata i dobytek w górę. I znowu się nie udawało, zbiegaliśmy za saniami w dół kilkakrotnie. W pewnej chwili usiedliśmy przy saniach zmęczeni i zaczęliśmy płakać z bezsilności. Mama zaczęła się wówczas modlić, aby w końcu się nam udało, pokonać tą ciężką górę. Na całe szczęście dotarliśmy żywi do osady przesiedleńców – obozu pracy, który znajdował się na wyniesionym ponad teren wydłużonym pagórku i zajmował także mniejsze wzniesienia położone wzdłuż wielkiej rzeki Angary. Z daleka wyłaniały się na tle rzeki baraki i mniejsze drewniane budynki. W tym miejscu była piekarnia, świetlica, szkoła, kołchozowe spichrze. Nasza mama znalazła pracę w ogrodnictwie w opalanym dużym pomieszczeniu, gdzie rosło dużo sadzonek, uprawiano tam także między innymi ogórki. Ja w tym czasie opiekowałam się młodszym bratem, zamieszkaliśmy wszyscy razem w oświetlonym pokoju. Taki stan rzeczy był zasługą ciężkiej pracy naszej matki. Nie wspomniałam jeszcze, że, ciocia Zosia po jakimś czasie odzyskała wzrok, jednak widziała jak przez mgłę.
Zapamiętałam w tamtym czasie, jak do pomostu przycumowała barka z przemęczonymi zesłańcami – Tatarami, których było tutaj wielu. W osadzie mieszkało około dwudziestu narodowości. Im później ludzie tutaj przybywali, tym byli słabsi i mniej odporni na ciężkie, długie zimy. Zima 1943 roku okazała się jeszcze cięższa od poprzedniej. Na okolicznym cmentarzu przybyło dużo nowych grobów. Najwięcej było tatarskich, z symbolicznymi półksiężycami wykonanymi w pospiechu z drewna. Nagrobki dzieci oraz dorosłych, tworzyły ciasne, krzywe rzędy zasypane śniegiem.
Z uwagi na trwającą wojnę pomiędzy Niemcami i ZSRR ubywało mężczyzn, którzy mieli okazję wstąpić do armii, niemniej jednak nadal najważniejszym zajęciem więźniów był wyrąb i spławianie drzew. Binduga, czyli miejsce, gdzie przygotowywano masywne kłody dorodnych drzew do spławu, znajdowała się na skarpie za osadą. Tutaj, gdy kłodę wrzucono do wody, wyznaczeni ludzie zanurzeni w wodzie nakierowywali drzewo w kierunku łódek z flisakami. Doświadczeni mężczyźni umiejętnie łączyli kłody, po czym, gdy ilość drzewa do spławu była odpowiednia, konwój spławiano w dół potężnej, niebezpiecznej Angary, do miejsca, gdzie wpływała do Jeniseju, skąd następnie drzewo trafiało do kombinatu tartacznego.
Oprócz najważniejszego zajęcia, jakim była praca przy wyrębie i spławie drewna, wielu osadzonych coraz częściej próbowało za zgodą komendanta polować na zwierzęta. Z kolei w okresie letnim pojawiali się rybacy, którzy po otrzymaniu zgody łowili ryby.
Fot. 8. Wycieczka szkolna do Szkoły Budowlanej w Myśliborzu. Po lewej stronie syn Henryk Lisicki. Myślibórz, 1975 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Heleny Lisickiej. |
Szkoła
Szkoła to było pomieszczenie jednoizbowe. Ławki ustawione były w dwóch rzędach. Zajęcia odbywały się oczywiście po rosyjsku. Nauczycielem był dawny wykładowca uczelniany, zesłany na Sybir. Wymykałam się do szkoły, gdy tylko miałam okazję pozostawić brata pod opieką innych. Szukałam kontaktu z rówieśnikami, a szkoła była chyba najodpowiedniejszym do tego miejscem. Uczęszczało do niej dwudziestu, może trochę więcej uczniów, młodszych i starszych. Okres nauki przypadł na ciężką zimę. Pojawiło się zatem poważne niebezpieczeństwo, że ucząc się rosyjskiego, najzwyczajniej pozamarzamy. Niestety z żalem musiałam przerwać naukę. Pamiętam, że miejscem, które przyciągało swoim wyglądem, była świetlica. Na ścianach zamocowano obrazy z widokami miejskimi, natomiast sufit zapełniony został obrazem przedstawiającym w każdym rogu człowieka. Każda postać zmierzała po falujących kłosach złotego zboża do środka malowidła. W tle zostały przez malarza – więźnia namalowane fabryki, maszyny rolnicze i lasy. Ciekawe malowidło sprawiało wrażenie, jakby było barwnym tłem dla czterech osób.
Podobno malarz poświęcił swojej pracy dużo czasu. Zrealizował swoją wizję malarską zgodnie z pomysłem. Niestety pojawił się problem alkoholu, który coraz częściej wkraczał w życie oddającego się swojej pasji artyście. Obrazy, których „namalował dużo”, były poza spławianym do Krasnojarska drewnem, skórkami zwierzęcymi, warzywami, cenionymi i poszukiwanymi produktami. W osadzie dużą wartość wymienną stanowił alkohol produkowany w warunkach domowych, zwany „bimbrem”, był pędzony z maliny moroszki, kwaśnej jarzębiny i czarnej jagody.
Dużo czasu upłynęło, odkąd większość mężczyzn opuściła baraki i udali się w długą, ciężką drogę do miejsca formowania oddziałów wojskowych. W barakach pozostały w większości kobiety i dzieci. Po jakimś czasie pojawiła się przed nami możliwość wyjazdu na południe ZSRR, gdzie mogliśmy podjąć pracę w kołchozach. Musieliśmy jednak odbyć kolejną bardzo długą drogę. W porcie czekały na nas spięte ze sobą dwie duże łodzie, na których siedzieli rosyjscy przewodnicy. Co ciekawe były tam także konie, które w razie wpłynięcia na mieliznę, przywiązywano sznurem do dziobu statku, wówczas zwierzęta, swoją siłą mięśni wypychały na głębsze wody łajby. Dodatkowo doczepiano także małe łodzie – orzeszki, w razie potrzeby ewakuacji ludzi. Pamiętam, jak płynęliśmy, a wiatr mocniej wiał, woda wlewała się do kołyszących łodzi. Na szczęście nic się nikomu nie stało. Później rzeka, którą płynęliśmy zamieniała się w morze, gdy mijał nas duży statek, bujało nami przerażająco mocno, czuliśmy wówczas ogromny strach. Nasze postoje odbywały się wieczorem, dobijaliśmy wtedy do brzegu, ludzie kładli się wtuleni w siebie razem z końmi. Zapamiętałam jeden z takich postojów, statki zostały przycumowane blisko większej miejscowości, aby do niej dotrzeć trzeba było pokonać resztę drogi pieszo. Po dotarciu na miejsce nocowaliśmy w „miejscowym komunistycznym domu kultury”. Spaliśmy pomiędzy rzędami ławek a sceną, blisko znajdowała się szatnia. Gdy rano zawyła nagle „syrena okrętowa” serią głośnych sygnałów. Zapanował chaos, ktoś głośno przestrzegał, że statki zaraz odpłyną bez nas.
Kołchoz w Ukrainie
Nie pamiętam dziś nazwy miejscowości, gdzie zlokalizowany, był ten kołchoz. Tutaj się nam polepszyło, już nie głodowaliśmy. Ziemia urodzajna, taka, że nie „potrzebowała nawozu”. Wokół rosły słoneczniki, odmiany potężnej kukurydzy. Ziemniaków mogliśmy jeść do syta. Ludzie mieszkali w ocieplonych barakach stojących obok siebie, które były, odpowiednio wyposażone, pamiętam, że w środku znajdowały się nawet kuchnie. Nasza matka pracowała przy sortowaniu słoneczników, które trafiały następnie do olejarni. Chodziła do pracy w wypróbowanych spodniach, to znaczy wewnątrz nich miała dużo zakamarków, w których przynosiła ziarnka słonecznika, przeznaczone na olej. Po każdym powrocie mamusia wysypywała słonecznik do dużego pojemnika, a później robiła własny olej. Z kaszy, kukurydzy można było zmielić na potrzeby domowego gospodarstwa 20 kilo mąki. Pamiętam, że w kuchence paliliśmy słomą, ponieważ tutaj nie było lasów. Gdy nadeszła jesień, mama z bratem szli na pobliskie stepy, przynosili na plecach związane bujne zarośla, zwane burzanami[12], zimą wyschnięte stanowiły idealny opał.
Wyjazd na Zachód
Gdy wojna się skończyła, zorganizowali nam wyjazd do Polski. Utrwaliło się w mojej pamięci, że na czas drogi otrzymywaliśmy do jedzenia między innymi suszone żółte ryby, po ich zjedzeniu strasznie się nam pić chciało. Zapamiętałam także zdarzenie, które rozegrało się w trakcie naszej jazdy. Dwóch Żydów postanowiło, że ucieknie z Ukrainy, ukrywali się w wagonie, liczyli na bezpieczny transport do Polski. Wypominali nam, że my jedziemy legalnie, a oni muszą się ukrywać. Na granicy odbywała się kontrola, jedni ludzie mówili, że ci młodzi chłopacy zostali pojmani, inni, że uciekli pieszo z powrotem do „Republiki Radzieckiej”.
Naszą podróż zakończyliśmy w Nowogardzie. Szczęśliwie z nami opuściła wagon samotna ciocia Tekla i ciocia Zosia ze swoimi dziećmi. Ksiądz z Płotów przyszedł na dworzec przywitać Polaków z Syberii. Starsi chłopcy w przypływie radości, również brat Gieniu, unieśli księdza do góry. W noc poprzedzającą nasz przyjazd, z miasta uciekło dużo Niemców. Kuchnie w ich domach były jeszcze ciepłe. Pościel, piżamy, porcelanowe naczynia, żywność, to wszystko było pozostawione. Przewieziono nas do majątku zlokalizowanego w pobliżu Nowogardu. Powołany do nadzoru Polak bardzo mścił się na Niemcach, którzy tutaj pozostali. Podejrzewaliśmy, że doznał osobistego cierpienia, bądź też jego rodzina ucierpiała w trakcie drugiej wojny światowej.
W tamtym czasie brat pojechał z innymi mężczyznami w kierunku Płot, aby zając jakieś mieszkanie. My przebywaliśmy przez ten cały czas w zabudowaniach podwórka, w pobliżu był las i elektrownia, pamiętam, że stacjonowało tam Polskie Wojsko. Do mamy przyszła nauczycielka, która organizowała szkołę w Płotach. Zaproponowała jej pracę w charakterze woźnej w nowo powstającej placówce. Zapewniła, że jedno z mieszkań przy szkole pozostaje niezamieszkałe z myślą o naszej rodzinie.
Nasz ojciec cały czas pisał do nas listy, dzięki czemu wiedzieliśmy, że żyje. Przeszedł cały szlak bojowy od Lenina do Berlina. Widział na własne oczy, jak Polacy polską flagę wywiesili w wyzwolonym Berlinie. Któregoś razu przyszedł list od taty, dzisiaj nie potrafię odpowiedzieć, w jaki sposób listy – nas znajdowały. Tata napisał, że po wyzwoleniu stolicy Niemiec, w drodze powrotnej do Polski, zatrzymał się w dużej, opustoszałej wiosce, oddalonej od Odry na wschód o około 30 kilometrów. Wspominał, że ktoś go namawiał, aby tutaj zamieszkał ze swoją rodziną. Na kopercie znajdował się adres zwrotny Góralice. Mama wysłała na wskazany adres zwrotny list, podając swój nowy adres w Płotach, co więcej nie podjęła w tamtym czasie obiecywanej pracy w szkole. Wierzyła, że jej mąż, a nasz tato niedługo nas odnajdzie i zaczniemy nowe życie. Wyglądało na to, że ktoś w pewnym momencie zatrzymywał te listy, ponieważ nie nadchodziła żadna odpowiedź. Wreszcie zdeterminowana matka, napisała kolejny list, głośno powtarzając, że to już ostatni jaki napisała. Pojawiły się przypuszczenia, że tata żyje z kochanką. Szczegółów żadnych nie zapamiętałam, chyba jako dziecko zupełnie to odrzucałam od siebie. Na zaadresowanej kopercie przez mamę, znajdowała się nazwa majątku, w którym mieszkaliśmy. W Góralicach przebywał pan Mieczkowski, który w czasie wojny przebywał w jakimś majątku w pobliżu Płot. Gdy ujrzał nazwę majątku, spokojnie wyjaśnił, gdzie przebywamy. Zaniepokojona obrotem spraw matka wzięła kilka ciuszków i pojechała na zwiad, na miejscu okazało się, że tata żył z nową kobietą i jej dziećmi. Mąż tej pani nie powrócił z wojny stąd zapewne takie zainteresowanie naszym tatą. Koniec końców był taki, że rodzice się pogodzili, razem z rodzeństwem z Nowogardu przyjechaliśmy do Stargardu, stąd dojechaliśmy pociągiem do Góralic. Ciocia Tekla i ciocia Zosia ze swoimi pociechami także przyjechali do Góralic. Wujek przeżył wojnę, odnalazł swoją żonę Zosię i dzieci w Góralicach. W naszym nowym domu było ciasno w związku z czym wuj ze swoją rodziną wyjechali na Śląsk, z nimi wyjechała także ciotka Tekla. Na Śląsku odnalazł się brat mojej mamy, którego imienia niestety nie zapamiętałam.
Mój małżonek Stanisław Lisicki z najbliższymi przyjechał z okolicy Łowicza. W czasie wojny brat małżonka Mieczysław przebywał w Strzeszowie jako robotnik przymusowy, znał wioskę i okolice. Ślub nasz odbył się w Góralicach w 1954 roku. Doczekaliśmy się pięcioro dzieci: Marysia, Ryszard, Henryk, Krystyna i Lech.
W roku 2017 została opublikowana powieść „Zulejka otwiera oczy”. Autorką jest Guzel Jachina, z pochodzenia tatarka, urodzona w 1977 roku. Pit-Gorodok był miejscem osiedlenia się Raisy Shakirovny Shakirovej, babci pisarki, która tak jak Pani Helena Lisicka wraz rodzinną została tam przymusowo wywieziona. Do tego miejsca trafiali między innymi mieszkańcy województwa lwowskiego. Wiele opisanych w powieści miejsc dobrze zapamiętała nasza bohaterka.
Wspomnień Pani Heleny Lisickiej z Góralic wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w lutym i lipcu 2024 roku. |
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autorów.
[1] Zob. https://www.kami.net.pl/kresy/ (dostęp 10.10.2024 rok).
[2] Zob. https://www.kami.net.pl/kresy/ (dostęp 10.10.2024 rok).
[3] Uporczywa nagonka propagandowa na kułaków miała uzasadniać brutalną rozprawę z nimi („likwidacja kułactwa jako klasy”). Stanowiło to również przygotowanie do wielkiej kolektywizacji lat 1929–1934, kiedy to przymusowo odebrano wszystkim chłopom ziemię, zmuszając ich do pracy na polach kołchozowych bądź do emigracji do miast. Szacuje się, że w toku przymusowej kolektywizacji poddano represjom około piętnastu milionów chłopów, z których większość zesłano do łagrów lub przesiedlono przymusowo w odległe rejony ZSRR. Zob. szerzej. https://pl.wikipedia.org/wiki/Ku%C5%82ak (dostęp 21.10.2024 rok).
[4] Każdego ranka, jeszcze przed wschodem słońca, Igantow stukał rewolwerem w dno pustego wiadra – budził obozowisko do pracy. Zaspani przesiedleńcy, wyrzekając i kaszląc, ruszali pod nadzorem Goriełowa po drewno. Zob. szerzej: G. Jachina, Zulejka otwiera oczy, Warszawa 2023, s. 264.
[5] Zob. M. Cylka, Na nartach przez Syberię. Opowieść Krzysztofa Suchowierskiego, https://sybir.bialystok.pl/na-nartach-przez-syberie-opowiesc-krzysztofa-suchowierskiego/, (dostęp 21.10.2024 rok).
[6] Zob. https://ru.wikipedia.org/wiki/%D0%9F%D0%B8%D1%82-%D0%93%D0%BE%D1%80%D0%BE%D0%B4%D0%BE%D0%BA (dostęp 21.10.2024 rok).
[7] Tamże. Pit-Gorodok był miejscem osiedlenia się Raisy Shakirovny Shakirovej, babci pisarki Guzel Yakhiny i prototypem wioski drwali Semruk, przedstawionej w jej powieści „Zuleikha otwiera oczy”. Jednocześnie Jakina twierdziła, że jej przodkowie zostali zesłani do Pit-Gorodoka w wyniku wywłaszczeń w 1930 r., choć wieś powstała 6 lat później.
[8] Układ Sikorski – Majski – umowa zawarta dnia 30 lipca 1941 roku w Londynie pomiędzy Rządem Polskim na Uchodźstwie a rządem ZSRR, która umożliwiła dziesiątkom tysięcy polskich obywateli przebywających w łagrach i więzieniach sowieckich wstępowanie do formujących się oddziałów Wojska Polskiego (przyp. aut.).
[9]Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Binduga_(le%C5%9Bnictwo) (dostęp 21.10.2024 rok).
[10] Daję mu dwa dni na te „rozmowy”. Nie przyniesie ryb – będzie po nocach ścinał drzewa, wszystko odpracuje. Następnego dnia Łukka przygotował wędki, nałapał bąków. Pochodził do brzegu, porozmawiał z Angarą. Wieczorem przyniósł do obozowiska wiadro, między aksamitnymi liśćmi łopianu srebrzyły się dorodne płocie. Zob. szerzej: G. Jachina, Zulejka otwiera oczy, Warszawa 2023, s. 262.
[12] Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Burzan (dostęp 21.10.2024 rok).