Każdy człowiek ma swoje miejsce w historii

Każdy człowiek ma swoje miejsce w historii.
Wilhelmina Karpińska.


Nazywam się Wilhelmina, dla upamiętnia kuzynki, moje drugie imię to Otylia. Urodziłam się 4 maja 1940 roku w Nowych Łaszach, powiat wileński [1]. Tata miał na imię Teodor, a mama Apollonia. W listopadzie 1941 roku urodziła się moja siostra Elfryda, w urzędzie zamienili na Alfreda, ona z kolei używała imienia Irena – po matce chrzestnej. Rok później na świat przyszedł Mikołaj, natomiast najmłodszy brat Konrad urodził się w 1951 roku.

Fot. 1. Janina­– żona stryja Oswalda, trzymająca na rękach Wilhelminę. Wilno, 1944 rok. Autor nieznany, zdjęcia z prywatnego archiwum Wilhelminy Karpińskiej.

W czasie swoich rządów Caryca Katarzyna ściągnęła do Rosji niemieckich osadników. W ten sposób pojawił się na wschodzie mój dziadek – Frytz Rumbach, później imię zamienił na Franciszek. „Wielu Niemców, jechało, gdyż nie byli majętni w swoim kraju. Duża ich część została, zakładali rodziny, budowali domostwa”. Dziadek ożenił się z Łotyszką, Matyldą Balodis. Jej siostra, miała dwie córki – Wilhelminę i Elfrydę, oni mieszkali w Tukum. Tam urodzili się stryjowie, bracia ojca: Mikołaj oraz Oswald. 27 grudnia 1905 roku w Liksno, jako najmłodszy z braci, na świat przyszedł mój tata – Teodor. Najbardziej wykształcony z całej trójki, był Mikołaj, znał język łotewski i niemiecki. W późniejszych okresie w bliżej nieznanych mi okolicznościach dziadkowie zdecydowali o zmianie miejsca zamieszkania. Osiedlili się w Nowych Łaszach, gdzie posiadali jakiś majątek ziemski.

Fot. 2. Matylda Balodis, w kapeluszu żałobnym wraz z synami: Mikołajem (od lewej) i Teodorem, Oswaldem (po prawej). Miejsce nieznane, 1912 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Wilhelminy Karpińskiej.

W 1927 roku tata został powołany do wojska, służył w 27. Pułku Ułanów w Grodnie. W następnym roku spośród żołnierzy pułku dokonano wyboru delegacji na imieniny Marszałka Piłsudskiego, przypadające 19 marca. W grupie reprezentacyjnej, która wyruszyła z Grodna do Warszawy, znalazł się między innymi Teodor. Opowieści o wizycie w Belwederze wysłuchałam wiele razy. Ułani konno pokonywali całą trasę, zatrzymując się po drodze jedynie na nocleg. W warszawskiej budowli, żołnierze ustawili swoje karabiny w specjalnym szyku, z kolei granaty pozostały w ich kieszeniach. Stały się one pretekstem do rozmowy z Józefem Piłsudskim. Ojciec opowiadał nieraz, że Marszałka traktował z wielkim uznaniem.

Wtrącę taką dygresję, w czasie stanu wojennego, w szkole zawodowej prowadziłam Izbę Pamięci. Pewnego dnia z dyrektorem Kondratowiczem przyszedł zwiedzać salę komisarz. Gdy mężczyzna, zobaczył portret Piłsudskiego ustawiony w gablocie, jakby diabła zobaczył, po chwili zapytał. Co ten człowiek tutaj robi? Odpowiedziałam spokojnie, proszę pana, żeby nie wiem, w jaki sposób nauczać historię, to nie sposób pominąć tego człowieka. Zamilkł, nic więcej nie odpowiedział.

W Łaszach sąsiadujących z Nowymi Łaszami mieszkała najstarsza siostra mamy, Walentyna, z małżonkiem Wiktorem i córką Ordyną. Matka któregoś razu odwiedziła siostrzenicę. W tym czasie do Wiktora przyszedł mój tata, Teodor. Zobaczył szczupłą, niebieskooką blondynkę, zakochał się od pierwszego wejrzenia. Apolonia początkowo nie była zainteresowana znajomością z Teodorem, lecz po jakimś czasie zmieniła do niego zdanie. Koniec końców był taki, że wzięli 13 lutego 1939 roku ślub w Ławaryszkach. Ojciec był starszy od matki o trzynaście lat. Apolonia urodziła się 1 listopada 1918 roku w Niedźwiadkach. Mieszkała blisko Grodna, tam był zaścianek, drewniany dom, „który z czasem zaczęto podmurowywać”, dokoła był wszędzie las. Rodzicami Apolonni byli Józefa i Wacław Szturo, w rodzinnym gospodarstwie mieszkały jeszcze Walentyna, Otylia i Irena. Brak syna doskwierał na gospodarce, oczywiście córki na ile mogły, na tyle pomagały w codziennych zajęciach.

Teodor i Apolonia po ślubie zamieszkali u rodziców mojego taty w Nowych Łaszach, w domu wielopokoleniowym. Małżonkowie na nową drogę życia dostali między innymi samowar. Dodatkowo mama za otrzymane pieniądze ślubne, kupiła w 1939 kołowrotek, ten cenny, rodzinny eksponat do dzisiaj się zachował. Stoi w moim dużym pokoju, w przeciwieństwie do samowara, który oddałam średniemu synowi. Rodzice hodowali owce, była zatem wełna, a kołowrotek, używany do przędzenia, okazał się wówczas bardzo przydatny.

W rodzinnych opowieściach często wspominano wileńską wioskę, dzięki temu znam jej układ przestrzenny, ludzi oraz ich historie życiowe związane z przedwojennymi Nowymi Łaszami. My mieszkaliśmy w dużym domu kilkupokoleniowym, w którym oprócz Teodora z żoną, zamieszkiwała najmłodsza siostra taty – Wanda z mężem.

W tamtym okresie ojciec nieraz jeździł swoją bryczką konną do swojego brata do Wilna, kilka razy w podróż zabierał mnie ze sobą. Z opowieści rodzinnych pamiętam, że jedna z zimowych wypraw saniami, mogła się dla nas źle skończyć. Zostaliśmy zatrzymani przez rosyjskich żołnierzy, którzy stali na posterunku. „To był zbity z desek barak, ogrzewany wewnątrz piecykiem”. Oni nie chcieli nas przepuścić w kierunku Wilna, podobno strasznie krzyczeli na ojca, ja z kolei jako mała dziewczynka strasznie płakałam. Gdy żołnierze zobaczyli, od przeciwnej strony idącego człowieka, to jeden z nich ostrzegł tatę, że jeżeli w jakikolwiek sposób zasygnalizuje mu, iż na „posterunku” są żołnierze, to nas dogonią i zastrzelą całą trójkę. Mężczyzna po przywitaniu się z ojcem zapytał „posterunek pusty?” Teodor nie odpowiedział mu jednoznacznie. Jak wróciliśmy do domu, mama od razu zapytała męża „Dlaczego Helma taka zapłakana?” On odparł, że spadła z san i stąd był ten płacz.

W lutym 1940 roku zaczęły się przymusowe wysiedlenia Polaków. Nasza rodzina uniknęła wówczas wywózki. Słuch jednak poszedł, że za rok będzie kolejna deportacja. Teodor dzięki temu, że znał język rosyjski i niemiecki, zasięgnął opinii u znajomego Rosjanina, który przestrzegał, że zostaną zorganizowane następne transporty ludności polskiej na Sybir. Rodzice postanowili więc, że trzeba się zawczasu przygotować na najgorsze. Z rodzinnych wspomnień wiem, że tata zbił dla mnie skrzynkę, którą wymościł skórą. Mama z kolei nasuszyła chleba, który trzymała w workach. Byli zatem świadomi, w jakich warunkach odbywała się deportacja w lutym 1940 roku. Za sprawą ataku armii Niemieckiej w 1941 roku na Związek Radziecki uniknęliśmy wywózki na Sybir. Znaleźliśmy się jednak w rękach drugiego okupanta, a więc Niemiec.

W 1943 roku do naszego domu w Nowych Łaszach przyszło dwóch podoficerów niemieckich. Poprosili o jedzenie, rodzice przygotowali jajecznicę, miód oraz czarną kawę. Żołnierze nałożyli sobie posiłek na talerze, po czym zakomunikowali, że nie mają czym zapłacić. Zaproponowali, że napiszą pismo, które będzie chroniło rodzinę, ojciec grzecznie podziękował. Teodor zaoferował Niemcom, aby zostawili swoje mundury, które zaraz spali i znajdzie dla nich jakieś cywilne ubrania. Żołnierze odpowiedzieli, że pozostaną w swoich uniformach i w nich mają zamiar umrzeć. Nie minęła godzina, ponownie stukanie do drzwi, tym razem partyzantka rosyjska. Jeden wielki hałas i krzyk. Czy byli tutaj Niemcy? Tata odpowiedział, że byli, zapytany ponownie, dokąd poszli? Nie mam pojęcia. Rosjanie zdecydowanie zażądali, jedzenia. Ojciec po cichu poprosił mamę, aby przyrządziła i podała jajecznicę w podobny sposób, jak godzinę wcześniej Niemcom. Obawiał się, że może to być zmowa i chcą sprawdzić, w jaki sposób gospodarze ich ugoszczą. Rosjanie zjedli i poszli, nie wspominając nawet o jakieś zapłacie. Tata i tak, by jej nie przyjął, ponieważ te czasy były niespokojne, „jedno wojsko, drugie wojsko, a do tego jeszcze partyzantka”.

W 1943 roku stryj Oswald wraz z żoną Janiną i córką Heleną wyjechali do Wilna, na miejscu wuj załatwił mieszkanie i zatrudnił się do pracy na kolei. Gdy ojciec po roku pojechał zapoznać się z warunkami pracy, pozostaliśmy z mamą w Nowych Łaszach. Apolonia obawiała się wówczas miejscowych partyzantów. Przed wyjazdem do Wilna mama oprócz krowy biało – czerwonej, nazywanej przez nas Bukietą, oddała zwierzęta swoim rodzicom, którzy mieszkali w Niedźwiadkach. Dziadkowie niezbyt długo się nimi nacieszyli, ponieważ po jakimś czasie zostały one zarekwirowane przez Rosjan.

­­Nasz nowy dom w Wilnie, znajdował się na ulicy Sygnałowej. Szklane drzwi prowadziły do korytarza dużego domu jednorodzinnego. „Przed jego wejściem znajdowały się altanki w otoczeniu akacji”.

Fot. 3. Zdjęcie rodzinne. Stryjenka Janina (z lewej), Wilhelmina z lalką (w środku), Halinka córka Janiny i Oswalda (z prawej). Stryj Oswald (z lewej z tyłu), ojciec Wilhelminy – Teodor (pośrodku z tyłu). Wilno, 1944 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Wilhelminy Karpińskiej.



Z tego okresu zapamiętałam wydarzenie, które rozegrało 12 stycznia 1945 roku. Nagle rozległ się przerażający hałas, huk, szyby wylatywały z okien na przechadzających się przechodniów, ktoś szybko mnie zaprowadził do piwnicy. Co się dokładnie wydarzyło, na dworcu kolejowym, pociąg, który podążał na front z około „pięćdziesięcioma wagonami”, w których znajdowała amunicja, bomby lotnicze, rakiety oświetleniowe, wjechał w pociąg towarowy. Doszło do ogromnego wybuchu, wagony zaczęły co jakiś czas eksplodować.

Żołnierze, świadomi ogromnego, śmiertelnego niebezpieczeństwa, próbowali odłączać od siebie wagony, aby powstrzymać w ten sposób ogrom katastrofy. Eksplozje zamieniły okolice dworca w popiół, „dworzec pomimo potężnych okaleczeń, był przez kilka kolejnych lat nadal eksploatowany”. Na miejscu trudno było odnaleźć ludzkie szczątki, krewni w popiołach odnajdywali po swoich bliskich metalowe przedmioty (klucze, papierośnice, zegarki…) Gdyby Tata i wujek w tym dniu byli w pracy, najprawdopodobniej nie byłoby ich wśród żywych. [2]

Fot. 4. Nauczycielka Wilhelmina Karpińska z klasą II B na wykopkach. Czartoryja, 1979 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Wilhelminy Karpińskiej.

W okresie PRL-u, gdy byłam nauczycielką i wybraliśmy się koło Czartoryi razem z uczniami na wykopki ziemniaków. Podszedł do mnie dyrektor PGR-u w Krzymowie, nazywał się Sawicki. Dowiedział się wcześniej od ludzi, skąd pochodzę. Zapytał, czy pamiętam wybuch pociągu na początku 1945 roku, który miał miejsce w Wilnie? Odpowiedziałam – pewnie, że pamiętam, chodź, te wydarzenie w pamięci wówczas małej dziewczynki utkwiło, jako ogromny huk, spadające szyby i szybka ucieczka do piwnicy. Gdy byłam starsza, to tata tłumaczył mi okoliczności zdarzenia. Prawdopodobnie był to błąd nastawniczego, który nie przestawił torów, w efekcie czego pociąg z amunicją zderzył się z pociągiem towarowym. Straż pożarna nie była wstanie podjechać zbyt blisko, ponieważ płomienie były tak wielkie.

W tamtym czasie coraz częściej pojawiały się pogłoski, żeby wyjeżdżać na zachód. Rodzice taką decyzję podjęli w 1945 roku. Dziadkowie ze strony mamy pozostali w Niedźwiadkach, w powiecie dziśnieńskim [3], pilnowali rodzinnego dobytku. Z kolei mój dziadek, ojca ojciec zmarł w 1925 roku, został pochowany w Dębówce. Babcia Matylda Rumbach, z domu Balodis, czyli mama ojca, zmarła w Wilnie. Leży na ewangelickim cmentarzu w Wilnie, „oni byli tego wyznania”.

Wyjazd na Zachód

Pociąg towarowy został podstawiony na wileńskim dworcu. Z nami w wagonie byli brat taty – Oswald z rodziną, moja ciocia Walentyna z mężem i córeczką Orcią. Na zachód zabraliśmy także krowę, która była dostarczycielką mleka dla dzieci oraz suszony chleb, który wcześniej przygotowała mama. W bagażach znalazły się także prezenty ślubne rodziców samowar i kołowrotek do przędzenia wełny.

Fot. 5. Rodzinny kołowrotek w domu Wilhelminy Karpińskiej. Chojna, 2024 rok. Fot. Michał Dworczyk.
                    
W wagonie do przewozu zwierząt nie było okien, patrzyłam zatem na świat przez szpary. Zapamiętałam dużą ilość żółtych kwiatów, które rosły wzdłuż torów. Nasz pociąg zatrzymywał się często, aby można było uzupełnić braki wody dla ludzi i bydła. Pamiętam, że skład stanął w Poznaniu, gdzie ludzie wysiedli, żeby zapoznać się z okolicą. Rodzice udali się w kierunku miasta, gdy wrócili usłyszałam „O nie, nie tutaj, nie damy rady, co z krową?” Pojechaliśmy dalej w kierunku Piły, a następnie do Białogardu, gdzie mężczyźni ponownie udali się na zwiad. Ludzie powrócili pełni życia „Miasteczko ładne, niewiele zniszczone. Front szedł głównie w kierunku na Kołobrzeg, który został złupiony”. Doszliśmy do rynku, gdzie były sprzedawane różne produkty spożywcze, rodzice zdecydowali, że „jeśli ziemniaki są tanio dostępne, to można przeżyć”. Stryj, jako że nie miał krowy, szukał mieszkania w mieście. Znalazł pusty lokal przy ulicy Wojska Polskiego. W pobliżu dworca kolejowego działał PUR. Pamiętam, że dawali tam grochówkę, chleb oraz czarną kawę do picia. Dużo ludzi w Białogardzie opuściło wagony. Czy pociąg dalej odjechał? Nie wiem. Tato szukał opuszczonego domu, gdzieś na przedmieściach ze względu na naszą krowę. Obok nas mieszkali rosyjscy oficerowie, dzięki znajomości rosyjskiego, Teodor dość szybko nawiązał z nimi kontakt. Nakłaniali ojca, aby zajął ich lokal, ponieważ oni za dwa dni wyjeżdżają, a w innych domach dość szybko giną okna, drzwi, meble. W taki sposób zamieszkaliśmy na Kazimierza Wielkiego 24. Pamiętam, że łąki były wówczas pełne traw, jeszcze bzy kwitły, róże przed domem. Co ciekawe, gdy opuszczaliśmy Wilno, bzy przekwitały, a tutaj jeszcze kwitły.

W Białogardzie tato został weterynarzem, tej sztuki nauczył się jeszcze od dziadka. Był wszędzie wzywany: krowa nie mogła się ocielić, byk zachorował, świnie trzeba było wykastrować. To były zadania Teodora. Mama z kolei gospodarzyła w domu.

Do Białogardu przywędrowała z nami stalowa skrzynka do przechowywania narzędzi. Moja siostra, jak uczyła się w szkole pielęgniarskiej w Koszalinie, to pudełko metalowe ze strzykawkami okazało się jej bardzo przydatne.

Niemka, która mieszkała na ulicy Mestwina, gdy dowiedziała się, że mamy krowę, przyszła od razu do rodziców. Teodor, dzięki znajomości języka niemieckiego, bez problemu porozumiał się z kobietą, która, uniosła garnuszek i zapytała, czy dostanie trochę mleka dla swoich dzieci. Matka nie robiła jej przeszkód „No pewnie, codziennie niech przychodzi”. Niemka zawsze jednak coś zostawiała dla nas, a to sztućce, innym razem wiadro. Kiedyś nawet pomogła meble przenieść. Gdy ta kobieta wyjeżdżała, za Odrę, zostawiła mamie „dzbanek”, w którym zanosiła mleko dla swoich pociech. Do dzisiaj mam go u siebie. Kiedyś mój syn się zapytał „Mamusiu, co to za dzbanek tutaj stoi? Szkliwo popękane”. Chciał wyrzucić, ale gdy opowiedziałam mu historię z nim związaną, z powrotem postawił bez słowa.

Fot. 6. Rodzinny dzbanek w domu Wilhelminy Karpińskiej. Chojna, 2024 rok. Fot. Michał Dworczyk.
                      
Z naszą zaprzyjaźnioną Niemką związana jest także inna historia. Tata zapytał ją kiedyś, gdzie w mieście znajduje się apteka. Za sprawą jej wskazówek odnaleźliśmy to miejsce dość szybko. Niemiecki aptekarz od razu zainteresował się mną, ponieważ po wejściu do środka szybko ukucnęłam. Tata mu wyjaśnił, że mam przepuklinę. Wówczas farmaceuta wyszedł zza lady, poprosił abym wstała, podniósł sukienkę do góry, obejrzał przepuklinę. Następnie zmierzył mój obwód i powiedział do ojca byśmy „przyszli w tym i tym dniu”, a on wykona dla mnie pas przepuklinowy. Gdy udaliśmy się do apteki umówionego dnia, aptekarz miał już przygotowany pas. Wytłumaczył dla Teodora, że nie można go pod żadnym pozorem ściągać, mam w nim chodzić, spać, jedynie zdejmować przy kąpieli. Nie pamiętam dziś, jak tata rozliczył się z tym Niemcem. Na całe szczęście przepuklina zniknęła.

W 1947 roku poszłam do pierwszej klasy, szkołę skończyłam w 1954 roku. Później kontynuowałam naukę w Liceum Pedagogicznym w Koszalinie. Po skończeniu nauki w 1959 roku pragnęłam zarobić własne pieniądze. Dlatego podjęłam pracę w Szkole Podstawowej nr 2 w Białogardzie. Myślałam, że jak pójdę na studia i je skończę, to zarobię dużo pieniędzy. „Niestety, nie w tym zawodzie”. W 1960 roku rozpoczęłam studia na Uniwersytecie w Poznaniu, na wydziale filozoficzno historycznym, kierunek: pedagogika, który dzielił się na historię i biologię. Ja wybrałam historię. Zamieszkałam na stancji przy ulicy Matejki 8/2. Na drugim roku studiów, na zabawie w dzielnicy Winogrady, poznałam przyszłego męża. Na potańcówki chodziło się właśnie tutaj albo na ulicę Słowackiego do akademika męskiego Politechniki. Chcę zaznaczyć, że nie byłam stałym bywalcem takich imprez, ponieważ na drugim roku zajmowałam się głównie studiami. Powiem tak „Która dziewczyna nie lubi zabaw tanecznych? Jeśli powie, że nie, to skłamie”.

Kiedyś, jak zdawałam egzamin z historii starożytnej, starszy profesor, nazwiska dziś, nie pamiętam, zapytał: „Czy Pani jest autochtonką?” Zaprzeczyłam. Będąc na czwartym roku studiów, gdy wracałam z zajęć, ostrożnie przechodziłam przez jezdnię tramwajową, aby szpilka się nie zaklinowała w szynie. Wówczas potrąciłam jakiegoś chłopaka i usłyszałam: „Cześć Baśka! A co Ty tutaj robisz?” Często przedstawiałam się jako Baśka. „Wracam z zajęć”. Unieruchomiona stałam w miejscu i patrzyłam na Waldka. „To Ty studiujesz?” Tak jestem na czwartym roku. Nie uwierzył, żartując zasugerował, abym pokazała swoją legitymację studencką. „Tak mnie zagadał”, że poszliśmy razem, pokonując odległość kilku przystanków pieszo. Za halami, terenem targów poznańskich, uszliśmy jeszcze kawał drogi. On kończył studia „Technologia drewna. Sekcja mechaniczna”. Zapytał, czy mogę mu sprawdzić świeżo napisaną pracę. Zgodziłam się, pracę przeczytałam, usterek nie było żadnych, kilku przecinków brakowało. Waldek bez problemu zdał egzamin magisterski. W styczniu 1964 roku zostałam jego żoną. Byłam wówczas na piątym roku studiów. Mąż, aby przedłużyć rok pobytu, zrealizował roczne studium nauczycielskie. Potem zaczął szukać pracy w swoim zawodzie. Któregoś dnia przyszedł do niego kolega „Waldek, zobacz, Goleniów potrzebuje kogoś po technologii drewna”. Od razu napisał do goleniowskiej fabryki mebli. Został zaproszony na rozmowę wstępną. W podroż udaliśmy się razem. Sprawy potoczyły się szybko, został przyjęty do pracy, dodatkowo pracował jako nauczyciel w przyzakładowej szkole zawodowej. Zaraz otrzymał mieszkanie, które mieściło się przy ulicy Pionierów 5.

Fot. 7. Wilhelmina Karpińska i Waldemar Karpiński na studniówce. Chojna, 1968 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Wilhelminy Karpińskiej.

W sierpniu 1965 roku mąż otrzymał pismo z Kuratorium, aby pilnie się zgłosił. Waldek był zaniepokojony tym dokumentem. Gdy opowiedział mi o wezwaniu, powiedziałam „Mnie nie było, ładnie musiałeś narozrabiać”. Udaliśmy się oboje do siedziby Kuratorium, gdzie oczekiwałam na korytarzu na dalszy rozwój wypadków. Po kilkunastu minutach Waldek wyszedł i powiedział „Wiesz co, proponują mi stanowisko dyrektora w szkole w Choszcznie”. Odpowiedziałam „O, ładne miasto, znam z przejazdów pociągu, na trasie Poznań – Szczecin”. Gdy mąż otrzymał stosowne dokumenty, to wrócił zgaszony. „To, nie Choszczno, a Chojna. Zapytałam, gdzie to jest? A oni, że koło Siekierek”. Wiedziałam już, gdzie szukać.

1 września 1965 roku razem z mężem i wizytatorem Brodzkim wysiedliśmy z pociągu w Chojnie. Patrzymy wielki plac budowy: wykopy, rozkopy, cegły, kładki między jednym a drugim przejściem do szkoły. Szkoła, nie była jeszcze ukończona, internat podobnie[4]. Budynek nauczycielski, który stał pośrodku, był w stanie surowym. Ciepło mi się na duszy zrobiło: moja szkoła, nasza szkoła. Byłam bardzo zadowolona z takiego rozwoju wypadków. Dlaczego właśnie w Chojnie miała powstać szkoła?Ta historia związana jest z Wojciechem Jaruzelskim, który kierował zwiadem wojskowym, jego serdeczny kolega, porucznik Kulesza został wysłany na zwiad, w czasie forsowania Odry. Gdy go raniono, zwrócił się z prośbą do kolegi: „Wyciągnij mi z kieszeni zegarek i powiedz, o której umarłem. Była 17:05”. Jaruzelski nosił w sobie duże poczucie winy, obarczał się za śmierć kolegi. Chciał zostawić dla potomnych jakąś pamiątkę.

Jedną z pierwszych lokalizacji dla planowanej szkoły stały się Siekierki. Jednak z uwagi na trudny dojazd, ta koncepcja upadła. Zdecydowano, że placówka powstanie w Chojnie, gdyż ma dobre połączenie autobusowe i kolejowe. Kamień węgielny wmurowano w 1963 roku w lewą ścianę internatu, sąsiadującego z obecną stacją paliw. Gdy przyjechaliśmy do Chojny, egzaminy odbywały się do wszystkich klas – zasadniczych oraz do technikum na podbudowie zasadniczej. Egzamin z języka polskiego i matematyki odbywał się w Szkole Podstawowej, „Korczaku”. Rok szkolny w naszej placówce w 1965 roku był bardzo upalny. Uczniów przyjmowano na nowe kierunki: murarz, malarz, monter instalacji sanitarnej, gospodarstwo domowe i zbiorowe zmienione potem na kucharz, mechanik, cieśla, zmieniony później na stolarz. Dyrektorem szkoły został mój mąż – Waldemar Karpiński. W pierwszym roku uczyłam języka polskiego i historii w technikum. W sali numer 7.

Fot. 8. Uczniowie klasy III oraz instruktorzy Szkoły w Chojnie (w drugim rzędzie stoją m.in.) J. Gaca, L. Ciesielski, W. Karpińska. Chojna, 1971 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Wilhelminy Karpińskiej.

W latach 70 -tych dzięki moim staraniom w szkole Powstała Izba Pamięci. Udało się zgromadzić wiele pamiątek, które przynosili w głównej mierze uczniowie.

Fot. 9. Kadra nauczycielska z Chojny przy czołgu IS-2 w Starych Łysogórkach. Stare Łysogórki, 1971 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Wilhelminy Karpińskiej.

Małżonek zmarł w 1984 roku. Mam trzech synów: Mariusza (1964 rok), Mirosława (1968 rok), najpóźniej na świat przyszedł Grzegorz (1983rok).


[1] Łasze Nowe - zaścianek w powiecie wileńsko-trockim województwa wileńskiego II Rzeczypospolitej. Zob. https://www.radzima.net/pl/miejsce/lasze_nowe.html(dostęp 18.07.2024).

[2] Najpierw warto zaznaczyć, że pociąg z niebezpiecznym ładunkiem nie był odpowiednio zabezpieczony. Skład kwalifikował się jako zwykły operacyjny pociąg, który nie miał statusu transportu wojskowego.
Jak zauważa historyk MariusĖmužis, nawet kierownik służby przewozu żołnierzy Kolei Litewskich nie wiedział, co było przewożone w pociągu nr 984. A ładunek był naprawdę poważny. Skład stanowiło 47 wagonów, wśród których 16 było załadowanych bombami lotniczymi, 21 ― rakietami oświetleniowymi i przeciwlotniczymi karabinami. 10 wagonów było pustych.

[3]Zob. https://www.kami.net.pl/kresy/(dostęp 18.07.2024).

[4] 12 października 1965 r. rozpoczął się pierwszy rok szkolny w Zasadniczej Szkole Zawodowej Rzemiosł Budowlanych w Chojnie. Nie zdążono na 1 września dokończyć budowy, więc skorzystano z kolejnej okazji, Święta Wojska Polskiego. Okazało się, że był to znakomity termin, gdyż budowie szkoły patronowało wojsko. Uroczystość inauguracyjną roku szkolnego 1965/1966 połączono z XXII rocznicą powstania Ludowego Wojska Polskiego i dlatego uczestniczył w niej ówczesny wiceminister Obrony Narodowej, Szef Sztabu Generalnego – generał dywizji Wojciech Jaruzelski, a placówka otrzymała imię jego frontowego przyjaciela - ppor. Ryszarda Kuleszy, który zginął podczas forsowania Odry w kwietniu 1945 r.


Wspomnień Pani Wilhelminy Karpińskiej wysłuchali autorzy publikacji Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w Lutym i Czerwcu 2024 roku.


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autorów.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza