„Koniec wojny zastał nas w oberży gdzieś koło Berlina”

Nazywam się Józef Gaca. Urodziłem się 26.05.1939 roku w Kociewie. Tata miał na imię Paweł, a mama Łucja, z domu Gwizdała. Miałem dwójkę rodzeństwa, siostra Gienia urodziła się w 1937 roku, najmłodsza z kolei była Zosia, na świat przyszła w 1945 roku. Mieszkaliśmy wszyscy w Brzozowych Błotach w środku wioski w „słomianym domu po dziadkach”, pod dachówką mało kto wówczas mieszkał, większość posiadała chałupy kryte strzechą. Nasza wieś nie była duża, mieszkali w niej sami Polacy. Ojciec przed wybuchem drugiej wojny światowej był stolarzem, pracował w Brzozowych Błotach, mama z kolei gospodarzyła w domu.

Fot.1. Zdjęcie portretowe Józefa Gaca. Lata 50 XX wieku. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum Józefa Gacy.

Dzieciaki z naszej wioski pokonywały pieszo czterokilometrowy odcinek do szkoły podstawowej zlokalizowanej w Lińsku. My nie uczęszczaliśmy do tej placówki, byliśmy jeszcze za mali na edukacje. Z kolei razem z rodzicami jeździliśmy sześć kilometrów do Śliwic, na mszę do tamtejszego kościoła. W tej wioseczce przy dworcu kolejowym, znajdował się sklep, gdzie można było m.in. zaopatrzyć się w niezbędne artykuły spożywcze. Pamiętam także, że przebiegała przez te tereny ważna trasa kolejowa Bydgoszcz – Gdańsk.

Ojciec był stolarzem – Ja też zostałem nim w późniejszym okresie

W prywatnym zakładzie stolarskim u wujka Leona w Śliwicach, mój ojciec uczył się zawodu stolarza. W fabryce produkowali meble na wysoki połysk, a następnie towar był wysyłany do Gdańska. W stolarni pracowało łącznie trzynaście osób, więc to musiała być spora fabryka. Gdy zmarł mój tata, w wieku 17 lat powróciłem do Śliwic, gdzie uczyłem się także zawody stolarza, pod bacznym okiem mojego majstra – Szymona, który wcześniej pobierał nauki od mojego wuja i ojca. Takie to były koleje losu.

Fot.2. Józef Gaca na naukach stolarskich. Od lewej majster Szymon z rodziną. W górnym prawym rogu Józef Gaca. Śliwice, lata 50 XX wieku. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Józefa Gacy.

Łapanka Niemiecka – Wywóz do Krzymowa

Jesienią 1939 roku mój tata udał się na zakupy do Bydgoszczy, aby kupić okucia okienne i inne stolarskie materiały. W ten feralny dzień, został na ulicach tego miasta razem z innymi zatrzymany przez Niemców, w trakcie „łapanki”. Okupanci zdecydowali, że zostanie odtransportowany do Krzymowa (obecnie gmina Chojna), gdzie pracował na stolarni u właściciela majątku Johanna Heinricha Neumanna z Berlina.

Po jakimś czasie ojciec otrzymał specjalne pismo „geld”, dzięki czemu mógł wrócić w rodzinne strony, żeby nas zabrać ze sobą do Krzymowa (niem. Hanseberg). Pamiętam z opowieści rodzinnych, że tata wysiadł na stacji kolejowej w Zaroślu i szedł w kierunku naszej wsi. Co ciekawe naprzeciwko dworca chcieliśmy wybudować nowy dom, ojciec zgromadził nawet odpowiednią ilość cegieł. Nic z tego jednak nie wyszło, cały materiał zabrali nam Niemcy. Rodzice wspominali, że krótko po rozpoczęciu wojny na bocznicy kolejowej ustawiono wagon platformowy, na którym układano i umiejętnie zabezpieczano cegły, również te zakupione przed wybuchem wojny przez tatę.

Życie w kaserne i na polu

Przez rok mieszkaliśmy w jednym z pokoi dworku myśliwskiego w pobliskim Krupinie, żeby tata miał bliżej do stolarni. Mama pracowała wówczas jako jedyna gosposia w majątku, do jej zadań należało, robienie prania, prasowanie oraz gotowanie obiadów. Dzięki temu, że matka robiła w pałacu, przynosiła do pokoju co jakiś czas, kilka ziaren kawy, które ojciec następnie „rozwalał” i zaparzał z gorącą wodą. Jaki piękny unosił się wtenczas zapach, dzięki tym paru ziarenkom. Właściciele posiadłości, nie mieli swoich dzieci, być może dlatego ta Niemka, która była sędziną w Szczecinie, tak przepadała za nami. Otrzymywaliśmy od niej często chleb oraz marmoladę. Nasze buzie były wtedy usmarowane dżemem, sprawiając jej tym wielką radość.

Jednym z ulubionych miejsc właścicielki majątku, był pochyły most, łączący dwa stawy. Na którym w wolnych chwilach, chętnie się opalała. W opinii miejscowych „kobit”, ta Niemka była ładną kobietą, zawsze modnie i gustownie ubraną.

W upalne dni grupą udawaliśmy się drogą w kierunku Piasków, tam znajdowało się duże bajoro. W miejscu, gdzie dziś znajduje się siedziba Leśnictwa Piasecznik, znajdował się przed wojną tartak, tutaj przez pierwszy rok pracował tata. Zakład funkcjonował również po zakończeniu wojny. W tym okresie, często chodziłem do lasu z siostrą zrywać jagody. Podczas jednej z wędrówek odkryliśmy wielki głaz, później często wracaliśmy razem z grupą naszych rówieśników właśnie tam, to była nasza taka „baza”.

Wszystko co dobre szybko się kończy, ktoś naskarżył na naszego tatę, że trzyma w pałacu broń. W związku z czym trafiliśmy do „kaserne”, budynku zbudowanego z cegieł, z wyglądu przypominał nieduże koszary. Tutaj mieszkało ponad 100 robotników z Polski i Ukrainy. Ten budynek był dwupiętrowy, murowany, w środku znajdowały się piętrowe łóżka.

W majątku były jeszcze dwie osoby, inspektor, który był Niemiec, nie pamiętam jego nazwiska, jak swoją posiadłość opuszczał Neumann, to on był „szefem”. Jednak on za bardzo się do niczego nie wtrącał. Z kolei porządku w „kaserne” oraz przydziałem pracy zajmował się Polak o nazwisku Fortuna, który był Volksdeutschem. Pamiętam, że jak przychodził codziennie do budynku, to prętem stukał w drewniane schody i mówił „Polaki w buraki”. W majątku na polach uprawiano zboża, kartofle, areały ciągnęły się, aż do Stoków. Jak były wykopki to cała wioska musiał iść pracować dla „Pana”, nawet Niemcy. My jako dzieci biegaliśmy po polu, z kolei tata ciągle naprawiał furmanki. Robotników przymusowych pilnował na co dzień, ten Fortuna, to był zły człowiek, strasznie bił kobiety, nawet te ciężarne. Przez co tata musiał wykonywać dużą ilość trumien. Ten „Volksdeutsch” zarzucał dla ojca, że trumny są wykonywane zbytnio solidnie. Krzyczał, żeby zastąpić trumny zwykłymi skrzynkami „byle jak, ale ma być”. Te dzieci były chowane z tyłu majątku przed bajorem, w którym swoje siedlisko miały gęsi i dzikie kaczki.

Do dziś dnia stoi budynek, w którym mieszkał ten Fortuna. Pamiętam, że on miał syna, który dostał kiedyś od mojej mamy medalik – szkaplerz. Z tym związana jest ciekawa historia, gdy ten młody mężczyzna wrócił z frontu do Krzymowa, to pokazał matce, że otrzymany prezent uratował mu życie, gdyż kula zatrzymała się na medaliku.

Nasze życie w „kaserne” nie należało do najłatwiejszych, jednak staraliśmy się jakoś sobie radzić. Gdy przyszły święta, tata zawiesił taką małą choinkę na suficie, żebyśmy chociaż w taki sposób mogli poczuć klimat świąt.

W kierunku Piasku, był wybudowany barak, w którym mieszkało około dwudziestu rosyjskich jeńców wojennych, którzy pracowali m.in. przy ładowaniu gnoju. Pamiętam, że jako dzieciaki biegaliśmy do nich, ponieważ oni w wolnych chwilach, robili z drewna zabawki. Stosowaliśmy handel wymienny, gdzieś się kawałek chleba urwało, innym razem ukradło od ojca 2–3 papierosy. Jeden z tych Rosjan, był już w podeszłym i zawsze powtarzał, że nie chce papierosów tylko chleb. Tych jeńców pilnował taki stary Niemiec, śmieję się do dziś, że „Oni pilnowali raczej tego Niemca”. W 1945 roku jak przyszli na te tereny Rosjanie, to ci jeńcy się strasznie bali, że zostaną od razu rozstrzelani.

Krzymów

W trakcie drugiej wojny światowej, we wsi mieszkały przeważnie kobiety oraz starsi mężczyźni. Za kilka zarobionych fenigów mogliśmy iść do sklepu kupić na przykład cukierki, nie mieliśmy problemu z komunikacją, ponieważ mówiliśmy w miarę dobrze po niemiecku. Pamiętam, że kobieta, która tam sprzedawała nazywała się Bracka. Po drugiej stronie, jak są obecnie nowe bloki znajdowała się „knajpa”. Gdy mojemu wujkowi odjęli nogę, o czym wspomnę zaraz, to grał w karty z Niemcem, który stracił nogę na wojnie, tak zabijali wzajemnie nudę. Jak wujek go ograł to wysyłał nas z kanką po piwo. Trzeba było zadzwonić dzwonkiem, wtenczas schodziła sprzedawczyni, która lała piwo do kanki, a my dostawaliśmy lemoniadę. Kiedyś nasz kolega poszedł do sklepu kupić cytrynę. Wskazał ręką na produkt, głośno wymówił raz, drugi słowo „pitryna”, ile z tej sytuacji było śmiechu, przylgnął do niego wtedy do końca wojny przydomek „Pitryna”.

Właścicielka majątku w Krzymowie upierała się, abym z siostrą uczęszczał do ochronki w Krzymowie, której siedziba mieściła się w pobliżu kościoła. Warunek był jeden, nasz ojciec musiał podpisać dokumenty, żeby zostać „Volksdeutschem”, w efekcie czego nasza edukacja trwała kilka dni.

Tata pracował zarazem z wujkiem Władkiem Gwizdałą w tartaku koło leśniczówki, skąd wywożono drzewo. Któregoś dnia wuj usiadł na klocku i wówczas doszło do tragedii rodzinnej, pękła linka hamulcowa „one były takie zakręcane”, konie nie utrzymały ciężaru i drzewo przygniotło mu nogę. W tym miejscu do dziś rośnie taki duży Bug. Wujka bardzo szybko przewieźli do szpitala. Mogliśmy go odwiedzać, dzięki osobie, która codziennie rozwoziła pocztę, mleko oraz kupowała w Chojnie niezbędne rzeczy do pałacowej kuchni. Jeździliśmy zatem razem brukowaną drogą do tego szpitala, gdzie nie robiono nam przeszkód, gdy chcieliśmy przyjść w odwiedziny. Pamiętam, że mama dostawała rabarbar od ogrodnika zatrudnionego w majątku, z którego następnie gotowała kompoty dla wujka. Któregoś razu musieliśmy zostać dłużej w Chojnie, w mojej pamięci utkwiło dużo wąskich ulic zabudowanych kamienicami, piękny kościół w centrum. Efektownie wyglądały wystawy sklepowe z odzieżą oraz słodyczami. Za kilka fenigów kupiliśmy wtedy cukierki, przypominające lód pokruszony. W powietrzu unosił się zapach gotowanych potraw.

Wkroczenie Rosjan do Krzymowa

„Ludzie mówili, że ktoś z wieży Kościoła w Chojnie strzelił w kierunku Rosyjskich wojsk. Ci z kolei myśleli, że w mieście musi się znajdować duże zgrupowanie Niemieckie, w związku z czym wrócili do miasta i je doszczętnie zbili”. My na dachu „kaserne” w Krzymowie, patrzeliśmy, jak leci rosyjski samolot i zrzuca bomby na miasto. Jeszcze lanie za to dostałem od ojca, że wszedłem na dach, aby to zaobserwować. Tata w tym czasie udał się do gorzelni, aby spuścić cały spirytus do rowu, Rosjanie nie mieli z tym problemu, normalnie z rowu go pili. Pamiętam, że „ci pierwsi ruscy co przyszli to „dzicz”. Niemcy w tym czasie się cofnęli pod Grabów, tego nikt nie napisał w książkach, że „strzelali do pianych Ruskich jak do psów”.

Gdy wojsko rosyjskie w 1945 roku dotarło do Krzymowa, wszyscy siedzieliśmy w piwnicy gorzelni, byliśmy przerażeni co z nami będzie, kobiety odmawiały różaniec. Rosjanie chcieli nas wszystkich od razu rozstrzelać. Właściciel majątku Neumann wstawił się za nami, wytłumaczył, że jesteśmy jego robotnikami. Jako zarządca pałacu został zabrany na 10 letnią zsyłkę w głąb Związku Radzieckiego. Pamiętam, że później z Niemiec Zachodnich pisał do moich rodziców, gdy mieszkaliśmy już w Chojnie na „kolonii”. Matka bała się odpisywać. W listach pytał co z jego pałacem, czy dalej rosną dęby w parku.

Nas Rosjanie spędzili w jedno miejsce i gnali w kierunku Odry. Dziedzic wcześniej nakazał zabierać, konie, wyposażenie, wszystko co mogło okazać się potrzebne, wręcz niezbędne w czasie podróży. Ojciec zdecydował, że weźmie woła, nasz sąsiad Pan Andrzejczuk, który już nie żyje, wybrał z kolei konia. Wówczas jeden z żołnierzy rosyjskich zabrał mu zwierzę, lecz gdy na nie wsiadł, koń go od razu zrzucił, w efekcie czego z powrotem oddał konia do nowego właściciela. Nie pamiętam dokładnej daty, lecz było na pewno wtedy bardzo zimno, tata przypiął do woła wóz, a my obłożeni kocami tak jechaliśmy w nieznane. Jak dotarliśmy do przeprawy w „obecnym Krajniku” to aż się wierzyć nie chciało, ilu tam było powieszonych za dezercję na moście Niemców z karteczkami. Fanatycy faszystowskiej ideologii, pomimo, że wojna się skończyła, nie przyjmowali tej prawdy, dla nich wojna trwała dalej. Rozproszeni w żandarmerii wojskowej, jednostkach ss, policji faszystowskiej, przekonani o swojej wyższości i bliskim zwycięstwie, wobec dezerterów stosowali terror. Schwytanych oskarżano i rozstrzeliwano albo wieszano. Jednego z nich popchnąłem za buty, jak mnie wtedy matka zrugała. Ludzie, z którymi mieszkaliśmy w „kaserne” widzieli także nad Odrą „z rozprutym brzuchem” naszego oprawcę Volksdeutscha – Fortunne. Gdy wkroczyli Rosjanie postanowił, że będzie walczyć do końca za Niemcy. Jego żona, gdy ujrzała go pobliżu Odry, jak leżał z brzuchem rozprutym, w kałuży krwi, zatrzymała się i stała przez dłuższy czas w miejscu. Po przekroczeniu mostu w Krajniku Dolnym, udaliśmy się w kierunku Berlina, gdzie zastał nas koniec wojny w jakieś oberży. Nocowaliśmy tam jeden na drugim. Ten etap wcale do bezpiecznych nie należał. Uchodźcy byli ostrzeliwani przez nisko lecące nad ziemią myśliwce sowieckie, które upodobały sobie małe grupy ewakuujących się cywili. Najbezpieczniej było przemieszczać się w nocy. Pamiętam, że nasz wół został na dworze, rano patrzymy, a go nie ma, zwierzę oddaliło się w kierunku lasu. Nie dość, że spędziliśmy kilka lat w niewoli i uciekaliśmy przed „kulami” pod koniec wojny, to musieliśmy się jeszcze chować przed żołnierzami rosyjskimi, którzy na siłę zmuszali mężczyzn do „wojaczki”. Mój ojciec dostał od jednego z nich bagnetem w nogę, za to, że nie chciał walczyć, w efekcie czego zachorował później na raka i zmarł.

Po tymczasowym moście znowu w Krajniku Dolnym

Gdy wracaliśmy z powrotem nad Odrę, to most w Krajniku Dolnym nie był już sprawny, musieliśmy na tymczasowym drewnianym moście pokonać drogę przez rzekę. Pamiętam, że wół nie chciał iść, bał się, jednak jak jeden z rosyjskich żołnierzy przez tubę „przemówił mu do ucha” to zwierzę tak szło, że aż deski podskakiwały. Pokonywaliśmy drogę na wschód, naprzeciwko nas w kierunku Odry, jechało oraz szło dużo Niemców. Wzdłuż drogi wszystko leżało: trupy, buty, obręcze kół, piasty okute obręczami żeliwnymi, koła, skrzynie. Zapamiętałem także taką sytuację, że tata wdepnął butem w garnek kamionkowy wypełniony smalcem. Z kolei mama chciała przez cztery dni ugotować kurę, lecz nie było to możliwe, ponieważ pędzono nas cały czas do przodu. Tempa tego marszu na wysokości Grabowa, nie wytrzymał nasz wół, który padł. Ręce mojej matki, która trzymała zwierzę za lejce ze sznurka były z kolei całe odparzone. Dalszą trasę do Krzymowa musieliśmy pokonywać zatem pieszo.

Gdy dotarliśmy do wsi, była ona praktycznie opuszczona, Niemcy, którzy uciekali przed Rosjanami, zabierali ze sobą „tobołki” w związku z czym mieszkania były praktycznie umeblowane. W Krzymowie zajęliśmy mieszkanie „jak się na Stoki jedzie”, mieszkaliśmy tam może dwa – trzy miesiące. Pamiętam, że w naszej „kaserne” w pokoju była taka dziura, jakby jakiś pocisk tam wpadł.

Tata po wojnie przyjął się do pracy na kolei w Chojnie. Miasto było przerażająco zniszczone „strzelanina” niemiecko – sowiecka z lutego 1945 roku była tego dopełnieniem. Gdy szedłem jako kilkulatek po centrum miasta, to należało iść środkiem ulicy, cegła za cegłą. Nasz nowy dom znajdował się na kolonii na Warszawskiej w kierunku Mieszkowic, numer domu 5. Pamiętam, że stacja była wówczas doszczętnie zniszczona. Zapamiętałem, jak leżały, tam dwumetrowe betonowe bomby, niewybuchy, na których siadaliśmy, jak chodziliśmy do szkoły. Kiedyś po lekcjach, razem z kolegami przeszukiwaliśmy zawalone piwnice, w których znalazłem komplet srebrnych sztućców, które zaniosłem do domu.

Co ciekawe po drugiej stronie stacji kolejowej stał elewator, który został nietknięty, a dworzec został „cały zbity”. Niemcy w trakcie drugiej wojny światowej w kierunku Schwedt, za dzisiejszą stacją paliw wybudowali lagier. Z tego miejsca zostały przewiezione drewniane elementy baraków, które posłużyły do budowy prowizorycznego dworca kolejowego w Chojnie. Nad całością prac czuwał wówczas mój tata. W tamtym okresie masowo wywożono także cegłówki do stolicy, które układano wcześniej na wagonach i przygotowywano do transportu.

Fot. 3. Józef Gaca wraz ze swoimi kolegami na tle dworca kolejowego. Chojna, lata 50 XX wieku. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Józefa Gacy.
 
Tata przez kilkanaście lat robił na stolarni w kolei, naprawiał razem z innymi mężczyznami dworce kolejowe od Gryfina, aż do Kostrzyna. Na świat przyszła wówczas Zosia, urodzona w 1945 roku. Jednak w wyniku otrzymanego uderzenia bagnetem w 1945 roku, ojciec w kolejnych latach zmagał się z rakiem, w efekcie czego stracił nogę, a następnie zmarł w 1955 roku. Matka zdecydowała wtedy, że w wieku 17 lat wyjadę w rodzinne strony do Śliwic, gdzie uczyłem się zawodu stolarza. Mieszkałem u majstra Szymona, którego wcześniej uczył tata. Stolarnia wuja Leona była spalona, on sam zresztą też nie żył, zmarł w wyniku jakiś chorób.

Ze Śliwic trafiłem do wojska, służbę wojskową dwa miesiące do przysięgi odbywałem w Trzebiatowie.

Fot. 4. Józef Gaca w mundurze wojskowym. Trzebiatów, 1959 rok. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Józefa Gacy.

Później zostałem wysłany na kurs kierowców do Chełmna, gdzie pracowałem przy pomocach naukowych, robiliśmy makiety „sprzęgło jednotarczowe, wielotarczowe”. W Moskwie zajęliśmy pierwsze miejsce ze swoją wystawą, za co otrzymałem od swojego przełożonego 10 dni urlopu.

Fot. 5. Józef Gaca wraz z kolegami na przepustce wojskowej. Niechorze, 1960 rok. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Józefa Gacy.

Przez 30 lat pracowałem w szkole zawodowej w Chojnie, gdzie uczyłem zawodu swoich uczniów.

Fot. 6. Józef Gacy wraz z uczniami w Szkole Zawodowej w Chojnie. Lata 60 XX wieku. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Józefa Gacy.

W Borach Tucholskich poznałem swoją przyszłą żonę Celinę. Druga żona miała na imię Janina. Niestety obie kobiety zmarły, zostałem sam. Mam dwójkę dzieci – Krzysztofa i Hanię. Córka Małgorzata niestety także zmarła.

Fot. 7. Zdjęcie weselne Józefa Gacy z drugą żoną Janiną. Po lewej stronie córka Małgorzata, w środku syn Benedykt. Chojna 1993 rok. Autor nieznany. Zdjęcie z prywatnego archiwum Józefa Gacy.



[1]Geograficzne granice Kociewia wykreślił Jerzy Szukalski, który w publikacji „Krajobrazy Kociewia” pisał, że jest to region geograficzno-etnograficzny leżący na lewym brzegu dolnej Wisły w dorzeczu czterech jej dopływów: Wda, Mątawa, Wierzyca oraz Motława. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Kociewie (dostęp 23.04.2024).

[2]Brzozowe Błota – wieś borowiacka w Polsce położona w województwie kujawsko-pomorskim, w powiecie tucholskim, w gminie Śliwice na obszarze Borów Tucholskich przy trasie dawnej magistrali węglowej Maksymilianowo – Kościerzyna – Gdynia. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Brzozowe_B%C5%82ota (dostęp 23.04.2024).

[3] Dzień 2 października 1906 roku był wielkim wydarzeniem dla mieszkańców Śliwic i okolicznych wiosek. Tego dnia została oddana do użytku linia kolejowa Laskowice Pom. - Osie - Śliwice - Szlachta - Czersk o długości 55,3 km. Miało to ogromne znaczenie dla dalszego rozwoju tych okolic. Do tej pory, aby skorzystać z usług tego przewoźnika trzeba było dojechać innym środkiem lokomocji do stacji Czersk, odległej 17 km od Śliwic. W tej miejscowości już od 1873 roku przebiegała linia kolejowa, którą można było podróżować do Berlina przez Piłę, Krzyż, Kostrzyn, czy do Gdańska lub Malborka przez Tczew. W późniejszym okresie mieszkańcy rejonu Śliwic, mogli również komunikacją kolejową dotrzeć do miasta Skórcz, bowiem z dniem 20 sierpnia 1908 roku nastąpiło otwarcie szlaku kolejowego Szlachta - Skórcz o długości 31,9 km. Jednak tylko nielicznych było stać na wyprawę pociągiem, gdyż koszt przejazdu był bardzo wysoki. Zob. https://www.bazakolejowa.pl/index.php?dzial=stacje&id=2738&okno=start (dostęp 23.04.2024).

[4]Do początku XIX wieku Krzymów przechodził z rąk do rąk, dopiero w 1816 roku właścicielem wsi został Johann Heinrich Neumann z Berlina. Ród Neumannów pozostał w posiadaniu majątku do 1945 roku. Za czasów ostatnich właścicieli w Krzymowie wzniesiono zabytkowy pałac. Zob.https://pomorzezachodnie.travel/Poznawaj-Dziedzictwo_Pomorza-Zamki/a,5888/Palac (dostęp 17.07.2024).

Wspomnień Pana Józefa Gacy wysłuchali współautorzy tekstu Michał Dworczyk i Andrzej Krywalewicz w lutym 2024 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza