Jedni mówią Łucja, inni Uta - wspomnienia Łucji z Krajnika Górnego

W Krajniku Górnym z moją serdeczną przyjaciółką Marysią Stec. Lata 50 te XX wieku.

Łucja Bartosińska. Urodziłam się 8 maja 1941 roku w Krajniku Dolnym. W drodze do Piasek po prawej stronie folwark istniał, tam w tej chwili nie ma nic. Tam jest wszystko zrujnowane. Dziadkowie moi byli Polakami, pracowali w Krajniku Górnym, gospodarz majątku nazywał się Humbert. Babcia miała na imię Janina, pochodziła z Chełmna. Dziadek Andrzej Skotarczak. Pochodził z Międzychodu. Oni uczęszczali do polskich szkół, żyli w lokalnych środowiskach. Przyszedł czas, że dziadek w podobnym czasie jak babcia, zdecydował o wyjeździe za chlebem, każde osobno, wyjechali za chlebem do stolicy Niemiec – Berlina. Mniej więcej w tym samym czasie zamieszkali w tym wielkim mieście, możliwe, że przechodzili blisko siebie, przyglądali się sobie w podziemnej kolei miejskiej. Szczegółów, w jaki sposób się poznali, nie przypominam sobie. Poznali się, pokochali, chcieli być razem, zostali. Z Berlina wyjechali do Essen, gdzie przyszła na świat moja Mama, otrzymała na imię Jochana. W bliżej nieznanych mi okolicznościach Dziadkowie wyjechali do oddalonego o ponad 500 kilometrów od Berlina najważniejszego miasta Zagłębia Ruhry, do Essen. Zagłębie przemysłowe przyciągało wielu Polaków zamieszkujących ziemie zaboru pruskiego i Śląska, w okresie międzywojennym emigracja nie ustała. Polacy z Zagłębia Ruhry podejmowali ciężką pracę fizyczną w kopalniach i koksowniach, założyli dużo polskich organizacji i stowarzyszeń. Możliwość otrzymania pracy w jednym z przemysłów regionu: metalowym, maszynowym, zbrojeniowym przyciągnęła moich Dziadków, skłoniła ich do zmiany miejsca zamieszkania. Jednak decyzja ta nie była ostateczna, ponieważ w latach 30 tych opuścili przemysłowy region, stamtąd wyjechali na wschód. Zamieszkali w małej wiosce na wschodnim brzegu Odry. Wspominałam, że zostali zatrudnieni przez właściciela majątku w Krajniku Górnym – Humberta.

Moja fotografia wykonana przez przedwojennego fotografa z Chojny, krótko przed końcem II wojny światowej.

Przyszłam na świat w tym folwarku, w 1941 roku. Dziadek pojechał po akuszerkę, jak to kiedyś mówili. Nieprawdopodobne, 8 maja taki śnieg był, że dziadkowi zrobiło się żal brnących w śniegu koni. Poradzili sobie. Przywiózł z sobą do rodzącej Mamy akuszerkę. Urodziłam się 8 maja 1941 roku, w ten sam dzień, cztery lata później skończy się wojna. Imieniny moje Łucji przypadają na 13 grudnia, w dzień wprowadzenia stanu wojennego. W moim życiu ta wojna jest stale obecna. Ojciec mój był Niemcem nazywał się Fryderyk Umke. Identyfikował się silnie z machiną faszystowską. Z uwagą słuchał płomiennych przemówień wodza III Rzeszy nadawanych przez radio. Łatwo dał się wciągnąć. Na początku wojny został powołany do służby w Wehrmachcie. Ostatni raz był na urlopie, gdy ukończyłam dwa i pół roku. Zginął w walkach pod Kamieniem Pomorskim. Po wojnie mama wyszła za mąż za Polaka. Z tego związku urodziła się moja siostra, młodsza ode mnie o pięć lat. Już cztery lata minęły, jak odeszła. Mąż mojej mamy mnie nie akceptował. W jego oczach byłam małą Niemką. Nie umiałam mówić po polsku. Dziadkowie wzięli na siebie trud wychowania.

Pani Łucja przed Kościołem parafialnym pod wezwaniem Świętego Andrzeja  Boboli w Krajniku Górnym.
                                                    
Zostałam upamiętniona jako piąta od prawej strony na pamiątkowej szkolnej fotografii w klasie siódmej. Lata 50 te XX wieku.

Mieszkałam z dziadkami. Na szczęście szybko się uczyłam. Gdy skończyłam sześć lat, mówiłam już prawie płynnie mową babci i dziadka. W Krajniku Górnym rozpoczęłam naukę w klasie pierwszej w szkole podstawowej. Dziadkowie byli tutaj zatrudnieni przy sprzątaniu szkoły. Babcia sprzątała. Dziadek palił w piecu, rąbał drzewo. Nauczycielka kiedyś podczas rozmowy wyraziła zdanie, że powinnam rozpocząć naukę w klasie pierwszej i tak się zaczęło. Początki nie były łatwe, wiedzieli, że jestem pochodzenia niemieckiego, ktoś tam przytykał. Jak wspomniałam, mama założyła rodzinę, jednak dla miejscowych była Niemką, mąż jej Polakiem. Z tym moim „niby” ojcem mama prowadziła gospodarkę. Później, gdy byłam dorosła, to ojciec, „niby ojciec” zmienił swoje nastawienie do mnie. Przyczyna? Byłam, życzliwa i pomocna. Pomagałam załatwiać różne sprawy, przez co jemu było lżej.

Dzień ślubu. Prowadzą mnie do domu małżonka. Rok 1963.

W lutym 1945 roku, gdy bombardowanie i ostrzeliwanie stawało się coraz bardziej wyraźne, mieszkańcy nadodrzańskich wiosek, również Krajnika Górnego, w pospiechu ewakuowali się w kierunku przeprawy mostowej przez Odrę. Pojawił się w tym czasie niemiecki rozkaz, aby opuszczać te tereny. Nie było żadną tajemnicą, że front się zbliża, Niemcy byli świadomi, że muszą się jak najszybciej stąd ewakuować. Dorośli wspominali, że piętnaście minut wystarczyło, aby przygotowany, spakowany wcześniej dobytek znalazł się na furmankach. Obładowane chłopskie wozy, furmanki, bryczki zaprzężone w konie, jechały przed siebie. Jechaliśmy na północ, w kierunku Prenzlau. Przebywaliśmy tam do 8 maja. Pojawili się żołnierze radzieccy, przekonywali, aby wracać do opuszczonych domów. Dziadkowie chcieli wrócić, mama moja nie chciała, co wielokrotnie później powtarzała, właściwie, to do śmierci, gdzieś o tym napomykała. Mnie było to szczerze obojętne, nie rozumiałam, przecież miałam cztery lata. Nieliczni, z sześć, siedem niemieckich rodzin, zdecydowało się na powrót. Gdy opuściliśmy Prenzlau, ujechaliśmy kilka kilometrów, zatrzymała nas kontrola żołnierzy sowieckich. Jako czterolatka mówiłam płynnie po niemiecku, nagle jeden z czerwono-armistów, niechętny niemieckiej mowie, okazał demonstracyjnie swoją niechęć, uniósł karabin w kierunku dorosłych. Dziadkowie, Mama wyjaśnili, zachowując spokój, nasze położenie, kim jesteśmy. Wskazali na wozy z Niemcami, ich tobołkami, znajdujące się z tyłu. W miejsce niechęci pojawiło się ich zrozumienie. Przepuścili nas w kierunku Schwedt. Podobno w to majowe popołudnie Odra błyszczała w słońcu, kwitły okoliczne kasztany, pachniało bzem. Dziadkowie zdecydowali się pozostać w Krajniku, natomiast niemieckie rodziny, które z dobytkiem zawróciły do opuszczonych domów, powróciły, jak się okazało, na krótko. Utwierdzeni, że to już tak nie będzie, jak było, opuścili rodzinne ziemie. Odjechali w skomplikowanych okolicznościach, w poszukiwaniu bezpiecznej, ocalałej przeprawy przez Odrę. Pozostaliśmy, odtąd żyliśmy z pracy w gospodarstwie. Zamieszkaliśmy na samym końcu wioski, koło kościoła. Wcześniej stara wioska niemiecka, później pogranicze szczecińskie. Przyjeżdżali repatrianci spod Lwowa, dużo zza Buga tutaj zamieszkało. Rodzin niemieckich już tutaj nie było. Po wojnie przez jakiś czas w Krajniku przebywali żołnierze radzieccy. Byli nieobliczalni. Babcia, Mama, ja byłam dzieckiem, uciekaliśmy w nocy, gdy Sowieci przez dłuższy czas utrzymywali się w stanie silnego upojenia. Kobiety nie mogły czuć się bezpiecznie.
Coś musiało się wcześniej zdarzyć, bo pamiętam, nocną ucieczki w strachu, żeby pijani nas nie zauważyli.

Pamiątkowa fotografia w otoczeniu przyjaciół w latach 50 tych XX wieku w Krajniku Górnym.

Biały miś dla powojennych szczecińskich fotografów okazał się dobrym sposobem na przyciągnięcie klientów.. Pani Łucja uległa czarowi kostiumu misia. Zdjęcie wykonane w śródmieściu Szczecina.  Początek lat 60 tych XX wieku.

Po ukończeniu sześciu, siedmiu lat nauki. Dokąd dziadki mogli mnie posłać, jak byłam tak potrzebna do pracy, pomocy? Zresztą pytanie w tym miejscu pojawia się uzasadnione. Za co? Nikt z mojej klasy dalej nie poszedł się uczyć. Koleżanki niektóre żyją do dzisiaj, inne zmarły, nikt z nas nie poszedł uczyć się dalej. To nie były te czasy. W Krajniku był sklep. Samochodów nie było. Jeździli końmi. Gospodarze to musieli zboże wozić, po nawóz jechać, to na wieś jechać, zakupy zrobić. Kilka koni dziadek przywiódł z nami z Prenzlau. Kilka tych koni z nami przyszło. Później ktoś, nazywał się Morawski, Polak, gospodarkę chciał założyć, jednego z koni zabrał. Dziadek nie chciał oddać konia, ale co miał do gadania. To był młody człowiek, silny.
Co tydzień organizowane były potańcówki. Do mnie przychodziły koleżanki. Czas inaczej upływał. Sobota, niedziela, dyrektor szkoły udostępniał salę, chłopcy pogrywali na akordeonie. Strażnica WOP oddziaływała również na nasze życie. Patrole żołnierzy, dwójkami pilnowali granicy wzdłuż Odry. Telewizja nastała, w domach jeszcze nikt prywatnie nie posiadał urządzenia, w strażnicy działały pierwsze odbiorniki. Zapraszali, chętnie zajmowaliśmy miejsca w świetlicy strażnicy, dla spędzenia czasu.
Folwark, fundamenty zarośnięte. Stajnie, pomieszczenia gospodarcze należały do majątku w Krajniku Górnym właściciela pałacu. W Krajniku Dolnym, Grabowie kościoły zostały zniszczone, nasz przetrwał. Gdy otworzyli granicę, zdecydowałam się przekroczyć granicę na moście. Później wielokrotnie przekraczałam granicę, odwiedzałam znajomych.

Ocalała w rodzinnym albumie fotografia Mama z rodzicami i ojczym. Lata powojenne.

Gdy granicę otworzyli, zaczęli przyjeżdżać. Przyjeżdżali grzeczni, odbywało się to wszystko w takim dobrym, przyjaznym nastroju. W jednym tygodniu po trzy, cztery wizyty w naszym domu gości z Niemiec. Do dzisiaj dobrze mówię po niemiecku. Po wojnie ludzie żyli z pracy w gospodarstwie. W latach 70 tych minionego wieku, gdy politycy z Polski i NRD podpisali układ o granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej, zaczęli dość tłumnie odwiedzać przygraniczne wioski przedwojenni mieszkańcy z rodzinami. Przeważnie w tygodniu odwiedzali nas trzy, cztery razy goście z NRD. Poznałam wiele osób, dobre relacje podtrzymywaliśmy. Mieliśmy taką znajomą, nazywała się Helga, ona tu później przyjeżdżała, mieszkała w Schwedt. Starsza pani, już umarła. Przed wojną mieszkała w Zatoni, przy samej Odrze. Wspominała o istniejącym tam nabrzeżu, do którego cumował prom, przepływał na drugą stronę wielkiej rzeki. Duży, widoczny z daleka ponton, ułatwiał cumowanie szczecińskich parowców. Przewozili przeróżne towary i ryby złowione, zasolone, uwędzone wcześniej. Żyła swoim życiem dolina miłości, stały ciekawe budowle, funkcjonowały w okolicy małe hotele, pensjonaty, było tam bardzo ładnie. Podobno szczególnie ładną dolinę, upatrzyła mocno zakochana żona starosty chojeńskiego Humberta, w czasie dłuższej nieobecności męża, zaadoptowała, przy wsparciu robotników zatrudnionych w majątku, uroczą dolinę, poprzez wytyczenie ścieżek, nasadzenie ciekawych kwiatów, drzew i krzewów. Miejsce przyciągało gości. Później po wojnie na długie lata dolina została zapomniana, zdominowana przez naturę. O czym jeszcze wspominali, mówili przedwojenni mieszkańcy Krajnika Górnego? Stoki odrzańskie porastały wiekowe buki, później również winogrona. Ze sto lat przed II wojną światową odkryto w zboczach nadodrzańskich w pobliżu Krajnika pokłady węgla brunatnego, istniało kilka małych kopalni. Węgiel ładowano do barek i transportowano do Szczecina, do pobliskiej cegielni w Raduniu i Zatoni oraz do Widuchowej. Gdy kopalnie zamknięto, w domu sztygara powstała popularna wśród odwiedzających dolinę miłości gospoda.

Dwóch chłopaków, piętnastolatków mieszkało w wiosce, w miejscu, gdzie sklep był kiedyś. Oni na tych wozach jechali, dużo tych wozów jechało w kierunku Prenzlau. Zapamiętali mnie jak płakałam na wozie. Gdy przyjeżdżali w latach 70 tych, często mnie odwiedzali, wspominali mnie na wozie, śmiali się. Dopóki żyli, przyjeżdżali.

Pamiątkowa fotografia w otoczeniu przyjaciół w latach 50 tych XX wieku.

Małżonek Włodzimierz Bartosiński.

Rodzina małżonka przyjechała z Starzechowic w województwie świętokrzyskim, powiecie koneckim. Przyjechali ze skierowaniem, jako repatrianci. Tutaj w Krajniku otrzymali dom do zamieszkania, gdzie mieszkam do chwili obecnej. Rodzice męża posiadali i prowadzili gospodarkę rolną. Chodziliśmy do szkoły. Ślub nasz odbył się w styczniu 1963 roku. Gdy po dwóch latach, w 1965 roku przyszła na świat córka Wanda, stała się ukochaną wnuczką Mamy, najważniejszą dla niej osobą na świecie. Syn Kazimierz przyszedł na świat w 1968 roku. W pierwszych latach po ślubie gospodarstwo rolne prowadziliśmy wspólnie z teściami oraz z siostrą małżonka Janiną. Na początku lat 80 tych zdecydowaliśmy, że gospodarstwo będziemy prowadzić nadal, indywidualnie. Małżonek otrzymał pracę w Elektrowni Dolna Odra. Autobus pracowniczy zabierał pracowników z okolicznych wiosek, również z Krajnika Górnego.

Gdy siedzę w domu, przypominają mi się dobre rzeczy, i niestety gorsze, smutne.

Krajnik Górny, 17 marca 2022 roku.

Pani Łucja w Krajniku Górnym. Lata 50 te XX wieku.

Pani Łucja w latach 90 tych XX wieku.

Z wizytą u znajomych w RFN, przedwojennymi mieszkańcami domu w Krajniku Górnym, w którym przeżyłam większość lat swojego życia. Rok 1998.

Pani Łucja zmarła 21.11.2022 roku.

Wspomnień Pani Łucji Bartosińskiej wysłuchał autor tekstu  Andrzej Krywalewicz 17 marca 2022 roku.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.                                                                                         

Co jeszcze przetrwało w rodzinnym albumie...:

Pałac w Raduniu. Zdjęcie wykonane w 1935 roku.
                                          
Pałac w Krajniku Górnym upamiętniony na starej fotografii w 1936 roku.
.
Kościół  kamienny w Krajniku Górnym. Zdjęcie wykonane w 1928 roku.
                                  
Krajnik Górny na fotografii wykonanej w 1936 roku.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza