Coś ważnego w życiu moim się skończyło... Historia Kazimiery Czerkies z Barnkowa.

Zapraszam Państwa bardzo serdecznie po trzech latach przerwy, na kolejną promocję książki mojego autorstwa pt. „Odra, była jak umarła…”. Wspomnienia mieszkańców powiatu gryfińskiego. W publikacji znajdziecie Państwo także unikatowy Pamiętnik Drugiej Wojny Światowej 1944 – 1945 Wiktora Mielnika.

Moja kolejna książka powstała, dzięki uprzejmości ludzi, którzy podzielili się swoimi wspomnieniami. Za co jeszcze raz serdecznie dziękuje.

Wydanie publikacji to zasługa wielu osób. Zespół redaktorów – dr Piotr Maliński, Michał Dworczyk. Korekta – dr Piotr Maliński, Beata Woźniak oraz Michał Dworczyk. Profesjonalny skład i łamanie — Iga Bańkowska. Projekt okładki — Katarzyna Kupczyk.

Chcę w tym miejscu jeszcze raz złożyć serdeczne podziękowania dla Michała Dworczyka, Dyrektora Muzeum w Gozdowicach i Starych Łysogórkach, który zbudował ten profesjonalny zespół odpowiedzialny za wszelkie kwestie związane z powstaniem publikacji.

Warto również nadmienić, że dzięki pozyskanym środkom finansowym z rozmaitych instytucji, ta książka trafi w Państwa ręce oraz na półki biblioteczne.

Poniżej prezentujemy fragment książki, wspomnienia jednej z bohaterek książki.

Fotografia weselna Kazimiery i Józefa Czerkiesów, między nowożeńcami stoi Julia Kramarz, matka panny młodej. Barnkowo, 1952 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Czerkies.

„Coś ważnego w życiu moim się skończyło…”

Historia Kazimiery Czerkies z Barnkowa

Nazywam się Kazimiera Czerkies, z domu Kramarz. Urodziłam się 23 marca 1931 roku koło Lwowa, w wiosce Glinna. Mieszkaliśmy we wsi Nagórzany. Do Lwowa było przez pola gdzieś tak ze trzy kilometry, ludzie chodzili często pieszo. Sąsiednia Glinna była dużą wioską, znajdowała się tam też stacja kolejowa. A kościół (1) był w miejscowości Nawaria, położonej pomiędzy Glinną, moją rodzinną wioską Nagórzany i Lwowem. Zbudowany został na wzniesieniu. Kościół żydowski (2) był po sąsiedzku, bo tam mieszkało dużo Żydów. I lekarka Żydówka przyjmowała w Nawarii. Ładna, miła była z niej kobieta. U mnie, jak byłam mała, pojawił się problem zdrowotny, mianowicie w uszach odczuwałam ciepło i ciągły szum. Udałam się wtedy z mamą do tej miłej żydowskiej lekarki. Wiem, że potem, pod­czas wojny, Niemcy ją zabili, gdy wychodziła ze swojego gabinetu…

Powojenna moja fotografia z koleżanką. Zdjęcie wykonane w pobliżu budynku kina w Chojnie
 
Rodzinny dom i wieś

Moja mama miała na imię Julia, a tata Michał. Ja byłam jedynaczką. Mieszkaliśmy z brzegu wioski, numer domu 10. Budynek stary, drewniany pod strzechą, skromny. Rodzice planowali nowy wybudować, zakupili sześć tysięcy cegieł. Tata pracował w pobliskiej cegielni. Inżynier z tej cegielni mówił mamie: „Kramarzowa, my tu żyć nie będziemy, cegły nie trzymaj”…

Rodzice zajmowali się gospodarstwem, gospodarzyli na siedmiu morgach. Koło domu na naszym polu rosły stare, wiekowe dęby. Na ich wierzchołkach wrony miały swoje gniazda. Raz, gdy Wielkanoc się zbliżała, wspięłam się na te drzewa i jajka powyciągałam z gniazd. Akurat tata powracał wozem z pola, zatrzymałam go i powiedziałam, wskazując ręką grube gałęzie drzewa: „Jajka na pisanki wybrałam z gniazd”. O, taka byłam odważna!

Na końcu wioski znajdował się majątek i gorzelnia. Córka właściciela, Mirka się nazywała, chodziła ze mną do szkoły. Nie pamiętam, jak oni się pisali. Mieli duży dom, chodziłam tam bawić się z Mirką. U nich służba zamieszkiwała na terenie majątku. A gdy przyszli Rosjanie, to z gorzelni spirytus wszystek wybrali wiadrami…

W naszej wiosce mieszkało 37 rodzin polskich. A tak, to bardzo dużo było rodzin mieszanych. Dla przykładu: on Ukrainiec, ona Polka, albo ona Ukrainka, a on Polak – i tak pomieszani mocno byli. Bardzo dużo było pomieszanych. Nasz sąsiad Polak był, a jego żona Ukrainka, w cerkwi chrzczona. Mieli trzy córki, które chodziły do cerkwi, i syna Andrzeja – ten chodził do kościoła katolickiego. Ukraińskie święta obchodzili i polskie. Dokładniej to jako pierwsze polskie, a później ukraińskie. Odwiedzaliśmy tę rodzinę. Biednie żyli, tylko dwa morgi pola posiadali. Tata miał konie, to we wszystkim, co trzeba było, im pomógł. Sąsiad w zamian przychodził i pomagał w naszym gospodarstwie: przy zwierzę­tach, gnój wyrzucił, młócić pomógł – a cepami się młóciło.

Z moim dziećmi

Wybuch wojny

Trzy szkoły mam skończone. Przed wojną ukończyłam w polskiej pierwszą klasę: na świadectwie piątki same, od księdza łańcuszek dostałam. Później pamiętam, okna brzęczą, tata się zerwał, patrzy – a na Lwów bomby spadają jak pająki, po pięć, sześć równocześnie spadało, oświetlając tak mocno, że w nocy igłę można było odnaleźć. Oni celowo pociski oświetlające zrzucali, aby widzieć, w jaki zakład czy fabrykę uderzyć.

W pobliżu wioski był las, tam uciekli pacjenci z zakładu psychiatrycznego we Lwowie. Las nazywany był przez miejscowych „krzaki”. Rosły tam brzozy, lesz­czyny, orzechów laskowych leżało dużo na ziemi. Dziadek raz poszedł krowy paść w pobliżu, patrzy: dorośli ludzie w piżamach ukryci na skraju lasu. Przestraszył się i uciekł. Mama przed dom wychodzi, a dziadek z krową już w domu. W tym lesie później jeszcze Żydzi się ukrywali.

Inny epizod, jaki pozostał w mojej pamięci z roku 1939, wydarzył się w okresie żniw. Tata przyszedł z pola, przyniósł szpadel. Opowiadał, że dużo szpadli jest porzuconych i dołów wykopanych na polach wokół wioski. Były to najprawdopodobniej pozostałości po obronie Lwowa i kopaniu okopów wokół miasta.
Wyprawy do Lwowa

Jako dziecko przez pola mleko nosiłam do Lwowa. Raz mama zachorowała, powiedziała do mnie: „Mleko zanieś, bo dziecko będzie płakać”. Przyrząd do noszenia wiader czy cebrów nazywał się Siudy. To takie nosidła. Z dwóch stron były do nich zamocowane pięciolitrowe bańki metalowe pełne mleka. Mama mnie odpowiednio wyekwipowała i ułożyła siano na plecach, aby siudy nie uwie­rały. Kobieta, do której mama zanosiła mleko, mieszkała na obrzeżach Lwowa, w szarym domu. Poszłam, już jestem na miejscu, a tu wszystkie domy jednakowe, wszystkie domy siwe. Co robić? Usiadłam, zaczęłam płakać. Inna kobieta podeszła do mnie, pyta: „Dziecko, czy bańki pełne są mleka?”. Potwierdziłam i zaniosłam bańki do tej kobiety, a ona opróżniła je i zapłaciła. Szczęśliwa wróciłam do domu. Tata był wtedy w pracy, ale gdy wrócił, kłócił się z mamą, mówił: „Po co ty dziecko wysyłała? Żebyś mi więcej nie wysyłała!”.

Nasza wieś biedna była, domy pod strzechą. Po latach odwiedziłam te rodzinne strony. Po raz pierwszy pojechałam w roku 1973, dęby jeszcze rosły. Po raz drugi w 1979 roku, niestety dęby już pościnali i mało domów przetrwało. Taty dom ostał się przy bitej drodze, gdzie do kościoła chodziłam jako dziecko, w tym budynku mieszkała także babcia. Okna w nim małe, wokół drewniane ogrodze­nie, mało się tam zmieniło. Wokół działki pokupowali, domy ładne, duże, okna w nich duże. Różnią się od domu rodzinnego taty.

Gdy ojciec leżał w szpitalu (3) na ulicy Rappaporta we Lwowie, odwiedzałam go. Dużo później, w latach 70. pojechałam z chorym dzieckiem do Szczecina, do lekarza. Starsza doktorka przyglądała mi się przez dłuższy czas, potem pode­szła i zapytała skąd pochodzę. Czy ze Lwowa? Gdy potwierdziłam, zapytała, czy odwiedzałam tatę na oddziale szpitalnym przy ulicy Rappaporta? Zapamiętała mnie! Serdecznie przez dłuższą chwilę przyglądała się, po czym wesoło zapytała: „Nie mogła babcia mi jajek ze Lwowa przywieźć?”.

Lwów zapamiętałam, niektóre odwiedziny zapadły mi mocniej w pamięci. Stare miasto było, blisko duży most. Rynek duży. Jak szłam do komunii, jeszcze za Rosji(4) poszłam z mamą na rynek, cały dzień obchodziłyśmy – tak bardzo chciałam białych pończoch do komunii, ale nie udało się znaleźć.

Pamiętam też, jak raz pociąg szedł pod tym mostem. Patrzę, a tu faszystowskie (5) krzyże na metalowych częściach niemieckich samolotów. Długi skład, na którym transport jechał z terenu Rosji do Niemiec ze złomem, uszkodzonymi elementami samolotów. Skrzydła, ogony, duże silniki i inne części – a wszystko to zamocowane do platform wagonów. Do naprawy to wieźli. A nasze lwowskie baciary (6) młodzi – po piętnaście lat mogli mieć – też z tego mostu przyglądali się przejeżdżającym wagonom. I po chwili kamienie z mostu podnosili i w te swastyki rzucali…

Okupacja sowiecka

Gdy Sowieci przyszli, szkoła nadal działała i nauczyciele byli ci sami co wcześniej – ale musieli po rusku gadać. Czytać i pisać nauczyłam się w tym czasie. Ruskie wojsko chodziło od domu do domu, kto miał duże mieszkanie, to pokój zajęli. Ludziom krzywdy nie robili.

Później to zmieniło się, gdy ukraińskie bandy Bandery coraz częściej dawały znać o sobie. W odpowiedzi powstawały nasze oddziały. Mój tata do takiej grupy przystąpił. To chyba „Duży Kazik” był założycielem tej grupy. Za majątkiem w Nagórzanach był wielki las, okropnie duży las. Tam zwabili podstępem ban­derowcy nasz oddział. Złapali ich, kilku naszych chłopców zginęło. Blisko nas mieszkali sąsiedzi, którzy mieli syna. Ładny chłopak był, też dołączył do grupy naszych. Matka jego długo jeszcze miała nadzieję, że syn żyje, że ukrywa się gdzieś, powróci. Do znachorów chodziła, a oni utwierdzali ją w przekonaniu, że syn żyje. Powtarzali: „Janek żyje”. Dopiero później jeden z Ukraińców napisał kartkę i położył ją blisko domu sąsiadów. Napisał tak: „Nie czekajcie, nie szukajcie, on jest zabity”. Najprawdopodobniej kilku naszych zabitych chłopców gdzieś tak sprytnie ukryli, zakopali, że nikt nigdy nie trafił na ciała. Ich akcja została przez nich zatajona. Początkowo nikt o zdarzeniu pod lasem nie wiedział.

Potem ludzie byli coraz bardziej wystraszeni, wręcz przerażeni. Ustalili umowne sygnały na wypadek jakiegoś zagrożenia i wymyślili, w jaki sposób głośno o nim powiadomić. W co którymś domu stalowe lemiesze od pługów mocowano, i w razie napadu głośne dzwonienie w te metalowe elementy było ostrzeżeniem. Po tych dźwięcznych uderzeniach w lemiesze rozbrzmiewały kościelne dzwony.

W tamtym czasie towarów bardzo brakowało. Tata sam zbudował z desek komorę, gdzie przechowywaliśmy mąkę w trzech gatunkach, kasze różne i ześrutowaną kukurydzę. Wówczas coraz częściej przychodzili ze Lwowa ludzie, którzy przy­nosili obrusy, ręczniki i pościel – a w zamian kupowali jedzenie. Mama nadal chodziła codziennie do miasta, dwie pełne bańki mleka tam zanosiła i sprzedawała. Pamiętam, że zastukali kiedyś do drzwi i prosili o pomoc jacyś ludzie, wyjaśniali swoje ciężkie położenie – że dzieci czworo czy pięcioro i nie mają co zjeść. Bieda się zrobiła, gdy Niemcy Sowietów przegonili, bieda i braki coraz dotkliwsze.
               
Kościół Świętej Trójcy. Chojna, druga połowa lat 60. XX wieku.  Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Czerkies

Okupacja niemiecka i konflikt z Ukraińcami


W naszej wiosce szkoła znajdowała się pośrodku. Więcej Ukraińców chodziło tam, niż Polaków. Nieopodal leżała miejscowość Maliczkowice, skąd mój tata pochodził. To wieś polska była. Kiedyś w szkole przysłuchiwałam się rozmowie grupy Ukraińców. Mówili, że takie czasy wkrótce nadejdą, że tutaj tylko Ukraińcy zamieszkają, a Lachy (czyli Polacy) wyjadą. Gdy przyszłam do domu, popłaka­łam się. Mama zaniepokojona zapytała: „Co się stało?”. Odpowiedziałam: „Zobacz, taki Petruncio (7) do nas do domu przychodzi, serdeczny taki, jak trzeba to i pomaga. A tak życzy nam, żebyśmy szybko wynieśli się wszyscy…”.

Starszy mężczyzna o nazwisku Możdowir na samym brzegu wioski mieszkał. Jego tak nazywali, ale nie wiem, czy to było prawdziwe nazwisko. Mikołaj było jego imię. Przychodziło do niego w nocy dużo Ukraińców. Ponieważ mieszkał w dużym domu, w pewnym momencie zamieszkał u niego młody mężczyzna z żoną i dzieckiem. Możdowir powyznaczał swoich ludzi do rozprawienia się z polskimi rodzinami. Przydzielił im numery domów i nazwiska rodzin, podał z ilu osób składa się każda rodzina. Możdowir wcześniej zgromadził i miał zapisane te ważne informacje. Tak zaplanowali zorganizowaną akcję wobec nas miejscowych.

Fotografia weselna Kazimiery i Józefa Czerkiesów, między nowożeńcami stoi Julia Kramarz, matka panny młodej. Barnkowo, 1952 rok. Autor nieznany, zdjęcie z prywatnego archiwum rodziny Czerkies

Za czasów niemieckiej okupacji zamieszkało w Nagórzanach kilku folksdojczów (8) Ślązaków. Oni nie przejawiali wrogości wobec miejscowych, a nawet powiedziałabym, że byli wobec nas życzliwi. Bardzo uciążliwe okazały się natomiast obowiązkowe kontyngenty, które musieliśmy Niemcom oddawać. Oni wszystko od nas brali: jałówki – przyszli i zabrali, mleko trzeba było odda­wać. W zamian otrzymywaliśmy jakieś kartki, za które można było przydziałową żywność kupić. Później „dziesiątniki” (9) przychodzili w niedzielę, gdy do kościoła czas było iść. Ustawiali na środku wsi wóz. Co kto miał, to przynosił: buraki, jaja, ziemniaki, ziarna. Gdy wóz zapełnił się, do Lwowa odjeżdżali.

W tym czasie Ukraińcy mocno zaczęli się prężyć. Przebywałam kiedyś na podwórzu, w pewnej odległości od domu. Pies głośno szczekał, a z daleka widzia­łam, jak mama wyszła na podwórze, by go uspokoić. Słyszałam, jak mama krzy­czała: „Kładnij, kładnij się!” W koniczynę się położyłam, bo Ukraińcy w krótkich kożuszkach szli czwórkami drogą, która omijała naszą wieś. Szli i co jakiś czas strzelali w kierunku zabudowań. Pociski nade mną leciały. Ja to tak pamiętam, jak te kulki leciały i świstały, gdy leżałam w koniczynie…

U nas we wsi dużo małżeństw mieszanych było. Na przykład sąsiadka nasza nazywała się Piechur, wyszła za Ukraińca. Kiedyś przed jej domem siedziałam ja i ktoś jeszcze był ze mną. Kawał ogrodu dzielił dom od szosy, byliśmy niewidoczni. Wtedy młody mężczyzna, który zamieszkał u Możdowira, podszedł pod dom sąsiadki i zaglądał przez okno do pomieszczenia, do kuchni. Zastukał w szybę, patrzył przez chwilę w okno, a później wszedł nagle do środka. Podeszliśmy bliżej domu. W kuchni stała Piechurka i ten młody Ukrainiec, rozmawiali o czymś. Później udałam się do domu i opowiedziałam o tym. Mama ostrzegła: „Lepiej nic nie widzieć, nie słyszeć, nie podchodź tam więcej”.

Potem majówka była, mama chleb upiekła i kawę ugotowała. Tata z sąsiadem akurat naprawiali wóz, później przyszli do domu i rozmawiali, gdy nagle rozległy się strzały. Sąsiad powiedział: „Cholerne dzieci, nie dadzą spokoju, w dzień strzelają, teraz już w jasny dzień”. Jak się okazało, ta nasza polska grupa zorganizowała zasadzkę i Możdowira zastrzelili. Z wieczora zabili tego Możdowira. On zbie­rał różne informacje o ludziach z wioski, kto jest kim. To było w maju. Później udali się pod dom zamordowanego, żeby rozliczyć się z młodym, który u niego mieszkał. Najprawdopodobniej on, świadomy zagrożenia, próbował ukryć się z rodziną w piwnicy. Jednak śmiertelne strzały jego też dosięgły. W pewnej chwili z domu wybiegła w kierunku ogródka jego żona. Była „fest” gruba. Biegła w stronę wysokich kwiatów, kiedy ją w brzuch trafili. I w tych kwiatach zmarła. A ich dziecko przeżyło.

Wysiedlenie i podróż w nieznane

Potem ludzie wyjeżdżali, ksiądz wyjechał, już nie było co robić. W 1945 roku wyjechał pierwszy transport, dotarł na Śląsk. Transporty kolejne organizo­wano. Kierownik z cegielni kilka razy namawiał tatę, aby przygotowywał się do wyjazdu (on sam odjechał w 1945 roku). Mama w domu przeciwna była. Głośno mówiła: „A na co będziemy tam jechać, tam Niemcy mieszkają”. A ten kierownik z cegielni, który był dobrym znajomym naszej rodziny, już z Zachodu w jakiś sposób przekazał tacie wiadomość, aby na nic nie czekał, tylko przyjeżdżał z rodziną i dobytkiem.

Wyjechaliśmy w roku 1946. Zostały gdzieś papiery, wszystko tam zostało opisane, spisane: dom, stodoła, stajnia, ile pola… 1 maja wyjechaliśmy z Nawarii. Skład pociągu był długi, dobre dwieście metrów, albo jeszcze dłuższy. W tej Nawa­rii ludzie z dobytkiem się gromadzili. Ze Lwowa dużo ludzi jechało, wagonów większość była zapełniona. Stamtąd odjechał długi skład wagonów na zachód. Pociąg przeważnie jechał nocą. Rodzice planowali opuścić wagon na Śląsku.

W Pile żeśmy byli, zapamiętałam. Pociąg nasz zatrzymali przed miastem, stał przez dłuższy czas, chodziliśmy do miasta, bardzo zniszczonego. Hydranty z wodą ktoś namierzył i po tę wodę chodziliśmy. Po trawę dla krowy chodziłam tam na pobliską łąkę. Zapamiętałam nieżywego niemieckiego żołnierza, zakrwa­wiony w norze leżał, twarz miał jak wosk i taką smutną...

Małżonek z kolegami na schodach przedwojennego domu w Barnkowie

Później w Stargardzie trwał postój dłuższy czas, staliśmy w pobliżu ogrodów. Tam pełno pięknych kwiatów rosło. Opuszczaliśmy wagony, kwiaty zrywaliśmy i przynosiliśmy do wagonów. Dojechaliśmy pociągiem do Chojny, a z nami kwiaty, pełno różnych kwiatów. To było pod koniec maja, wydaje mi się, że był to 22 maja 1946 roku. Wtedy po wojnie Chojna nazywała się Władysławsko. Stacja kolejowa to był barak drewniany, stał w krzakach.

Z wagonów dużo ludzi oddalało się w kierunku miasta, zasiedlali budynki, które przetrwały. W jakiś sposób rozeszła się pogłoska, że w pobliskiej dużej wiosce, Nawodnej, dużo domów i zabudowań jest opuszczonych, jeszcze nie­zasiedlonych. I pewnie większość z tych, którzy przyjechali, poszła w kierunku Nawodnej. Ksiądz, który jechał z nami w wagonie od początku do końca, rów­nież poszedł do tej wioski. Mówiło się potem, że cała Nawodna przyjechała naszym pociągiem…

My mieliśmy udać się do Polesin, tam miał być dom pusty, ale ktoś nam go zajął. Na miejscu okazało się, że dom został zajęty przez rodzinę, w której było dziesięcioro dzieci. U nas było troje dzieci. U taty jeszcze w szpitalu lwowskim zdia­gnozowano nowotwór. Był coraz słabszy. Wtedy tego nie rozumiałam, ale po latach pewne zdarzenia z dzieciństwa połączyłam. Z nami był koń, krowa, psy i króliki.

Skąd wziął się wóz drabiniasty, nie wiem. Wróciliśmy na stację, tam jeszcze niektórzy niezdecydowani czekali. Mamę z dobytkiem zostawiliśmy, a z tatą poszliśmy w kierunku Barnkowa(10). Znaleźliśmy niezamieszkany mały dom, weszliśmy do środka. Tata powiedział: „Pokój i kuchenka jest, na razie starczy”. Inne domy były już zajęte.

W pobliżu, w glinianym budynku, mieszkali jeszcze Niemcy, którzy przed koń­cem wojny z innymi rodzinami szli, uciekali gdzieś z północy Pomorza i z jakichś przyczyn odłączyli się od grupy, tutaj zostali. Kobieta z dziećmi i rodzicami. Mąż jej był wykształcony, zginął na froncie. Mieszkali tutaj dobry rok jeszcze, później wyjechali za Odrę i zamieszkali gdzieś w NRD. Kobieta związała się z innym mężczyzną. Przyjeżdżali do nas wiele razy, odwiedzali, dobry kontakt utrzymywaliśmy jeszcze pod koniec lat 80.

W powojennej Chojnie

Przez zbieg okoliczności brat męża znalazł się w Chojnie w 1945 roku, gdy wraz z armią przesuwali się do Odry. Opowiadał później, że miasto było wtedy całe, nic jeszcze niezniszczone. Był naocznym świadkiem walk o miasto… Wspominał później, że wielu ludzi krew przelało na uliczkach, których dziś nie ma, wokół dużego kościoła(11) Z wysokiej, dominującej nad miastem wieży kościelnej, Niemcy ostrzeliwali nasze i radzieckie wojsko. Później to już pociski, bomby przelatywały nad miastem. Początkowo Niemcy odparli rosyjskie natarcie na miasto, ale oddziały atakujących po pewnym czasie zostały wzmocnione. Wkrótce ponownie ruszyło ostrzeliwanie, a obrońcy pomału zaczęli się wycofywać.

Gdy dotarliśmy tutaj w 1946 roku, Chojna była okropnie zniszczona. W pobliżu torów, gdzie szlabany, ten teren z przedwojennymi zabudowaniami browaru przetrwał. Dalej, im bliżej ratusza, to już tylko cegły i gruz. Sklepy poniszczone, poharatane strasznie, czarno, sadza. Tam w jednym ze zrujnowanych sklepów stały metalowe duże puszki z farbą. Zorganizowałam wózek i wywiozłam je, ktoś mi pomagał.

Uroczystości Bożego Ciała w Chojnie. Lata 50 te XX wieku

Po piwnicach w mieście pełno było różnego świństwa, bo wszystko do nich wyrzucali: zgniłe pomidory, ogórki, obierki, śmieci wszelakie. Gdy przyjechaliśmy, to tutaj, gdzie teraz dom towarowy, pełno pięknych zabawek leżało, najwięcej lalek porcelanowych. Każda była zbita – jak nie ręka, to głowa z boku porzu­cona. Patrzyłam na to mrowie zniszczonych zabawek, szukałam nieuszkodzonej, ale nie udało się, bezradna się spłakałam. W mieście pozostawali jeszcze Niemcy, kilkanaście rodzin. Zapamiętałam krawca, który mieszkał tu i pracował jeszcze przez jakiś czas po wojnie. Mówił po polsku.

Ksiądz w małym kościele(12) to jeszcze był Niemiec. Przyjechaliśmy 22 maja 1946 roku, więc jeszcze na majówki chodziliśmy. On nas uczył śpiewać słowo Amen – i tak palcem stopniował. Potem mama mnie zapisała do szkoły. Zanio­słam ze sobą świadectwa ukończenia szkoły z naszej wiejskiej szkoły. Nauczyciel uparł się, że będę dalszą naukę kontynuowała w Gryfinie. Przyszedł kolega, syn sąsiadów, radośnie powiedział: „Będziemy uczyć się w Gryfinie!”. Gdy opuścił nasz dom, mama zapytała mnie: „A skąd pieniądze wezmę, abyś mogła się dalej uczyć w Gryfinie?”. Tata wtedy miał konia, to pojechał i zarobił. Ale później zima sroga przyszła, krowa nie dawała mleka, kury się nie niosły, bo mróz silny był. Skąd ja pieniądze wezmę? Przykro mi było… Poszłam do szkoły w Chojnie. Droga do niej prowadziła przez całe miasto. Któregoś razu, jak wróciłam ze szkoły, tata już nie żył. Zmarł. Coś ważnego w życiu moim się skończyło...

Gdy zmarł tata, odwiedził nas mój chrzestny ze Śląska. Ugadali się z mamą, że czas, abym poznała babcię i dziadka, którzy mieszkali w Obornikach Śląskich. Wytłumaczył mi, gdzie wysiąść: za stacją trzeci dom z ogrodem. To dom dziad­ków, usłyszałam. Pojechałam, doszłam, znalazłam. A po drodze w Kostrzynie nad Odrą miałam przesiadkę, trzeba było tam czekać dwie godziny na pociąg. Wyszłam na stację, zatrzymałam się blisko kas, stoję i nagle czuję, że coś po ple­cach mi chodzi. Wokół żywej duszy, to poszłam do poczekalni. Zatrzymałam się przy wejściu, patrzę, a tam każdy się nerwowo rozbiera lub ubiera. Ile tam pcheł było! Ludzie opuszczali stację, w pobliskich krzakach się rozbierali, pchły i wszy z każdej części odzieży wytrzepywali, nawet z majtek. Po kilku minutach już czułam je na sobie. Nie było wyjścia, wzorem innych i ja znalazłam kawałek miejsca za krzakami…

Z bliskimi mi koleżankami. Zdjęcie wykonane pod koniec lat 40 tych XX wieku

Praca, rodzina, znajomi

W Chojnie codziennie cztery litry mleka do porodówki(13) na ulicę Kościuszki zano­siłam i sprzedawałam. Kankę dzienną i wieczorną zanosiłam, dwa razy dziennie. Krówka spod Lwowa dużo mleka dawała. Oni płacili miesięcznie. Później mleko do kolonii nosiłam, całą drugą kolonię znałam, dom po domu, wszystkich znałam. Jedno wiadro w jednej ręce, drugie wiadro w drugiej, zaopatrzona w pojemniki półlitrowe i litrowe – no i w zależności od tego, ile kto kupił, odlewałam. Drogę znałam na pamięć, była podzielona na dwie części: do strażnicy WOP(14), gdzie odpoczywałam – i od strażnicy WOP do zabudowań kolonii. W Piaskach miesz­kały moje serdeczne koleżanki, tak mi te wyprawy lasami w pamięci zostały…

Mama i jeszcze kilku sąsiadów przez długi czas pracowali przy odgruzowa­niu terenu wokół kościoła Świętej Trójcy w Chojnie. W tym kościele gdzieś tak do lat 60. znajdował się skład zboża i węgla. Tam przy kościele ciężko pracowali, miejsce po miejscu uprzątali. Ten teren od budynków klasztoru do dużego kościoła bardzo był zniszczony. Gruz był ładowany na wóz, transportowany w kierunku kolonii, a tam dół był z wodą i zasypywano go tym gruzem. Co tam gruzu z Chojny wysypano, dziś śladu nie ma… Wszystko rękoma robili. Strasznie się narobili…

Do dziś zastanawia mnie, co stało się z pięknym ołtarzem z naszego kościoła(15) w Barnkowie? Ławki były, ambona była i co było? Ołtarz był piękny. Wymontowali do renowacji, przywieźli inny. Ołtarz przepadł. Później inżynier chodził, działki mierzył i mówił: „Wyście dali sprzedać ten ołtarz?”.

Rosjanie w mieście stacjonowali – wojna się skończyła, a oni zostali. Dobrze zaopatrzeni byli. Dobrze znałam rosyjski, w piśmie i w mowie. Poznałam kiedyś rosyjskich żołnierzy, poruczników starszych. Pewnego razu ziemniaki na polu jesienią zbieraliśmy. Nagle na drodze nieopodal zatrzymała się ciężarówka z żołnierzami z lotniska(16) Jeden z nich podszedł do nas i zapytał, czy może kupić ziemniaków. Dałam mu w worku. Potem odnalazł mnie, i tak co roku odsprzedawałam mu ziemniaki. Później, po latach, to gdy przyszli, wołali na mnie „babuszka”. Jak był stan wojenny, to w sklepach wszystkiego brakowało. My jak co roku zbieramy ziemniaki, a tu znowu zatrzymuje się ich samochód wojskowy. Przynieśli na pole kiełbasy, mleko w puszkach, słodycze, takie dobre cukierki w ich sklepie były. Dobre chłopaki z nich byli…

Mój małżonek z kolegą na powojennej fotografii w Barnkowie

Bardzo lubiłam czytać książki. Raz z koleżanką poszłyśmy do kina. Był aku­rat wyświetlany film o zbrodniach niemieckich, a mężczyzna ustawiony blisko ekranu w tym czasie szczegółowo o nich opowiadał. Ja się tak podczas tego seansu spłakałam… Pełno ludzi było przed wejściem do kina, okropnie dużo ludzi chciało się dostać do środka. Tam poznałam przyszłego męża. Nazywał się Józef Czerkies, a pochodził z Czernielowa Mazowieckiego. Prawie pół wieku mąż pracował w miejscowym GS-ie(17) . Najpierw towary woził, potem mięso rozwoził, a jeszcze później stróżował. Ja domem się zajmowałam. Troje naszych dzieci przyszło na świat: Hela w 1953, Kazik w 1954 i Jurek w 1958 roku. Tata mój zmarł w 1956 roku. Małżonek zmarł ponad 20 lat temu, a mama przeżyła swojego zięcia o trzy lata(18).


Przypisy:
1 Był to rzymskokatolicki kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Nawarii (przyp. red.)
2 Tj. synagoga – żydowski dom modlitwy (przyp. red.).
3 Był to szpital żydowski Maurycego Lazarusa przy ul. Jakuba Rappaporta 8 we Lwowie. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Szpital_%C5%BCydowski_M._Lazarusa_we_Lwowie (dostęp 12.05.2023 r.); J. Tokarski, Lwów i okolice, Bielsko-Biała 2007, s. 187–188 (przyp. red.).
4 Tj. podczas okupacji sowieckiej, czyli w 1940 roku (przyp. red.).,
5 Właśc. nazistowskie, niemieckie (przyp. red.).
6 Baciar lub batiar (rzadziej: baciarz) to gwarowe, potoczne określenie lwowskiego ulicznika. Podejrzewa się, że termin „baciar” pochodzi od węgierskiego słowa betyár – awanturnik, roz­bójnik. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Batiar (dostęp 12.05.2023 r.); P. Włodek, A. Kulewski, Lwów: przewodnik, Pruszków 2006, s. 195 (przyp. red.).,
7 Zapewne jeden ze znajomych Ukraińców (przyp. red.).
8 Niem. Volksdeutsche – etniczni Niemcy; termin stosowany w hitlerowskich Niemczech na określe­nie osób pochodzenia niemieckiego, zamieszkujących poza granicami III Rzeszy i nie posiadających niemieckiego ani austriackiego obywatelstwa. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Volksdeutsche (dostęp 12.05.2023 r.); J. Sobczak, Hitlerowskie przesiedlenia ludności niemieckiej w dobie II wojny światowej, Poznań 1966, s. 17 (przyp. red.).,
9 Właśc. dziesiętnicy – członkowie komisji dziesiętników (w ich skład wchodził co 10 gospodarz we wsi), które były odpowiedzialne za odstawę kontyngentu niemieckim władzom okupacyjnym. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Kontyngenty_w_okupowanej_przez_Niemc%C3%B3w_Polsce (dostęp 12.05.2023 r.); W. Fołda, Życie z własnego nadania, Warszawa 1987, s. 349 (przyp. red.).
10 Obecnie Barnkowo znajduje się w granicach administracyjnych Chojny (przyp. red.).
11 Tj. kościoła Najświętszej Maryi Panny i św. Jana Chrzciciela w Chojnie (przyp. red.)..
12 Tj. w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w Chojnie (przyp. red.).
13 Gabinet czy też oddział położniczy w miejscowej przychodni lekarskiej (przyp. aut.).
14 WOP – Wojska Ochrony Pogranicza; formacja wojskowa powołana do ochrony granic polskich po II wojnie światowej, rozwiązana w 1991 roku. Zob. https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojska Ochrony_Pogranicza (dostęp 12.05.2023 r.); Z. Jackiewicz, Wojska Ochrony Pogranicza (1945–1991): krótki informator historyczny, Kętrzyn 1998 (przyp. red.).
15 Kościół filialny św. Marka w Barnkowie, obecnie znajduje się w granicach administracyjnych Chojny (przyp. red.).
16 W latach 1945–1992 na lotnisku w Chojnie znajdował się garnizon Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, w którym od 1955 roku stacjonował 582 Pułk Lotnictwa Myśliwskiego. Zob.https://pl.wikipedia.org/wiki/Garnizony_Armii_Radzieckiej_na_terytorium_Polski (dostęp 12.05.2023 r.); M.L. Krogulski, Okupacja w imię sojuszu. Armia Radziecka w Polsce 1956–1993, Warszawa 2001, s. 44 (przyp. red.)..
17 GS – Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” w Chojnie (przyp. red.).
18 Relacji wysłuchałem w Barnkowie, w październiku 2021 roku. Pani Kazimiera Czerkies zmarła 1 grudnia 2021 roku (przyp. aut.).


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza