Pani Czesława nauczycielka z Narostu

W 1962 w Naroście z koleżanką Stanisławą Jarczyńską

Nazywam się Czesława Prus. Urodziłam się w byłym województwie poznańskim, w powiecie rawickim, miejscowość Kawcze 25 października 1942 roku. Rodzice: Tomasz i Cecylia. Mam czworo rodzeństwa, troje: Tadeusz, Kazimiera Imiona, dwoje urodziło się po wojnie; siostra Krystyna i brat Henryk. Rodzice posiadali gospodarstwo. Ciekawa historia związana jest z imionami nadawanymi w czasie wojny, nie wiem, czy taka zasada była stosowana powszechnie, czy tylko w ramach powiatu. Kiedy się urodziłam i mnie meldowano, to dano moim rodzicom pięcioro imion do wyboru, w tym imię Kazimiera, które musiało zostać nadane, nie koniecznie jako pierwsze. Otrzymałam jako pierwsze imię Czesława jako drugie narzucone – Kazimiera. Natomiast moja siostra urodziła się rok po mnie i była podobna sytuacja, różnica polegała na tym, że Kazimiera musiała być nadana już jako pierwsze imię, taka była konieczność i stąd moja siostra otrzymała imię Kazia. To jest naprawdę ciekawe i do dziś dla mnie niewyjaśnione.

Przedwojenna fotografia mamy i brata


Rodzinne Kawcze to była mała wioska, nie było szkoły podstawowej jako takiej, tylko istniała czteroklasówka o klasach łączonych. Dopiero później chodziliśmy sześć kilometrów do szkoły zbiorczej do Goliny Wielkiej. Należeliśmy do Parafii Zakrzewo, gdzie znajduje się zabytkowy kościół z drewnianą wieżą. Proboszcz zakrzewski ksiądz Franciszek Woschke aresztowany w Rawiczu krótko po rozpoczęciu wojny, przewieziony do pobliskich Goruszek, gdzie przebywali internowani duchowni z powiatów rawickiego i leszczyńskiego. Później został zamordowany przez Niemców w 1940 roku w obozie koncentracyjnym Mauthausen – Gusen. Drogi do Goliny Wielkiej i Zakrzewa prowadziły z wioski w dwóch przeciwnych kierunkach.

4 kwietnia 1944 zostaliśmy wysiedleni i wywiezieni do Austrii

Zapamiętałam, co mama opowiadała, fragmentaryczne historie z okresu wojny. 4 kwietnia 1944 zostaliśmy wysiedleni i wywiezieni do Austrii. Do domu weszli Niemcy, wydzielili pół godziny do przygotowania się do wywózki. Mama wspominała, że z naszej wioski dwie rodziny zostały wywiezione. Nie wiem, czym się kierowano, osobiście myślę, że znaczenie mógł mieć fakt, że nasz dom został wybudowany w 1930 roku. Inna rodzina podzieliła nasz los. Domownicy wspomnianej rodziny zostali zmuszeni do opuszczenia rodzinnego, dość okazałego domu i zamieszkali w małym, opuszczonym budynku. W taki to sposób ich dom został podobnie jak nasz zajęty przez Niemców. Taką ciekawostkę mama opowiedziała, że gdy pakowali nas do wagonów bydlęcych, to szczęście polegało na tym, że moja półroczna siostra leżała w starym, niezbyt atrakcyjnym wózku. Wózek zmieścił się do wagonu. Pośród zajmujących wagony ludzi, sporo rodzin posiadało wózki nowoczesne, które się nie mieściły w wagonach, pozostawiano te wózki na rampie kolejowej, małe dzieci zabierano na ręce i w takich warunkach pokonywały drogę. Całe szczęście, że siostra mogła leżeć w łóżeczku. Pociąg zatrzymywał się na różnych stacjach, aż dowieziono nas do Łodzi i tam był punkt zbiorczy. Przebywaliśmy w Łodzi bodajże z miesiąc. Dopiero później ładowano nas do wagonów i odjechaliśmy w kierunku Austrii, chociaż dorośli byli przekonani, że droga prowadzi do Rzeszy. Mama wspominała wielokrotnie, że spędzili w wagonach sporo czasu na bocznicy w Wiedniu, Grazu. Zawieziono nas do Salzburga. Przejechaliśmy w wagonie ponad tysiąc kilometrów. W Salzburgu skierowano nas do miejscowości Bucheben. Najbliższe miasteczko położone w pobliżu nazywało się Rauris.

Przetrwała fotografia taty z pobytu w obozie w austriackim Bucheben

W Salzburgu ustawili nas na podobieństwo zwierząt wystawianych na targu

Byłam małym dzieckiem, gdy wróciliśmy do Polski, miałam niespełna trzy lata. Relacje dobrze zapamiętałam ze wspomnień rodziców. W Salzburgu ustawili nas na podobieństwo zwierząt wystawianych na targu, co sprawiało wrażenie, jakbyśmy oczekiwali na zainteresowanego i jednocześnie solidnego kupca. Przyjeżdżali miejscowi gospodarze; właściciele ziemi, ogrodnicy wybierali ludzi do pracy w swoich gospodarstwach. Gdy podchodzili do mojej rodziny, nikt nie zdecydował się, aby nas do swojego gospodarstwa wybrać z prostej przyczyny: troje małych dzieci. W ten sposób pozostaliśmy na placu my i kilka rodzin z małymi dziećmi. Zorganizowano nam transport, zostaliśmy przewiezieni do Bucheben. Umieszczono nas w hali. Początkowo kobiety i mężczyźni zostali rozdzieleni. Wtedy pojawiały się zapytania, co nas czeka, jaki będzie skutek tego, że jesteśmy tutaj. Żegnali się wzajemnie, myśleli, że to koniec. Dorośli robotnicy przymusowi dostali obozowe ubrania, pasiaki z literą P. na rękawie. Przetrwało zdjęcie rodziców, na którym zamiast tatuażu z numerem więźnia, widoczne są tablice z zawieszonymi na szyi numerami więziennymi. Ogromna hala, gdzie każda rodzina miała siennik przygotowany do spania. Mężczyźni i część kobiet byli wysyłani do pracy na roli. Natomiast trzy kobiety i mama jako czwarta pozostawały w hali, z uwagi na małe dzieci, które były pod ich opieką. Mama i inne kobiety przygotowywały ciepły posiłek. Mama wspominała posiłki w taki sposób: - „Nagotowałam się zupy z brukwi”. Miejscowym kobietom szkoda było nas, czyli ludzi z hali. Czasem podrzucali coś do zjedzenia. Zatrudnieni na roli otrzymywali gotowe posiłki na miejscu. Zastanawiałam się wielokrotnie, czy robotnicy otrzymywali za swoją pracę pieniądze. Nigdy później nie słyszałam, aby rodzice rozmawiali na ten temat. W Bucheben znajdował się kościół. W czasie nalotów w podziemiu kościoła przeczekiwali. Swobodę z całą pewnością mieliśmy, ponieważ mój brat wówczas kilkuletni, biegał z innymi dziećmi w hali, i na zewnątrz. Wspominam, że dorośli z dziećmi wyruszali w kierunku wysokich gór, gdzie zrywali soczyste jagody, wielkości owoców wiśni. Wiosną, gdy lawiny spadały z wysokich, spadzistych szczytów to hałas, jaki temu towarzyszył, wzbudzał w ludziach w hali strach. Taki huk i przeżycia, że nie do opowiedzenia. Później przyzwyczaili się. Kiedy wyzwalano tereny, gdzie przebywaliśmy, to na spadochronach lądowali czarnoskórzy żołnierze amerykańscy, co wzbudzało dużą ciekawość wśród przebywających w hali robotników przymusowych z rodzinami, którzy najczęściej pochodzili z wiosek i nie znali innej karnacji niż biała.

1956 rok w Poznaniu jako wyróżniona uczennica uczestniczę w wypoczynku Wczasy w mieście dla dzieci ze wsi. Zapamiętałam, że odczuwaliśmy nastrój czerwcowych demonstracji, na pobliskich elewacjac ślady po pociskach

Przepustka wydana przez Państwowy Urząd Repatriacyjny w Kędzierzynie-Koźlu

Mama wróciła z dziećmi we wrześniu 1945 roku, tata wrócił znacznie później, bliżej końca roku. Droga powrotna rozpoczęła się na dworcu kolejowym w Salzburgu. Dojechaliśmy do dworca Kędzierzyn-Koźle 25 Sierpnia 1945 roku. Zachowała się przepustka wydana przez Państwowy Urząd Repatriacyjny w Kędzierzynie-Koźlu, na której widnieje data przyjazdu z Austrii i ważności przepustki – 7 Września 1945 roku. Tutaj znajdował się punkt, skąd rozsyłano w Polskę. Z Kędzierzyna-Koźla dojechaliśmy do Bojanowa. Miejscowy Urząd Gminy został zobowiązany do zorganizowania transportu dla rodzin, które podobnie jak my, opuściły wagony na stacji kolejowej w Bojanowie. W Kawcze dotarliśmy pod nasz rodzinny dom. Rodzice mojej mamy, moi dziadkowie w 1944 roku z nakazu zostali wysiedleni, zamieszkali u sąsiadów, gdy nas wywieziono do Austrii. Po naszym powrocie we wrześniu 1945 roku odnaleźliśmy się i mogliśmy zamieszkać w naszym domu, który opuścili ewakuujący się Niemcy. W domu nie było właściwie nic. Mama wspominała, że to były bardzo trudne chwile, kiedy wróciła tutaj, ponieważ prawie nic nie przetrwało. Mieszkańcy z wioski wtedy nam pomogli, przynosili produkty żywnościowe i gotowe produkty, nawet kupili krowę, aby mama miała mleko dla dzieci. Podejrzewam, że miejscowi grabili opuszczone domy. Dużą pomoc otrzymywaliśmy od sąsiadów. Przypominam sobie, że jako cztero pięcioletnie dziecko byłam w tym dniu z sąsiadką na jagodach. W tym dniu ostatni Niemcy opuszczali naszą wioskę. Do mnie podeszła dziewczynka i mówiła coś do mnie, nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. Wtedy sąsiadka wyjaśniła, że nie dogadamy się, ponieważ dziewczynka rozmawia po niemiecku. Zapamiętałam, że w wiosce naszej były małżeństwa mieszane.

Moi rodzice upamiętnieni na fotografii ślubnej mojej siostry (po lewej stronie obok siostry)

Z rodzinnego albumu. Ślub mojej siostry

Tata powrócił do domu, gdzieś po trzech miesiącach

Zorganizowano szkołę. Mój brat, który jest pięć lat starszy ode mnie, miał dwa lata opóźnienia. Zapamiętałam, że gdy uczyłam się w klasie pierwszej, brat kontynuował naukę w klasie czwartej. Po ukończeniu nauki w Państwowym Liceum Pedagogicznym i Szkole Ćwiczeń w Lesznie, w roku 1961, otrzymałam nakaz pracy do powiatu chojeńskiego z siedzibą w Dębnie. Z mojego liceum przyjechało nas tutaj, pięcioro dziewcząt i dwóch chłopców. Całą paczką dojechaliśmy do Dębna, gdzie zameldowaliśmy się pod wskazany adres. Przyjęto nas, otrzymaliśmy kilka miejscowości do podjęcia pierwszej pracy. Nikt z nas nie chciał za bardzo samemu rozpoczynać pracy. Z moją koleżanką Stasią Jarczyńską dokonałyśmy wyboru, zdecydowałyśmy się podjąć pracę w Szkole Podstawowej w Naroście. Dwie inne wybrały Klępicz, ponieważ tam również były dwa miejsca. Jedna koleżanka w Smolnicy, dwóch kolegów w szkole, która znajdowała się w miejscowości nad Odrą.

Moje szkolne wspomnienia
 
Moja pierwsza praca w Szkole Podstawowej w Naroście

Autobus z Dębna do Chojny jechał przez Narost. Przyjechałyśmy na miejsce, zameldowałyśmy się u kierownika szkoły. Szkoła siedmioklasowa, klasy znajdowały się w trzech różnych miejscach w Naroście. W jednym z budynków szkolnych znajdowały się dwie klasy, mieszkał w nim kierownik szkoły. Jedna klasa znajdowała się przy poczcie, jedna w pobliżu świetlicy wiejskiej. Dzieci dochodziły z Białęg i Brwic od klasy piątej, ponieważ tam funkcjonowała czteroklasowa szkoła. Znaleziono nam pokój u starszej pani, była bardzo miła. Po przeciwnej stronie znajdował się sklep. Tak mówiąc szczerze, to w stosunku do mojej rodzinnej wioski, Narost mi się spodobał. Wioska jest ładnie położona i te pobliskie jeziora urzekły mnie. Zamieszkałam ze Stasią na sublokatorce. Kierownictwo szkoły skierowało prośbę do mieszkańców wioski o możliwość odpłatnego stołowania nas, czyli nowo zatrudnionych nauczycieli. Inicjatywa przeszła bez odzewu. Wiejski sklep zaopatrywany był raz w tygodniu w wędliny, w dwa inne dni było dostarczane pieczywo i nabiał. Bardzo szybko pojawiła się kandydatka na teściową, która bardzo dbała o mnie. Później co pewien czas udawałyśmy się na stację kolejową Brwice, skąd odjeżdżał pociąg w kierunku Trzcińska. Pociąg kursował na trasie Godków – Pyrzyce. W mieście obowiązkowo chodziłyśmy do restauracji, w której jadłyśmy obiad, Później dokonywałyśmy zakupów i miło spędzałyśmy popołudniowy czas. Warto w tym miejscu wspomnieć, że pracowałyśmy również w soboty. Dojazd do Chojny istniał jedynie komunikacją autobusową, był zdecydowanie bardziej uciążliwy. Miasto początkowo robiło na mnie mroczne, smutne wrażenie. Stacja kolejowa to barak drewniany, wokół niego gęste krzaki, wysokie zarośla, które sprawiały wrażenie mrocznej, niebezpiecznej okolicy. Zagruzowane centrum miasta było i jest oddalone od terenów kolejowych w znacznej odległości, a pokonanie wspomnianej drogi wywoływało we mnie strach. W pobliżu ratusza gruzy, z ruin wyrastały ponad metrowe brzozy. Pierwszy rok mojej pracy w szkole minął niepostrzeżenie i pojawił się problem mieszkaniowy. Otrzymałam mieszkanie w budynku kilku rodzinnym w pobliżu budynków gospodarczych. Otrzymałam mieszkanie w budynku kilku rodzinnym w pobliżu budynków gospodarczych. W tym budynku, na poddaszu zmodernizowano mi kuchnie i pokój. Wodę pitną należało przynieść z wioski, do prania z jeziora, bo było bliżej. Zaskoczyło nas, gdy kierownik szkoły powiedział, abyśmy się nie przyznawały, że pochodzimy z poznańskiego, ponieważ tutaj Wielkopolan nie lubią. Nie odczułam nigdy, aby ludzie w jakiś sposób dawali mi to odczuć, a nawet wręcz przeciwnie, byli mili i sympatyczni. Nie było żadnego problemu. Wakacje się zaczynały, zbierało się wakacje i wyjeżdżało do rodziny, tam przy żniwach byłam potrzebna w letnie miesiące. Po czterech latach pracy, w 1965 roku kontynuowałam pracę nauczyciela w Chojnie. W międzyczasie ukończyłam studia. Pracowałam tutaj do emerytury. Tak mówiąc szczerze, to Chojna mi się podoba. Ładne okolice, teren górzysty. Gdy przyjeżdżali w odwiedziny z moich rodzinnych stron, zawsze mówili – „Nam się tutaj podoba. Ładne miasto, ładne okolice”.

Wycieczka szkolna w 7 klasie odwiedzamy Łazienki Królewskie w Warszawie 1955 roku

Czasy licealne z wychowawcą Czesławem Wojciechowskim

Z czasów mojej pracy nauczycielskiej w Chojnie

Mój tata

Tomasz Kmieć urodzony 30 grudnia 1908 roku w chłopskiej rodzinie w Miejskiej Górce w powiecie rawickim. Po zakończeniu siedmioklasowej nauki w siedmioklasowej szkole pracował w gospodarstwie u rodziców. W 1930 roku został powołany do służby wojskowej w VII Pułku Artylerii Ciężkiej w Poznaniu na Golęcinie i plutonie łączności. W 1936 moi rodzice pobrali się, otrzymali gospodarstwo w Kawcze, gospodarzyli na swoim do 23 sierpnia 1939 roku. W dniu 24 sierpnia tata został powołany na wojska, do VII Pułku Artylerii Ciężkiej w Poznaniu. 25 sierpnia przeprowadził grupę rezerwistów do miejscowości Suchy Las, gdzie formował się pododdział, w którym pełnił funkcję podoficera łączności. 27 sierpnia powrócił do Poznania, tutaj na dworcu załadowano na wagony ciężki i lżejszy sprzęt wojskowy, odjechali w kierunku Warszawy, gdy pociąg mijał zabudowania Koła, rozpoczęła się wojna. Brał udział w walkach obronnych blisko Warszawy. 18 września dostał się do niewoli koło Sochaczewa. Przebywał w obozie w Skierniewicach, a stamtąd został zwolniony. Gdy przyjechał do Rawicza, Niemcy tatę zatrzymali, zaprowadzili do koszar wojskowych. Trafił do Frankfurtu, do Stalagu III B (Stalag III-B znajdował się w dzisiejszym mieście Eisenhüttenstadt, dawniej Fürstenberg - przyp. aut.) w Niemczech, skąd wywieziony został do Kostrzyna, później trafił do gospodarza koło Barlinka. Przebywał tutaj i pracował do 20 grudnia 1941 roku. Zachorował, operacja, został zwolniony jako niezdolny do pracy. Tata powrócił do domu.

Epilog

Po latach, gdy podróżowałam po tamtej części Europy, syn powiedział – Mamo, pojedziemy przez Alpy, zawiozę Cię tam, gdzie przebywałaś w obozie. Byłam w miejscu, gdzie pozostawiłam jakąś cząstkę swojego życia. Po drodze znajdowała się strażnica, zatrzymano nas, sprawdzono paszporty. Strażnicy ubrani byli w tyrolskich strojach. Piękne góry. Pojawił się blisko nas miejscowy, starszy mężczyzna. Nie potrafił wskazać miejsca, gdzie znajdowała się hala, w której funkcjonował w czasie wojny hitlerowski obóz.

Po wielu latach odwiedziny w austriackim Bucheben

Wspomnień Pani Czesławy Prus wysłuchał i spisał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w Lutym 2023 roku

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza