Nazywam się Józef Walęcki. Urodziłem się w Gniewięcinie 25 grudnia 1935 roku. Rodzice mieli na imię: Józef i Maria. Świętokrzyskie, powiat Jędrzejów, Gmina Sędziszów. Rodzeństwo: Czesław, Władysław, Maria, Natalia, Janina, Józef i Waldemar. Urodziłem się jako przedostatni z dzieci. Mama urodziła się w roku 1900, tata w 1892. Rodzice są pochowani w Mstyczowie. Gdy się urodziłem, mieszkaliśmy w starym domu, nastąpiła wówczas komasacja, nowy podział administracyjny pól, gruntów, moją rodzinę z tego miejsca przenieśli w inne oddalone o około półtora kilometra, w obrębie wioski, w kierunku Wodzisławia. Nowa działka znajdowała się, prawie że na końcu wioski. Tam tata dom zbudował, z zawodu był murarzem, był dobrym rzemieślnikiem. Dom murowany z białego kamienia wapiennego. Trzeba było ciosać kamienie. Pokryty dachówką, karpiówką. W ogrodzie rodzice posadzili drzewa owocowe. Hodowaliśmy krowę. Wioska duża, z przeciwnej strony łączyła się z następną wioską, która się nazywała Piła, ta z kolei łączyła się z Sędziszowem. Sędziszów był stacją węzłową. Wioska zamieszkała była przez społeczność polską. W Gniewięcinie, w środku wioski znajdowała się szkoła. Wewnątrz duże cztery pomieszczenia klas. Cztery skrzydła, łączyła się w centrum budynku. Nauczyciel – kierownik szkoły mieszkał w pożydowskim domu. Kościoła nie było, natomiast istniała kaplica zbudowana na początku stulecia z czerwonej ładnej cegły. Mama zajmowała się domem, gospodarstwem, tata chodził po wioskach, często odległych, budował domy. Chodził pieszo. Jak poszedł rano, wracał późno. Ludziom żyło się biednie. Jak przyszedł przednówek, to już było bardzo ciężko. W wiosce żyło kilku bogaczy – rolników, żyło im się lepiej, nie liczyli się z biednymi. W Sędziszowie był dwór. Właściciel nazywał się Kamiński. Tam w pobliżu wioski przebiega Jura Krakowsko Częstochowska. Malowniczy obszar, różne wzniesienia. Jak wyszło się z lasu, to piękna panorama była i cały widok jego majątku, ponad trzy tysiące hektarów. Zbiory, urodzaj zbóż ozimych był wspaniały. Uprawiał również marchew, pomidory żółte. Zbiory zboża ładowali w stogi i w okresie jesieni już po pracach polowych podchodziła maszyna, po kolei te stogi młóciła maszyna. Niedziela to pieszy spacer do Sędziszowa, udział w mszy w kościele w Sędziszowie albo parafialnym Mstyczowie, w którym przystąpiłem do I komunii. Kościół parafialny na wzniesieniu, zbudowany z czerwonej cegły. Do dzisiaj przetrwał tam ślad, jak Rosjanie wkroczyli, zresztą pamiętam ten moment. Jechali samochodem, a na tej wieży w kościele osadzili się Niemcy i strzelali w kierunku patrolu, który jechał, a ci z kolei podciągnęli cięższy sprzęt, ślad pocisku do dzisiaj przetrwał na murze kościoła. Relacje między zazwyczaj były poprawne, dobre, pomagali sobie, ludzie bardziej siebie potrzebowali.
Kętrzyn... Kętrzyn |
Pamiętam, jak samoloty leciały na Warszawę z zachodu w 1939 roku
Zrobiło się nieciekawie. Sędziszów był stacją węzłową, wszystkie transporty przejeżdżały przez Sędziszów. Dużo Niemców obstawiało i pilnowało transportów. U nas Niemcy nie mieszkali, w Sędziszowie były ich kwatery. Żądali sobie konika, podwozu i jechali przez całą wioskę, albo po wioskach chodzili, bezwzględnie kontyngent zabierali. Miałeś, nie miałeś, zabierali. Dobrze zapamiętałem pewien moment, miałem skończone pięć lat. Sołtys musiał chodzić z Niemcem, który był w mundurze, uzbrojony w karabin, na twarzy miał długą brodę. Szli od domu do domu. Gdy przyszła kolei na nasz dom, zastukali mocno w drzwi, pojawili się w środku. Niemiec żądał kontyngentu. Nie było nic, tata spokojnie próbował wyjaśnić, że nic nie posiadamy. Niemiec oburzony zapalił zapałkę i chciał spalić nowo zbudowaną stodołę. Drewnianą stodołę uratował ten sołtys, wytrącił zapałkę z jego ręki. Sądzę, że on trochę kolaborował z Niemcami, ale przez miedzę mieszkała jego siostra, pewnie obawiał się, że ogień może się rozprzestrzenić. Ludzie byli zastraszeni, terror był. Na naszym terenie bardzo aktywnie działała partyzantka. W pobliżu Gniewięcina lasy za małe, aby się ukryć, natomiast w Lasach Hrubieszowskich, zwanych chrustami lasy duże, tutaj warunki do działalności były korzystniejsze a tym samym bezpieczniejsze. Nawet sąsiad, który wybudował się blisko nas, był dowódcą partyzantki, po wojnie nadal z pepeszą polesie chodził.
Gdy byłem młodym żołnierzem |
Często z mamą jeszcze mały, na bosaka po rosie szedłem
Byli i tacy partyzanci, którzy rabowali, chłopów bili w nocy. Z piątej, czwartej wioski do naszej, a z naszej do kolejnej, tak wędrowali, aby ich nie rozpoznać. Mojego ojca tez dobrze obili, przyszli w nocy, wyprowadzili w środku nocy, mocno pobili. Komuś się nie podobał, w odwecie jakimś pobili. Zapamiętałem jak jednego razu, kobieta i mężczyzna, młodzi na koniach, łącznicy, jak obrali azymut, tak przez pola pełnym pędem gonili w hrubieszowskie lasy.
Najbardziej w czasie wojny była potrzebna żywność. Krowa ratowała życie. Bardzo często, gdy po jednej stronie wioski zbierali zwierzęta do kontyngentu, to z drugiej strony krowę za odstające duże uszy i do lasu w strachu prowadzili. Ojciec pracował jako murarz, dawał sobie na tyle rady, że za wykonaną pracę otrzymywał ziemniaki, zboże na chleb, tym płacono. Były przypadki, że ludzie przymierali głodem. Las ratował dużo. Na wiosnę, gdy już owoce były; jeżyny, jagody, maliny, grzyby, to chodziliśmy zbierać. Często z mamą jeszcze mały, na bosaka po rosie szedłem. Nogi mi nie raz tak zmarzły. Gdy nazbieraliśmy, to mama udawała się do Sędziszowa, tam było takie osiedle, dwupiętrowe bloki wybudowane, ludzie w nich mieszkali. Mimo że prowizorki, to były zamieszkane w latach powojennych. W czasie okupacji Niemcy tam mieszkali. Tam mama sprzedawała to wszystko, w zamian przynosiła chleb. Taki specyficzny ciemny chleb. Gdy tylko pojawiła się przed budynkami, rozkupowali produkty leśne.
W tym czasie w ogródku rosła fasola jasiek, pięła się trzy metry po tyczce. W czasie wojny tam ukrywali się Żydzi. Kilka osób, kilka kobiet, skąd oni się wzięli, nie wiem, ponieważ przed wojną tylu Żydów w Gniewięcinie nie mieszkało. W dzień się ukrywali w ogrodzie, pod tyczkami fasoli. W nocy oddalali się w inne miejsce.
Nieznajomi ludzie w naszym domu nocowali. Do dzisiaj nie wiem kim byli
Po komasacji gruntów, gdy przenieśliśmy się na drugi koniec wioski, działka nam przyznana sąsiadowała z innymi zabudowaniami. Za okupacji niemieckiej, zapamiętałem, że w nocy przychodzili do naszego domu nieznajomi, obcy, nocowali w jednej z izb. Byłem zdziwiony, że czasie wojny dojrzała dziewczyna, pełnoletnia i starsza kobieta i mężczyzna. Początkowo myśleliśmy, że to rodzice dorosłej kobiety, jednak gdy się okazało, że nie, podejrzewaliśmy, że to wspólne potrójne małżeństwo. Starali rozmawiać się po polsku z ojcem, aczkolwiek znajomość polskiej mowy nie była dobra. Kim byli, nigdy się nie dowiedziałem. Ojciec chyba prawdę znał.
W Chojnie okazjonalnie odbywały się przysięgi. Przełom lata 60-70 ubiegłego stulecia |
Zobaczyłem dwóch Niemców, szli przez całą wioskę zgnębieni
Znienacka przyjeżdżali do jednej z wiosek, samochodem, konikami przyjeżdżali, tak zwanymi podwodami. Kiedy oni zaplanowali, nagle się pojawiali. Z łapanek ludzi wywozili w głąb Niemiec do przymusowej pracy. Małogoszcz blisko Miechowa, tam później do kopania okopów zawozili. Butni byli do końca.
Niezapomniana niedziela. Niedzieli tej nigdy nie zapomnę, Od strony Wodzisławia, oddalonego od Gniewięcina o około 10 kilometrów, słychać było wyraźnie armat, dział, że front się zbliża. Zapamiętałem taki widok: że, pod wieczór zobaczyłem dwóch Niemców, szli przez całą wioskę zgnębieni, sprawiali takie wrażenie, jakby nie liczyli się z tym, że front radziecki za chwile dotrze do wioski, karabiny mieli przewieszone przez ramię, takie bidulki. Nie wiem, skąd oni się tutaj wzięli. Pamiętam to, ja się dziwiłem, że nikt ich nie rozbroił, nie zlinczował. Rano w poniedziałek pojawiły się rosyjskie małe samoloty wojskowe na niebie nad Gniewięcinem, nie długo później oddziały wojskowe. Plądrowali jak szaleńcy. Przebywali w wiosce dzień, może dłużej. Niemcy wcześniej wycofali się, już ich nie było, chociaż nie do końca, W niektórych momentach tę styczność bojową jedni z drugimi mieli, takie potyczki, między innymi w Mstyczowie, w pobliżu kościoła.
Samoloty błyszczały w słońcu, na tle błękitnego nieba
Jeszcze jeden taki moment utkwił mi mocno w pamięci, to był sierpień czy lipiec 1945, nie pamiętam. Była piękna pogoda, niebo tak niebieskie na moim kierunku Kraków – Warszawa samoloty leciały, ja nie wiem, może ze sto, więcej, mniej. Samoloty błyszczały w słońcu, na tle błękitnego nieba. Na Warszawę leciały, żadnego zadania nie wykonały te samoloty, upłynęło trochę czasu, wracały. Widocznie w trakcie lotu otrzymały polecenie zawrócenia. Nad moją głową leciały, w słońcu tak mocno się odbijały. W Warszawie trwało powstanie.
Rosjanie z czołgami wybrali sobie azymut, nie patrzyli, nie szukali drogi, zima była ciężka, śnieg duży. Obrali drogę, tak ubili, mogło się wydawać, że nawierzchnia drogi jest asfaltowa. Gdy przyszła wiosna, jak wszystko stopniało, to w tym miejscu, gdzie czołgi jechały, zboża na tym ubitym odcinku urosły potężne. Głód niesamowity, wiosną w miejscu, gdzie było kartoflisko, ziemniaki zostały zebrane, ale oczywiście, coś tam w ziemi zostało. „Za tym się chodziło wiosną po polach, wybierało z ziemi, placki smażyło na patelni”.
Ludzie rozmawiali z sobą, niektórzy dużo wiedzieli. Przecież sąsiad pan Więcławek, który w partyzantce dowodził grupą, miał dużą wiedzę o tym, co się wydarzyło i aktualnej sytuacji. Otrzymał kawałek pola w naszym sąsiedztwie. Po wojnie nacięli drzewa, wybudował mały dom, miał dwoje dzieci, syna i córkę. Żona jego spokojna, powściągliwa kobieta, dobre relacje utrzymywała z moją matką. Dość długo mieszkali, później się przenieśli i zamieszkali w Krakowie. Rodzice zachowywali jakiś kontakt, skoro pamiętam, że mężczyzna-były sąsiad został dyrektorem transportu miejskiego, dość długo utrzymał się w tej pracy. Nawet jego żona z moją mamą utrzymywały bliższe kontakty, sąsiedzi, pomagali sobie.
Po wojnie nasze życie znacznie się zmieniło
Po pierwsze, gdy dostaliśmy po reformie dwa hektary, pole było obsiane pszenicą. Tata był starej daty, kosą kosił zboża, dobrze, że nie sierpem. Sam się dużo napracowałem jako mały chłopiec, przy tych żniwach. Rodzeństwo rozjechało się po Śląsku. Podstawówkę ukończyłem w Gniewięcinie. Złożyłem papiery i dostałem się Technikum Chemicznego w Sosnowcu. Niestety nie było odpowiednich warunków, czyli inaczej mogę powiedzieć, nie było pieniędzy. Najbliższa szkoła zawodówka kolejowa działała w Sędziszowie. Tutaj kontynuowałem naukę. Koledzy, którzy po ukończeniu szkoły pozostali w branży kolejowej, później elektrowozami jeździli, dobrze zarabiali. Po tej szkole na ochotnika poszedłem do szkoły oficerskiej do Kętrzyna. Nazywaliśmy to nowe miejsca polską Syberią. Mróz zima ponad 20 stopni, pozwalali do zajęć sportowych założyć mundur polowy. Ukończyłem trzyletnią szkołę oficerską w 1956 roku. Do pracy. Najpierw pracowałem w Kętrzynie, ale krótko.
Granica, począwszy od Namyślina do Gryfina, odcinek długości ponad sto kilometrów
Później od 1960 roku pracowałem w Chojnie do 1983 roku. Batalion chojeński już wówczas istniał. Najpierw istniał batalion w Mieszkowicach, gdzie do dzisiaj funkcjonuje szkoła rolnicza. Reorganizacja co rusz jakaś była, zdecydowano o przeniesieniu batalionu do Chojny. Wspomniana reorganizacja miała miejsce przed podjęciem przeze mnie pracy w Pomorskiej Brygadzie WOP. Granicę, począwszy od Namyślina do Gryfina chroniło dziewięć strażnic, podlegających pod batalion, który podporządkowany był pod Pomorską Brygadę WOP. To była jedna z największych brygad, ponieważ odpowiadała za ochronę granicy: lądowej, rzecznej, portowej, morskiej. W Chojnie funkcjonowały dwie kampanie. Jedna nazywała się dowodzenia, tam służbę odbywali: kierowcy, kucharze, pisarze. Druga kompania odwodowa, tutaj szkoliło się młodych żołnierzy, na potrzeby służby na granicy. Żołnierze młodzi podlegali służbie, szkoleniom przez okres sześciu miesięcy, później byli rozsyłani do służby na granicy. Pod koniec lat 80 tych, byli kierowani aż do odległego Świnoujścia. W batalionie funkcjonowały służby techniczne, zaplecze, żywnościówka.
Zespół muzyczny Batalionu WOP w Chojnie |
W Pobliżu Chojny funkcjonowała przedwojenna strzelnica zlokalizowana przy drodze do Krajnika. Szkoliłem kompanię odwodową, rocznie opuszczało kompanię trzystu przeszkolonych ludzi. Szczęśliwie przez okres mojej aktywności zawodowej, nie zdarzyły się wypadki wśród podległych mi żołnierzy. Uroczysta przysięga żołnierzy odbywała się w Szczecinie, na terenie Pomorskiej Brygady WOP. W kolumnie kilku ciężarowych samochodów w godzinach porannych odjeżdżaliśmy na północ. W Chojnie okazjonalnie odbywały się przysięgi żołnierskie. Jednostka wojskowa ożywiała życie w mieście. Żołnierze na przepustkach byli widoczni. W pobliżu kina rozłożona była podłoga na stałe, w święta przygrywała tam orkiestra. W zwykłe dni robocze, jak też w bardziej uroczyste, miasto, żołnierze byli nierozerwalnie z sobą związani.
Goście z pobliskiego Lotniska. Zajęcia strzelnicze . Strzelnica w kierunku drogi do Krajnika Dolnego. Przełom lata 60-70 ubiegłego stulecia |
Malowane chusty z kolorowymi pomponami i frędzlami, ozdobione symbolami siły, seksu, wolności
W soboty, niedziele jako dowódca kompani odwodowej udawaliśmy się do pobliskich PGR ów. Pracowaliśmy przy burakach. W Chojnie, Dębnie pracowaliśmy przy budowie stadionów. W Moryniu nad jeziorem zbudowaliśmy pomost plażowy, nie udało się, runął. Pracowaliśmy przy porządkowaniu miasta, które nadal wymagało odgruzowywania. Gdy rezerwiści po zakończonej zasadniczej służbie opuszczali miasto, wyróżniali się strojem; malowanymi chustami z kolorowymi pomponami i frędzlami, ozdobione symbolami siły, seksu, wolności. Szli pieszo w kierunku dworca, często śpiewali. Opuszczali batalion grupami, w zależności od kierunku odjeżdżającego pociągu. Jechał pociąg w kierunku Szczecina, wypuszczaliśmy grupę, później odjeżdżał w kierunku Krakowa, to kolejna gromada rezerwistów opuszczała chojeński batalion. Nie zdarzały się burdy. Dużo żołnierzy ze służby czynnej ze strażnic i batalionu pozakładali tutaj rodziny. Obywały się noce sylwestrowe w sali batalionu, początkowo w zamkniętej grupie, później pojawiła się możliwość zaproszenia osób ze środowiska cywilnego. Gdy żeńskie grupy z OHP pracowały podczas żniw w okolicznych PGR, zapraszaliśmy, organizowane były zabawy. Kantyna zaopatrzona była w zależności od rzeczywistych możliwości, przychodzili żołnierze służby czynnej, zawodowi. Cywile znacznie później mogli tutaj dokonywać zakupów. Tutaj można było się zaopatrzyć w przybory, kosmetyki, między innymi do golenia, nawet wędliny były, oczywiście papierosy, skarpety, butelkowane oranżady. Typowy dla czasów PRL skromny-tradycyjny zestaw towarów.
Wspominali, że może zostać wprowadzony w Polsce Stan Wyjątkowy…
13 grudnia 1981 roku
Pod koniec 1981 roku przebywałem na Śląsku. Z rozmów z robotnikami wynikało, że byli świadomi powagi skomplikowanej sytuacji politycznej. Wspominali, że może zostać wprowadzony w Polsce Stan Wyjątkowy. 13 grudnia 1981 roku pełniłem dyżur oficera dyżurnego. Kilka minut po północy zadzwonił telefon z Brygady, swobodnie dyżurny z drugiej strony wypytuje mnie o mało istotne sprawy. W tle słyszałem rozmowy innych oficerów, poważne rozmowy. W głowie zaświtało, co oni o tej porze tam robią. Minęło pół godziny, mniej więcej blisko do godziny drugiej, gdy znowu zadzwonił dyżurny z brygady, i ponownie rozmowa przebiegała w moim odczuciu, dziwnie. Około godziny piątej rano po raz trzeci zadzwonił ten sam wewnętrzny telefon. Jednak ton głosu po drugiej stronie był zupełnie inny. Usłyszałem zdecydowane polecenie, abym obudził kadrę i ściągnął, w trybie natychmiastowym. Gońców obudziłem, zrobiło się zamieszanie. Telewizor nie działał, podobnie telefony. Zostałem zdjęty ze służby telefonu dyżurnego, aby przejąć dowodzenie kompanią. Po mnie przejął służbę oficera dyżurnego ktoś inny. Kadra została skoszarowana, w pełnej gotowości. Samochody zostały przygotowane, ustawione odpowiednio na placu. Dzisiaj trudno jest w to uwierzyć, ale w pierwszych dniach po wprowadzeniu stanu wojennego, ogłaszany był od pięciu do dziesięciu razy alarm. Na samochody! Posiedzieli żołnierze na przyczepie ciężarówki około pół godziny i odbój. Tak bez przerwy. Sytuacja podobna w moim życiu miała miejsce w grudniu 1970 roku w Szczecinie, w czasie buntu robotniczego. Wtedy podobnie jak w dniu 13 grudnia, pełniłem dyżur oficera dyżurnego jako odwód na ulicy Mickiewicza. Widziałem, jak tramwaje oflagowane hasłami dojeżdżały na Krzekowo. Smutni, często przerażeni ludzie opuszczali wozy tramwajowe, szli zgnębieni. Trwoga człowieka ogarniała, gdy przez okno przyglądaliśmy się rozwojowi wypadków. Nigdzie mnie nie użyto w tamtym czasie.
Po alarmie, jak był odbój, żołnierze złożyli tylko plecaki, broń musiał zostawić przy sobie. Stwarzałem, przewidywałem różne sytuacje, co może się wydarzyć. Za bardzo się wychyliłem…
Odwiedziny w Kostrzynie nad Odrą. lata 70 te ubiegłego stulecia. W głębi fotografii widoczne kolejowe obiekty PKP Kostrzyn |
Dziwny, smutny rok 1981
Alarmy, celowe działania, aby utrzymywać młodych ludzi w niepokoju, w psychozie takiej. Później przerwy, gdy był odbój. Brałem żołnierzy na świetlice i tłumaczyłem, jakie sytuacje mogą się wydarzyć. Jednym z takich prorokowanych zdarzeń, na zasadzie „co może się zdarzyć”, dojdzie do zwarcia, będą ci chcieli zabrać broń. Ostrzegałem szczególnie, aby strzał nie wystąpił przypadkowy. Będą chcieli zabrać broń, oddaj. Dodatkowo radę swoją uzupełniłem komentarzem: „Ty będziesz tu strzelał, a do Twojego ojca czy brata będą gdzie indziej strzelać”. Zaczęło się. Doniesiono do góry. Przestrzegałem uczciwie młodych, niewinnych ludzi. Straciłem pracę. Zacietrzewiony politruk powiadomił, że mam zgłosić się Dowódcy Brygady do Szczecina. Luty 1982 roku, o godzinie 17 miałem się zameldować. Wchodzę do budynku sztabu na ulicy Żołnierskiej na 1 piętro. Stał przy oknie… podszedłem, zameldowałem się. Otrzymałem obiegówkę…
W taki sposób pożegnałem się z wojskiem..
Zajęcia na chojeńskiej strzelnicy |
Coraz bliżej odpoczynek, emerytura |
Wspomnień Pana Józefa Walęckiego wysłuchał autor tekstu Andrzej Krywalewicz w Sierpniu 2023 roku.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora