Znalazłam w zgruzowanym mieście młynek do kawy w kwiaty malowany

Pani Maria Makowska z Pyrzyc urodziła się 8 grudnia 1935 roku w Gostyninie położonym na obszarze dzisiejszego województwa mazowieckiego. Rodzice; Marianna Cieślak (urodzona w 1901 roku), Franciszek Cieślak (1900 rok). Mama zajmowała się wychowywaniem dzieci, prowadzeniem domu. Ojciec był robotnikiem, pracował przy drogach; układał bruk, wykonywał prace przy powstawaniu nowych dróg i remontach. Rodzeństwo: Janina, Julian, Stefan, Marianna i najmłodsza siostra Halina. Dzieciństwo to beztroskie lata spędzone z rodzeństwem, wspólnie byliśmy wychowywani i dorastaliśmy przy rodzicach. Każdy z nas miał kogoś po sąsiedzku, z kim lubił spędzać czas. Od najmłodszych lat bardzo lubiłam sport.

Przedwojenna fotografia wykonana w rodzinnym Gostyninie. Rodzice Marianna i Franciszek. Rodzeństwo Jasia, Julian, Stefan, Halina, Marianna

Na samotne wycieczki do miasta rodzice nie wyrażali zgody. Od dziecka szczególnie dobrze czułam się na miejskim stadionie. Nie powiem, kiedy po raz pierwszy rodzice zabrali mnie z sobą na zawody sportowe, ale z całą pewnością nie przewidzieli, jak ważny będzie w moim życiu sport. Dla mnie bez znaczenia czy odbywają się zawody sportowe, rozgrywki piłkarskie, mecz. Od dziecka stadion stał się miejscem bardzo ważnym, najważniejszym w czasie dzieciństwa. Mieszkaliśmy w Gostyninie na ulicy Płockiej, numer domu 18. Każdy zapamiętuje miejsca swojego dzieciństwa. Dla mnie takimi miejscami w rodzinnym Gostyninie były: Kaplica św. Jakuba, gdzie pod koniec gorącego lata odbywał się odpust ku czci patrona – świętego Jakuba. Bardzo chętnie spędzaliśmy czas na wybrukowanym kamieniami gostynińskim rynku w pobliżu ratusza i w parku. Na organizowane w mieście kulturalne imprezy udawaliśmy się zawsze z rodzicami. Do szkoły podstawowej chodzili moi bracia: Julian i Stefan. Najstarsza siostra Jasia przez kilka lat uczęszczała do miejscowej szkoły, później szybko podjęła pracę w niemieckiej fabryce drobiu, już jako 16-latka pracowała, zarabiała pieniądze. Mocno wspierała rodziców, tym co zarobiła. I tak pomału spokojnie żyło się.

Pani Marianna Makowska. Brzesko koło Pyrzyc 1954 r.
 
 Dobrze zapamiętałam tamte beztroskie lata, upływające beztrosko do wybuchu wojny. Wojna zniszczyła ludzką godność. Nad miastem pojawiły się ciemne chmury z rozpaczy i bezsilności. Początek wojny nierozłącznie kojarzy mi się z wrogim wtargnięciem Niemców do naszego domu. Zabrali tatę na siłę, doszło do szarpaniny. Stanęliśmy w obronie ojca, nie chcieliśmy, aby nam go zabrali. Byliśmy bezbronni, szarpaliśmy i jak potrafiliśmy, tak walczyliśmy. Niemcy byli agresywni, bili nas gdzie popadło. Ze strachu w pewnej chwili chwyciłam najmłodszą siostrę Halinkę za rękę i gwałtownie wsunęłyśmy się pod drewniane łóżko. Do dziś pamiętam niemieckich bandziorów w nieznoszonych skórzanych wojskowych butach, mowa ich niezrozumiała, głośna. Siostra chyba jeszcze bardziej była ode mnie wystraszona, trzęsła się, drżała ze strachu, a ja mocno ściskałam jej dłoń. Niemcy dopięli swego i ojca nam zabrali. Minął dobry miesiąc, gdy nadszedł list napisany przez tatę. Na kopercie widniała pieczęć miasta Rendsburg. Tak jak się domyślaliśmy, został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Pisał w liście, że czuje się dobrze, pracuje w gospodarstwie rolnym. Przyjęliśmy wiadomości od taty z wielką ulgą. Tylko to się liczyło, że tata żyje.

Po tacie zabrali mamę Na obrzeżach Gostynina mieszkał niemiecki gospodarz Klein. Nie wiem, czy on był potomkiem niemieckim, którzy przybyli w dużej grupie sukienników w XIX wieku do Gostynina, czy osiadł tutaj później. Znienacka ktoś podjął decyzję, że mama zostaje przydzielona do pracy przymusowej w gospodarstwie rolnym u tego Kleina. Dla nas dzieci, to tak, jakby świat się zapadł. Jak się później okazało, był on dobrym człowiekiem, dobrym Niemcem, tak można powiedzieć. Na zimę otrzymywaliśmy ziemniaki, mąkę, gdy zabił świniaka, „odpalił” na święta. W soboty mama nie pracowała. Zabierała nas dzieci do lasu, zbieraliśmy jagody, grzyby. Co uzbieraliśmy, mama na rynku w Gostyninie sprzedawała. Za uzyskane pieniądze miała na życie i zakup odzieży. W ten sposób upływało życie. Przez okres wojny nadal mieszkaliśmy w tym samym domu trzy rodzinnym przy ulicy Płockiej.

Zdjęcie Franciszka Makowskiego w czasie wojny, jako robotnik przymusowy u gospodarza w Rzeszy niemieckiej

Nad naszym miastem pojawiły się ciemne chmury, zapanował mrok Przyszedł taki pamiętny dzień, gdy na niebie nad naszym miastem pojawiły się ciemne chmury, zapanował mrok. Najstarsza siostra Jasia przerażona i zdenerwowana wbiegła do mieszkania – „W pracy nadaje przez cały czas radio, w kierunku Gostynina zbliża się front. Najbezpieczniej opuścić dom, oddalić się!” – tak powiedziała. Bracia Julian i Stefan w tym czasie pracowali w tym samym gospodarstwie co mama, u tego samego właściciela. Im została przydzielona praca w tartaku. Rozładowywali potężne drzewa, przecinali kłody, wykonywali ciężką niebezpieczną pracę. Wypadki teraz potoczyły się szybko. Mama z braćmi przybiegli do domu. W pośpiechu co uznali, że przyda się, zapakowaliśmy, wrzuciliśmy do wózka i udaliśmy się pieszo w kierunku lasu, tam mieszkała nasza rodzina, Kuklińscy. Z daleka słychać było głośne bombardowania od strony Kutna. Świadomi swojego położenia spędzili polską ludność na gostyniński rynek, której nie miał kto pilnować. Oni uciekali z miasta. Pociąg z rannymi, ewakuującymi się z Gostynina rodzinami niemieckimi i ich dobytkiem został ostrzelany przez czołgi radzieckie. Tak rzeczywistość zmieniała się na naszych oczach. To był styczeń 1945. Minęło kilka dni. Bracia: Julian i Stefan poszli do miasta, aby „wybadać” sytuację. Gdy wrócili, powiedzieli – „Można spokojnie wracać!”. Odczekaliśmy jeszcze z dwa dni, wróciliśmy do opuszczonego mieszkania. Gdy wróciliśmy, okazało się, że na naszej ulicy stacjonuje oddział Wojska Polskiego. Gdy ujrzeliśmy naszych żołnierzy, wzruszyliśmy się, płakaliśmy. Tego akurat nikt z nas nie przewidział. Po kilkudniowym pobycie w lesie humory powróciły i nam dopisywały. W pobliżu domu zatrzymało nas dwóch żołnierzy, pytali, czy nie jesteśmy głodni, otrzymaliśmy gorącą grochówkę, której smak zapamiętałam na długo.

Brzesko 1956, Rodzina Cieślaków. Rodzice, dzieci, wnuki
 
koromysło – nosidło do noszenia wiader z wodą na barkach Wojna się skończyła, powrócił „zdrowy i cały” do nas. Cieszyliśmy się niezmiernie, nasza radość trwała krótko. Po wojnie, gdy wszystko się unormowało, jedna z sąsiadek, pani Olczakowa, która mieszkała „przez drogę”, odwiedziła mamę. Jak to kobiety zaczęły rozmawiać, plotkować. Powiedziała do mojej mamy: - „Pani Cieślakowa, do tego Niemca Kleina, u którego pani pracowała, przyszli Rosjanie Córkę dorwali, wywlekli, prawdopodobnie zgwałcili, zamordowali, powiesili. A ojca – tego gospodarza Kleina złapali, rzucili pod czołg i rozjechali czołgiem. Gdy ja o tym teraz opowiadam, to ciarki po ciele przechodzą, ciężko żyć. Mama zamordowanej, żona tego Kleina biedna, zdesperowana uciekła wtedy w kierunku obórek, dużo było tych małych obórek. Skryła się za jedną z nich, przeżyła. Mama po wojnie poszła ją odwiedzić, psychicznie się załamała, trzęsła się, przecież utraciła najbliższych męża, jedyną córeczkę. Oni byli dobrymi ludźmi. Wydaje mi się, że ona jakoś sobie poradziła. Pierwsze co zrobiła, to pochowała córkę i męża na gostynińskim miejskim cmentarzu. Później wyjechała. Po drugiej stronie naszej ulicy mieszkała inna niemiecka rodzina. Na ich podwórzu była studnia. Gospodyni zachęcała takim słabym polskim, aby mama przychodziła do studni, gdy wody potrzeba. Tata zrobił takie koromysło – nosidło do noszenia wiader z wodą na barkach, mama z wiadrami chodziła do tej studni po wodę. Później gdy już front przeszedł i gdy ta kobieta dowiedziała się o tragediach, jakie wydarzyły się w gospodarstwie tych Klein, nie wytrzymała psychicznie, utopiła się w tej studni. Popełniła samobójstwo. Pozostawiła rodzinę, dzieci, męża i popełniła samobójstwo. Mąż wyciągnął kobietę ze studni, pochował na cmentarzu. Później jakoś szczęśliwie z dziećmi opuścił miasto. Pamiętam te zdarzenia bardzo dobrze.

Brzesko koło Pyrzyc. Siostry Marianna i Halina Cieślak

Gdy tata odpoczął, wspólnie z mamą podjął decyzję o wyjeździe na zachód, na ziemie odzyskane W pobliżu dworca zebrało się kilkanaście, może więcej, miejscowych rodzin. Otrzymaliśmy transport kolejowy. Co kto miał, zabierał z sobą. Zapamiętałam, że w naszym dobytku przygotowanym do wyjazdu, znalazły się: dwie kozy, pies, kilkanaście kur i królików. Nie mieszkaliśmy w centrum miasta, jak sięgnę pamięcią, zawsze zwierzęta gospodarskie hodowaliśmy. Co zabraliśmy, to ułatwiło nam zwyczajnie życie. Mleko kozie, najzdrowsze, codziennie wypijaliśmy, mama gotowała zupy z zacierkami. Z nami w jednym wagonie znalazła się rodzina Cieślaków. Nadszedł czas odjazdu. Kilka wagonów prowadzonych parowozem wyruszyło w kierunku Kutna. Dojechaliśmy do dużego ośrodka kolejowego w bydlęcych wagonach. Pociąg zatrzymał się na bocznicy, wiele dróg kolejowych stąd się rozchodziło. Zaplanowano, że kilka wagonów, w których przyjechaliśmy z Gostynina, zostanie dołączonych do większego składu na zachód. Niespodziewane bardzo smutne zdarzenie nieoczekiwanie wydłużyło postój w Kutnie. Początkowo nic się nie działo, czas upływał i tylko przejeżdżające pociągi zakłócały spokój. Pamiętam, że mama gotowała zupę mleczną na palenisku z kamieni. Rodzeństwo: starsza siostra i bracia poszli zwiedzać miasto. Inne dzieci starsze, młodsze, jak to dzieci, zawsze czegoś ciekawi, biegali, chodzili po dość rozległym obszarze kolejowym. Nagle rozległo się hamowanie, krzyki, płacz. Szybko rozeszła się smutna prawda, zginał potrącony przez pociąg chłopiec. Postój niespodziewanie przedłużał się. Mały Kazio został pochowany w Kutnie, tam spoczywa po w spokoju. Nadszedł czas odjazdu w dalszą drogę. Dalsza podróż trwała kilka dni, co pewien czas pociąg zatrzymywał się na dłużej. Wtedy mama na bocznicy, gdzie pociąg ustawiono, wyciągała kozę, garnki i gotowała nam zupę mleczną, pyszną zupę mleczną – pamiętam.

Rodzinnie. Brzesko.
 
Stargard zburzony, nas do miasta rodzice nie puszczali. Kierunek Pyrzyce. Pociąg zatrzymał się w Stargardzie. Ludzie mieszani, jak to po wojnie, z tobołami nocowali na dworcu i okolicy dworca. Okolica dworca i sam dworzec był ludźmi przeładowany. Każdy miał przy sobie tobołki, pożywienie. Z tej masy oczekujących zdecydowana większość, to ludzie, którzy chcieli się osiedlić. Ze Stargardu do Pyrzyc dojechaliśmy dużymi ciężarówkami. Wjechaliśmy do zrujnowanego miasta. Pyrzyce bardzo zagruzowane. Przy wjeździe do miasta od strony Stargardu budynki zachowały się, jednak im dalej do miasta, to widok przygnębiający. Wokół kościoła i budynku urzędu, domy zostały tak zburzone, że trudno było wyobrazić sobie jak miasto mogło wyglądać jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Gruz, gdzieś ludzie, ale wciąż mało osób decydowało się tutaj pozostać. Zamieszkaliśmy na ulicy Szkolnej. Umieszczeni zostaliśmy w szkole na pobyt tymczasowy. Rodzice wspominali, że z początku zastanawiano się, czy jest możliwe odbudowanie zgruzowanego miasta. Z chwilą gdy tata wypoczął, postanowił znaleźć wolne gospodarstwo z domem.

Brzesko 1954. Marianna Makowska z siostrą małżonka. W wózku maleńki Kaziu

Rodzina Huzug z Brzeska Czas pewien trwało, gdy rodzice znaleźli wolne gospodarstwo w Brzesku. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, pamiętam, obejrzeliśmy dom, który okazał się starą ruderą; dach słomiany, mury pruskie z gliny. Wewnątrz pomieszczenia były opuszczone. Rodziny, które osiedliły się jako pierwsze, zastawały dobytek po Niemcach; konie, krowy, drób. Rodziny, które podobnie jak my, przyjechały z opóźnieniem, były poszkodowane pod każdym względem. Trzeba powiedzieć, że w tym czasie na ziemiach zachodnich poważny problem stanowiły szabrownicy. Grabili, co się dało. Ludzie przyjeżdżali z różnych części kraju, osiedlali się powracający z Rzeszy robotnicy. Trzeba uczciwie powiedzieć, że po wojnie ludzie dzielili się na grupy, w zależności skąd przybyli. Problemy i konflikty narastały. Pamiętam, że po wojnie nadal w Brzesku mieszkała rodzina Huzug, mieli dwoje dzieci. My nazywaliśmy ich córki Frydka i Bronka. Jak w rzeczywistości miały na imię, nie wiem. Z Bronką chodziłam do jednej klasy, było mi jej szkoda. Jak potrafiłam i umiałam, tak wspierałam i zawsze stawałam w jej obronie. Była dobrą koleżanką, w Brzesku ukończyła szkołę podstawową. Oni później wyjechali do Niemiec. Nigdy już nie dowiedziałam się jaki los spotkał Bronkę w dalszym życiu.

Powojenny dom Cieślaków w Brzesku numer 22
 
Przyszedł czas, że kolejno każdy z nas opuszczał rodzinny dom. Wojsko Polskie w pałacu pomiędzy Letninem i Mechowem. Gdy przyjechaliśmy do Pyrzyc, Rosjan już chyba nie było, Polskie Wojsko było, służyło. Stacjonowali pomiędzy Letninem i Mechowem w pałacu. Pomału rodziło się życie. W Brzesku funkcjonowała piekarnia, sklep, ośrodek zdrowia, gdzie przyjmował dobry lubiany lekarz. Organizowano potańcówki, zabawy. Żołnierze, którzy stacjonowali w pałacu koło Mechowa, przyjeżdżali na zabawy. U rodziców na gospodarstwie pracowaliśmy do dorosłego życia. Później każdy z nas opuszczał rodziców, zakładał własne rodziny. Najstarsza siostra Jasia wraz z mężem zamieszkała w Stargardzie. Siostra Halina wraz z małżonkiem podobnie w Stargardzie. Brat Julian zamieszkał w Katowicach, pracował w kopalni węgla. Brat Stefan założył rodzinę i zamieszkał w Gdańsku. Ja Marianna Cieślak wyszłam za mąż za Franciszka Makowskiego z Brzeska. Założyłam rodzinę, urodziłam sześcioro dzieci: Kazimierz, Danusia, Andrzej, Krystyna, Mirek, Leszek.

Znalazłam w zgruzowanym mieście młynek do kawy w kwiaty malowany Mój małżonek pracował na budowach. Budował bloki mieszkalne w Pyrzycach, budynek po budynku. Nadal mieszkaliśmy w Brzesku u rodziców męża. Moją pasją stało się wszystko, co należy do świata kultury i sportu. Należałam i współtworzyłam Koło Gospodyń Wiejskich, chór kościelny. Założyłam zespół śpiewaczy ludowych, prowadziłam Bibliotekę Gromadzką. Dzieci uczęszczały do szkoły. Pamiętam, że gdy w Brzesku zamieszkaliśmy, to ojciec do Pyrzyc jeździł, pracował przy odgruzowaniu. Cegłę układano, transportowano do stacji, później cegły układano w wagonach, transportowano do odbudowy Warszawy. Zdarzało się, że tata przed wyjazdem do Pyrzyc nas dzieci pytał - "Kto z ojcem do Pyrzyc pojedzie cegły układać ?" Nie minęło kilka minut, jak ściśnięci, szczęśliwi jechaliśmy do Pyrzyc. Prace były prowadzone gdzieś pomiędzy dzisiejszymi ulicami: Kilińskiego i Dąbrowskiego. Jako dzieci byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy udało się dostać do wnętrz piwnic. Znajdowaliśmy rozmaite rzeczy: porcelanowe i gliniane naczynia, różne rupiecie, kompoty w słoikach. Dla najmłodszego brata, który pozostawał w Brzesku przywoziłam zabawki, które wciąż jeszcze znajdowaliśmy gdzieś porzucone w gruzach. Kiedyś wypatrzyłam w jednej z piwnic drewniany młynek do kawy w kwiaty malowany, podarowałam mamie. W roku 1969 zamieszkaliśmy w Pyrzycach. Zamieszkaliśmy w trzy pokojowym mieszkaniu na ulicy Kilińskiego. Lata mijały, dzieci odchodziły na swoje. Pomimo upływającego czasu wciąż muzyka ludowa, kultura, sport były w moim życiu bardzo ważne. Mąż Franciszek należał i współtworzył Ochotniczą Straż Pożarną, był prezesem, związał się z pyrzycką strażą pożarna na ponad pół wieku. Małżonek zmarł w 2000 roku. Lata mijają, doczekaliśmy się dwunastu wnuków i trzynastu prawnuków. W życiu w pierwszej kolejności zdrowie, praca społeczna i zwyczajne kontakty z ludźmi, młodzieżą są bardzo ważne i tak będzie do samego końca życia. To daje mi siłę do życia i daje otuchę na dalsze życie. Żeby pan wiedział, jak ważne, gdy ktoś przechodzi, kłania się, młodszych już nie poznaje, ale co czuje w środku tego żadne słowo nie wyrazi.

Pani Marianna z mężem i dziećmi Kazimierz, Danuta, Andrzej, Krystyna, Mirek
 
Pyrzyce, Październik 2021

Wspomnień Pani Marianny Makowskiej wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w Październiku 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza