Anastazja
Kajdanowicz, z domu Krupa spędziła z najbliższymi kilka lat katorgi na Syberii.
Przyjechała na ziemie odzyskane do Polski w 1946. Wagony zatrzymały się w
Płotach. Z najbliższymi zamieszkała w Lisowie (wówczas po wojnie to Gmina Łobez). Później zamieszkali
w Przęsocinie koło Polic. Karol Kajdanowicz do 1932 roku żył w małej wiosce Fiedorówka,
w obwodzie żytomierskim, obszar ten dawnej Polski w wyniku Traktatu Ryskiego w
1921 pozostał poza wschodnią granicą II Rzeczypospolitej. W roku 1932 Karol wraz
z rodziną został wywieziony do Kazachstanu i w ten sposób podzielił los
Polaków, których domy znalazły się poza nowo utworzonymi granicami odrodzonej
Polski. W roku 1951 w Przęsocinie Anastazja i Karol pobrali się. To jest
opowieść o nich.
Anastazja
Anastazja |
Urodziłam się 8 października 1932 w Skwarzawie Nowej,
Powiecie Żółkiew, województwie Lwów jako córka Marii i Wojciecha Krupa.
Rodzeństwo: Michał i Katarzyna.
Do 10 lutego mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem oraz
dziadkami ojcem matki Janem Mikityn w Skwarzawie Nowej na gospodarstwie. Ojciec
pracował w lesie w charakterze gajowego.
10 lutego 1940 roku wraz z całą rodziną zostałam deportowana na Syberię do Krasnojarskiego Kraju, Jenisyjskiego Rejonu do pryisk Wangasz w Tajgę. Tam przebywałam do końca 1944 roku, a jesienią 1944 pokonaliśmy długą, ciężką drogę na Ukrainę do Woroszyłowgradzkiej Obłasti (sowchoz Swatowo), gdzie mieszkaliśmy do wiosny 1946 roku.
Dom rodzinny w Skwarzawie Nowej (województwo lwowskie)
Do 1940 roku mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem oraz
dziadkiem, ojcem matki w Skwarzawie Nowej, powiat Żółkiew, województwo
lwowskie. Rodzice mama Maria (z domu Mikityn), tata Wojciech Krupa. Rodzeństwo,
starszy brat Michał (urodzony w 1930), siostra Katarzyna (1936). Dom murowany
znajdował się w środku wioski, kryty blachą. Przez Skwarzawę Nową przebiegała
droga bita. Od strony podwórza; budynek gospodarczy, chlewik, za którym
rozpościerał się sad owocowy. Wiśnie stanowiły tutaj większość owocowych drzew,
stąd nazywany przez nas sadem wiśniowym. O każdej porze roku czymś szczególnym
przyciągał, jednak wiosną to miejsce było wyjątkowe, tutaj kwiaty kwitnących
jabłoni, wiśni i śliw. Rodzice zajmowali się domowym gospodarstwem,
gospodarzyli na swoim rodzinnym skrawku ziemi. Mama oczywiście opiekowała się
nami. Tata pracował w Służbie Leśnej, był leśnikiem. Posiadał pasje, jedną z
nich było sadownictwo, szczepił drzewa owocowe. W mojej rodzinnej wiosce
urodził się jezuita Karol Antoniewicz, autor Pieśni majowej. O około 10
kilometrów od naszej wioski znajdowało się miasto Żółkiew, którą upodobał sobie
król Jan III Sobieski, tutaj spędził wiele lat swojego życia. W Żółkwi została
ochrzczona moja mama, po latach w tym samym kościele ja zostałam tutaj
ochrzczona.
Anastazja |
10 luty 1940 saniami ciemnym porankiem w nieznane - kierunek Syberia
10 lutego 1940 roku całą moją rodzinę deportowali na Syberię.
W nocy przyszli Sowieci i kazali szybko się ubierać, nie dawali nic zabrać ze
sobą, mówili, że wiozą nas na niemieckie kolonie. Wstawał nowy mroźny ranek.
Sanie stały blisko domu, pokrzykiwali, żeby prędzej ubrać się, nerwowo
pokazywali na drzwi. Mogliśmy zabrać tyle ile każdy z nas udźwignie. Mocno
zawiewał mroźny, silny wiatr, gdy saniami jechaliśmy ciemnym porankiem.
Transport zatrzymali przed stacją kolejową w Żółkwi. Tutaj ustawiono wagony
towarowe, które z każdą chwilą zapełniały się. W wagonie prycze trzy piętrowe, które
nadawały się tylko do leżenia, nie było mowy o tym aby usiąść, ponieważ
wysokości między pryczami były za niskie. Po środku wagonu stał żeliwny piec, w
pobliżu wyrąbana w drewnianej podłodze dziura, która służyła jako sanitariat. Załadowali
wszystkich do pociągu towarowo bydlęcego i pod konwojem w nie ludzkich
warunkach, zimą w temperaturze –40, -50
stopni C, bez zabezpieczenia sanitarnego, żywnościowego, rozpoczęła się nasza
droga w nieznane. Wieczorem pociąg wyruszył z Żółkwi, przez Lwów w głąb Rosji,
dokąd wyruszył? Nikt nie wiedział. W czasie tego transportu poodmrażane
mieliśmy twarze, uszy, nogi i ręce. Chorowaliśmy z głodu i wycieńczenia na
zapalenie płuc, ostre biegunki, związane z zapaleniem jelit. Wagony były
zatłoczone, zamiast ubikacji w podłodze była wycięta dziura, w wagonie panował okropny
zaduch. Po drodze, gdy pociąg się zatrzymał, drzwi się rozsuwały, dawali w
wiadrze zupę bez tłuszczu; zagotowaną woda z kapustą, rzadziej z kaszą pęczak. Niektórzy
umierali już w czasie drogi. Przerażające wspomnienia. Nędza, straszne warunki
dopełniły swojego, dzieci, dorośli umierali, ich ciała wyrzucano w śnieg. 24
marca 1940 transport zatrzymał się w Krasnojarsku. Ta straszna droga, której
nie potrafię wyrazić swoimi słowami nie zakończyła się. Sprawdzono tożsamość
każdego z nas, gdzieś na kartkach rejestrowali każdego jako „zakljuczonnyje”
(aresztanci). Rozdzielono nas rodzinami do rozrzuconych osad, posiołków w
archangielskiej tajdze.
Z tatą i siostrą Katarzyną po przyjeździe na ziemie zachodnie |
Z Krasnojarska dalsza droga - 400 kilometrów w temperaturze poniżej - 50 C potworna tułaczka ciężarówkami bez plandek, kolejne - 400 kilometrów saniami konnymi. Dojechaliśmy do miasta Igarka
Stąd w ciężarówkach
bez plandek, tylko nocami przemieszczaliśmy
się po zamarzniętej rzece Jenisej na północ. Nocowaliśmy w barakach, cerkwiach,
zawsze nieogrzanych. W mieście Jenisej nocowaliśmy w kościele, stąd w dalszą
400 kilometrową drogę pokonaliśmy saniami konnymi, jechaliśmy teraz tyko za
dnia. Było bardzo mroźnie, starsze osoby, małe dzieci zamarzali, zrzucani byli
z sani w śnieg, po chwili konie szarpnęły sanie, jechaliśmy dalej. Koszmarna,
przerażająca droga zakończyła się w okolicy miasta Igarki – portu, wtedy
ważniejszego ośrodka wyrębu i obróbki drzewa pozyskiwanego z okolicznych lasów.
18 kwietnia 1940 przybyliśmy do miejsca naszego zesłania, ukrytej w tajdze osady
pryisk Wangasz, w pobliżu rzeki Jenisej. Rozlokowali nas w barakach, w każdym z
baraków, po kilka rodzin. Byliśmy zawszeni. Na drugi dzień wszystkich nas
zaprowadzili do łaźni „bani”. Od Krasnojarska aż na najdalszy koniec (kraniec)
Syberii, w tajgę do osady pryisk Wangasz, Krasnojarskiego Kraju, Jenisejskiego
rejonu pokonaliśmy w tych nieludzkich warunkach ponad 800 kilometrów, połowę
drogi na ciężarówkach bez plandek, drugą połowę drogi na saniach, w
temperaturach w jakich życie się zatrzymuje…
W Wangaszu byli zesłańcy wielu
narodowości: Polacy, Estończycy, Litwini, Łotysze, Finowie. Każdej rodzinie przydzielono pryczę jako
cały dobytek. Dorośli przymusowo bardzo ciężko pracowali przy wyrębie drzewa w
tajdze, a latem w kopalni złota, o głodzie i chłodzie. Dorośli i pracujący
otrzymywali 400 gram chleba, a dzieci i starcy 200 gram na dobę. Czas zesłania
to walka o przeżycie, o każdy kolejny dzień. Różnie radziliśmy sobie z głodem,
który podstępnie czaił się o każdej porze dnia i nocy. Aby przetrwać i przeżyć ratowaliśmy się bogactwem tajgi:
grzybami, orzeszkami cedrowymi, borówką bagienną gołubinka, brusznicą żurawiną,
dzikim czosnkiem zwanym czeremuszką. Jagody z krzaków zbieraliśmy
za pomocą drewnianego grzebienia z metalowymi zębami, zwany tutaj sowok. Głód
udawało się oszukać żując żywicę iglastych drzew, nazywaną sierrą.
Ciało moje gasło na rękach mamy. Miejscowa kobieta uratowała od śmierci
Lato krótkie,
zapamiętałam, jedliśmy lebiodę, jagody, pokrzywę, czeremche, grzyby, a zimą
głodową porcję chleba. Zaczęły się bardzo ciężkie choroby: cynga – szkorbut,
dyzenteria – czerwonka, defteryt, zapalenie płuc, zatrucia. Z wycieńczenia
umierali młodzi i starzy. Z głodu i wycieńczenia zmarł nasz dziadek, ojciec
matki, Jan Mekityn, który został wywieziony na Syberię razem z nami. Ojciec mój
Krupa Wojciech chorował na serce. Z głodu i wycieńczenia był cały opuchnięty, w
związku z odmrożonymi nogami, obcięto mu w szpitalu koniuszki palców z powodu
gangreny. Matka moja Mekityn Maria bardzo ciężko chorowała na zatrucie
żołądkowe, zapalenie płuc, z wycieńczenia na „kurzą ślepotę”, a my ich dzieci
(ja, siostra Katarzyna i brat Michał) na cyngę- szkorbut, zapalenie płuc,
dyzenterię, dyfteryt, krzywicę. Z ogólnego wycieńczenia wyglądaliśmy jak
(przysłowiowa) „skóra i kości”. Zachorowałam ciężko na ospę, gorączkowałam,
byłam bliska śmierci. Ciało moje gasło na rękach mamy. Miejscowa kobieta
uratowała od śmierci.
Życie nasze było kontrolowane przez kilku strażników, ponad
nimi ktoś ważniejszy, może naczelnik obozu? Człowiek ma to do siebie, że
zapamiętuje dobre i złe chwile. Dla mamy dzień rozpoczynał się o 5 30. Ciężka
niewolnicza praca przy wyrębie lasu. Mężczyźni i odporniejsze na ból i fizyczne
cierpienie kobiety pracowały przy wyrębie drzew. Słabsi, młodsi piłowali,
obrąbywali gałęzie, przygotowywali transporty drzewa do spływu wiosną. Mama powracała
z pracy umęczona po dobrych 10
godzinach. Tutaj, wydawałoby się, na końcu świata, obowiązywała zasada –
„kto nie rabotajet, tot nie kuszajet” (kto nie pracuje, ten nie je). A więc kto
nie pracował, ten nie zarabiał. Praca była jednym z naczelnych warunków
przetrwania.
Z mamą i siostrą Katarzyną po przyjeździe na ziemie zachodnie |
W roli opiekunki
Siostra Kasia miała
ukończone dopiero kilka lat. Opiekowałam się siostrą i innymi dziećmi. W jednym
z baraków znajdowało się pomieszczenie, nazywane świetlicą. To między innymi
tutaj spędzaliśmy czas, gdy dorośli pokonywali w wysokim śniegu drogę i ciężko
pracowali. Biednie, zimno, skromnie ale duch spędzanego przez nas wspólnie
czasu, zabaw, rzadziej płaczu, unosił się niewidzialnie. Tutaj rozbrzmiewały też
nasze piosenki. Jedną z Rosjanek (żona
strażnika, naczelnika, trudno po latach powiedzieć, kim była) ujęła moja opiekuńczość,
troskliwość nad młodszymi dziećmi. Zaproponowała abym pilnowała jej córkę. Córka Rosjanki okazała się sympatyczną
dziewczynką. W zamian za opiekę dostawałam strawę, odzież.
Niedźwiedzica z małymi niespodziewanie na zaśnieżonej leśnej drodze
Na początku naszego pobytu miało miejsce niecodzienne zdarzenie - gdy ludzie wracali przemęczeni z pracy, a wraz z nimi moja mama, wyszła im na przeciw ogromna niedźwiedzica z małymi. Groźna, głodna, agresywna. Trudno sobie wyobrazić, co stałoby się, gdyby napotkana niedźwiedzica natychmiast zaatakowała, stało się inaczej, przyglądała się napotkanym, jakby oceniała zagrożenie. Trudno powiedzieć jak to się stało, że drogą przejeżdżała ciężarówka lub łazik z nadzoru obozu NKWD. Młody mężczyzna sprytnie
skierował naprzeciw niedźwiedzicy broń, zastrzelił. Jednego z pary niedźwiadków
zabrał ktoś z obozu, drugim zaopiekował się brat Michał. Dzięki niedźwiedziowi
otrzymywaliśmy większe porcje przydziałowej żywności. Życie stało się lżejsze.
Michał wychowywał niedźwiedzia od małego, opiekował, jak kimś szczególnie
ważnym. W dzień i w nocy, zawsze blisko siebie byli. Niedźwiadek wzbudzał duże zainteresowanie, życie jakby stało się lżejsze, gdy był z nami. Jednak nic nie trwa wiecznie, mały niedźwiadek rósł, zmieniał się fizycznie, jego przywiązanie do Michała nie zmieniło się. Gdy stał się
doroślejszy, pojawiły się nieprzewidziane problemy. Opuszczał miejsce kwaterunku,
oddalał od baraków do pobliskiego spichlerza, skąd wykradał między innymi pszenicę. Udawało
się do jakiegoś czasu, później ktoś z obozu zdecydował – „Stanowi poważne
zagrożenie!” Brat bardzo przeżył rozłąkę, boże jak on płakał..
Jak zaczęła się tworzyć Armia Polska w ZSRR, ojciec mój zgłosił
się do wojska, podobnie jak wielu innych zesłanych Polaków. Dostał się do Armii
Generała Andersa. Razem z tą Armią walczył. Gdzieś na południu ciężko zachorował
na tropikalną chorobę. Mama samotnie wychowywała nas troje w bardzo ciężkich,
bo syberyjskich warunkach. Pracowała zimą w tajdze przy wyrębie drzewa, latem
przy wypłukiwaniu złota, zabierała dzieci, aby wyrobić normę. Tata będąc w
Armii Generała Andersa robił starania o zabranie nas i innych polskich
zesłańców.
Mój tata upamiętniony na starej fotografii |
Jedna z nielicznych pamiątek po moim tacie |
Z Krasnojarskiego Kraju bliżej Polski
Dopiero pod koniec 1944 zabrano nas, wszystkich polskich zesłańców i na barkach zwanych jelimki płynęliśmy dopływem rzeki Jenisej, później statkiem potężną rzeką do Krasnojarskiego Kraju. Gdy przebywałam na zatłoczonym statku, woda wydawała się płynąć bez końca, Jenisej przyrównywałam do morza. Miejscowi, którzy dobrze znali potężną rzekę opowiadali, że rzeka zamarza stopniowo, w górnym biegu pod koniec października, bliżej Krasnojarska pod koniec listopada. Mówili – „Nasz Jenisej ogromny, tajemniczy, nieobliczalny. Kto nie zna, nie przeżyje”. Długo płynęliśmy. Później przez okres jednego miesiąca w barakach, zawszonych i zapluskwionych po innych zesłańcach, czekaliśmy na utworzenie pociągu – eszelonu. Z Krasnojarska przed nami długa, ciężka droga. W lutym 1940 wyruszyliśmy w nieznany, obcy świat. Teraz podobną drogę pokonywaliśmy w przeciwnym kierunku. Długie składy wagonów towarowych zatrzymały się na obszarze Ukrainy, ze względu na działania wojenne zawieziono nas do sowchozu Swatowo, koło Woroszyłowgradu. Po wojnie miasto nazwano Ługańsk. Tutaj warunki życia mało różniły się od tych w tajdze. Jednak żyło się lżej.
W początku miesiąca kwietnia 1946 roku przywieziono nas do
Polski, na Ziemie Odzyskane.
W 1946 roku w miesiącu kwietniu przywieziono mnie razem z
matką i rodzeństwem do Polski na Ziemie Odzyskane jako repatriantkę.
Zarejestrowano w Punkcie Etapowym Płoty
(Powiat Łobez) pod numerem 7244, numer karty ewakuacyjnej 16318.
Anastazja Kajdanowicz mieszkała z mężem – Karolem
Kajdanowiczem i dziećmi w Przęsocinie koło Polic, w obecnym województwie
zachodniopomorskim. Dzieci: Róża, Teresa, Janina, Maria, Elżbieta, Czesław i
Ludmiła. Zmarła 2 stycznia 2000 roku.
Kierunek Kazachstan
We wrześniu 1932 roku zaczęła się deportacja ludzi. Przed wysiedleniem
do każdej wioski wysyłano agitatora, który miał wyjaśnić ludności decyzję
władz. Rolników miało do tej decyzji zjednać zwolnienie z wszelkich podatków i
kontyngentów w ciągu pierwszych trzech lat osiedlenia, przydzielenie nasion,
materiałów budowlanych i kredytów. Wiadomość o przesiedleniu przekazywano na
kilka dni przed akcją, tak żeby wszyscy mogli przygotować się do zebrania swego
majątku.
Przyszedł do nas sołtys wsi z żołnierzem i wręczył nam nakaz
wywózki.
Wozami zawieziono nas do pociągu. Przy załadunku nie
kierowano się zasadą umieszczania sąsiadów z jednej wioski. Przesiedleni byli
transportowani pociągami towarowymi wraz ze zwierzętami.
Później dowiedzieliśmy się, jaki był powód zorganizowania zsyłki Polaków, których domostwa po I wojnie światowej, gdy odrodziła się po 123 latach Polska, znalazły się po za granicami powstającego państwa i żyli najczęściej rozproszeni w różnych częściach Imperium Radzieckiego. Tak było z nami. W latach 1927 – 1933 tragiczne okazały się skutki kolektywizacji rolnictwa w Kazachstanie. Panował powszechny przeraźliwy głód, do tego epidemia tyfusu dziesiątkowała ludność. Zmarło około 2 miliony osób, ci co przeżyli masowo emigrowali do sąsiednich republik i państw – Chin, Mongolii. Liczebność Kazachstanu zmniejszyła się z 6 milionów do około 2.5 miliona ludności. Ktoś musiał zasiedlić opuszczone domy, gospodarstwa. Trafiło na nas. Różne były losy Polaków do Kazachstanu. Wielu przywozili do pustego stepu, z wykopaną jedną studnią i numerem punktu do zasiedlenia, wbitym w ziemię. Koczowali pod niebem i gwiazdami. Szczęście mieli ci, którzy otrzymali namioty. Aby przetrwać zbliżającą się zimę, budowali ziemianki. Jak się okazało cały transport ruszył do Kazachstanu. Znaleźliśmy się w Ałma-Acie, stolicy Kazachstanu, sami musieliśmy szukać mieszkania. Trafił się nam stary budynek magazynu na obrzeżach miasta, który ojciec ze starszymi moimi braćmi odremontował, aby zamieszkać. Założyliśmy działkę przy domu około 4 ary, sadziliśmy kartofle i warzywa, hodowaliśmy świnie, kury, króliki. Ojciec Teofil i brat Franek pracowali w tartaku, ja pomagałem mamie przy gospodarstwie.
Rodzice Karola |
Kanibalizm na ulicach miast Kazachstanu
W latach
30-tych w Kazachstanie panował straszny głód i bieda. Ludzie umierali na
ulicach, matki bały się wypuszczać dzieci z domów z powodu aktów kanibalizmu.
Otrzymywaliśmy kartki żywnościowe: mama 30 0 gram chleba, tata 500-600 g,
dzieci po 200 g.
Mieliśmy dobre stosunki z Rosjanami, natomiast ludność
miejscowa- Kazachowie odnosili się z niechęcią do nas.
W 1934 roku rozpocząłem naukę w 7 letniej szkole powszechnej,
którą ukończyłem w 1941 roku. Gdy w tym roku wybuchła wojna radziecko-niemiecka
zostałem wysłany do pracy w przedsiębiorstwie „Poszukiwania metali kolorowych”
w Bałchaszu . Wydobywano tam miedź i wolfram. Pracowałem najpierw jako
wiertniczy na akord, potem jako elektryk. Mieszkałem na osiedlu, w barku
14-osobowym. Otrzymywałem miesięczną wypłatę i kartki żywnościowe. Tam, gdzie
pracowałem nie było Polaków, pracowali przywiezieni jeńcy wojenni innych
narodowości. W 1945 roku otrzymałem urlop i odwiedziłem rodziców w Ałma-Acie.
Rodzice w 1946 roku wyjechali do Polski i trafili na Pomorze Zachodnie, do wsi
Nowa Wieś – dzisiaj Przęsocin. Ja również starałem się o zgodę na wyjazd, lecz
dyrektor w Bałchaszu utrudniał zwolnienie mnie z pracy. W 1947 roku w ramach
repatriacji na podstawie umowy polsko radzieckiej przyjechałem do Polski,
dołączyłem do swojej rodziny.
W 1951 wziąłem ślub z Anastazją Krupą,
wspólnie wychowaliśmy 6 córek i 1 syna. Pracowałem zawodowo i prowadziłem
gospodarstwo rolne odziedziczone po moich Rodzicach.
Karol Kajdanowicz zmarł 10 marca 2012 roku w Przęsocinie.
Fotografie z rodzinnego albumu |