Nazywam się Henryka Kosmalska. Mieszkam w Dębogórze, która po wojnie otrzymała nazwę Brusy, później Ucieszki. Wieś leży w gminie Widuchowa, należy do powiatu gryfińskiego, województwa zachodniopomorskiego. Urodziłam się w roku 1931, dokładniej 1 kwietnia. Moi rodzice: Andrzej i Jadwiga, z domu Szymańska. Rodzeństwo: Anna, Maria, Jan, Józef. Brat Janek - zginął podczas przeprawą Wisłą w 1944 o czym wspomnę później. Urodziłam się jako najmłodsza z rodzeństwa w Glinnej – kolonii położonej, w pobliżu niedużej Świętej Woli i większego miasta Telechany. Brat spłacił mamę, co umożliwiło zakup parceli z domem. Mama przyjechała do powstającej Kolonii Glinna i wybrała nieduży dom z zabudowaniami.
W okresie międzywojennym „tylu się kupców” najechało, poszukujących działek, domów do zamieszkania, że wieś szybko się rozbudowała. Nie powiem w tej chwili ile domów zostało tam wybudowanych. Tutaj się urodziłam. Główna droga, po jej dwóch stronach zabudowania, w większości drewniane. Właściciel od którego mama kupiła dom, nazywał się Lipski. Domy, działki w większości były kupowane przez ludzi, którzy tutaj zdecydowali się żyć na swoim. Myślę, że dużą część działek otrzymali po I wojnie zasłużeni żołnierze i weterani. Domy w większości drewniane, kryte strzecha lub blachą, jak kogo było stać – podobnie jak dzisiaj. Dom rodzinny podzielony na dwie połowy. Jedna część mieszkalna, składająca się z dwóch pokoi, kuchni, korytarza. Druga oddzielona to część gospodarcza; sień, obora, stajnia dla trzech krów, świnek, drobiu. W wiosce istniała Szkoła Powszechna czteroklasowa. Wydaje mi się, że budynek szkolny był wymurowany. Miałam wtedy 10 lat i nie mogę sobie pewnych szczegółów przypomnieć. Święta Wola – tutaj znajdowała się szkoła siedmioklasowa. Do szkoły do V klasy uczęszczał tutaj przed wojną brat Janek. Telechany położone nad Kanałem Ogińskiego utkwiły w mojej pamięci jako ładne kresowe miasto. Tutaj tata kupił mi palto w sklepie u Żyda.
Przed domem studnia, którą wykopał tata. Kula drewniana, na której znajdował się kołowrót z wiadrem na łańcuchu. Woda w studni była dobra. Z pustymi wiadrami przychodzili sąsiedzi i czerpali źródlaną z głębokiej studni. Rodzice żyli z gospodarstwa. Żyło się ciężko. Posiadaliśmy 10 hektarów ziemi i "kawałek" lasu. Rodzice uprawiali ziemniaki, żyto.
Henryka i Jerzy Kosmalscy w Dębogórze |
Nadeszła zima. O 3 rano zastukali do drzwi naszego domu
Gdy rozpoczęła się wojna Sowieci początkowo zachowali spokój, taką ludzką twarz. Nikt nie musiał nagle opuszczać domu, życie trwało po dawnemu. Nadeszła zima. O 3 rano zastukali do drzwi naszego domu.
-"Jankowski przygotuj dzieci do drogi. Zabierzcie pościel, niezbędne to co uważacie, że potrzebne. Wyjazd krótki „nie na długo – na trochę”. Zapewniali - "Szybko wrócicie na swoje".
Kto był Polakiem uznany został za niebezpiecznego, niewygodnego. W pobliżu domów oczekiwały podwody. Podstawiano mniejsze i większe furmanki, w zależności od liczebności rodziny. Do budynku wiejskiej szkoły podjeżdżały wozy drewniane z rodzinami i ich spakowanym w pośpiechu dobytkiem. W wiosce pozostały świnie, krowy, konie – co kto miał. Nie było innej możliwości. Wszystko działo się tak szybko. W pomieszczeniach szkolnych oczekiwaliśmy na dalsze decyzje. Nikt nie wiedział jaki nas los czeka. Minęła noc. Udaliśmy się pod siedzibę Gminy w Świętej Woli, a później do miejscowej szkoły. Spędziliśmy tutaj kolejny dzień. Po przebudzeniu, w pośpiechu opuszczaliśmy szkołę. Zimno, mroźna śnieżna zima. Do Iwacewicz drogę pokonaliśmy na saniach. Potężny parowóz i wagony bydlęce oczekiwały na zaśnieżonej bocznicy kolejowej. Dwie noce stłoczeni w zimnych wagonach oczekiwaliśmy. Mróz wciskał się w każdą szczelinę desek wagonu. Trzask ryglowanych drzwi, niepokój, płacz. Wielki parowóz pociągnął za sobą wagony bydlęce. Zapamiętałam, że tutaj przekroczyliśmy granicę. Dwa tygodnie trwała nasza tułaczka. Przywieźli nas do Archangielska. Śnieżne, zasypane miasto. Przez Archangielsk płynie rzeka Dwina do Morza Białego. W dużym budynku szkolnym dwa dni, dwie noce spędziliśmy. Znowu wywózka, droga prowadziła za miasto. Gdzieś tutaj w dogodnym miejscu, gdzie był spokojniejszy nurt rzeki Dwiny odbywała się przeprawa.
Od lewej strony Jerzy Kosmalski z żołnierzami na tle obory w Dębogórze z napisem do Berlina 90 km (napisy są do dziś) |
W pobliżu rzeki Dwiny albo odnogi tej rzeki znajdowało się miejsce naszego zesłania
Miejsce do którego nas przywieźli było położone nad rzeką Dwiną albo jej dopływem. Tutaj stało pięć baraków pozbijanych z desek. Przysiółek – tak nazywali to miejsce. Wykarczowany teren, barak przy baraku. Wydaje mi się, że z barakami sąsiadował budynek dla nadzorujących obóz służb NKWD. W tej chwili już nie pamiętam gdzie dokładniej stał. Przysiółek musiał być wcześniej zamieszkały o czym świadczyły zachowane blisko miejsca zesłania groby. Zastaliśmy przygotowany magazyn, stołówkę, biuro. W pobliżu droga polna, którą każdego dnia pokonywali ludzie do pracy do lasu.
Człowiek tyle wart ile drzew wyrąbie
Rozlokowano nas w barakach oddzielonych na pół drewnianą ścianką z desek. Źródło ciepła to piecyk opalany drewnem. Wydaje mi się, że w każdym baraku znajdował się ustawiony w środku jeden piecyk. W naszym baraku sześć, siedem rodzin zamieszkało. Był ktoś, kto organizował pracę, jedna osoba czy więcej, nie pamiętam. W jednym z baraków znajdowała się stołówka. Początkowo tam miejscowa kobieta pracowała. Później nasze kobiety tam również zatrudnienie dostały. Życie bardzo ciężkie. Praca przy wyrębie drzew i transporcie w dół rzeki trwała od wczesnego rana do wieczora. Rzeka oddalona od baraków o pół kilometra. Wcześnie rano dorośli wyruszali do pracy, pogoda nie miała znaczenia. Praca ciężka, katorżnicza. Ludzie do takiej pracy nie byli przygotowani, to było ponad ludzkie siły. Wycinano drzewa, które za pomocą lin, łańcuchów spuszczano po ziemi w dół rzeki. Duża część rzeki była przedzielona, co z góry wyglądało jak okrągła przegroda, która uniemożliwiała spływanie drzew nurtem. Gdy została wypełniona drzewem, podpływała oczekująca barka, po czym mocowano i zabezpieczano ładunek. Wynagrodzenie nędzne, nie wystarczało na podstawowe zakupy w posiołkowym sklepie - „magazynie”. Oprócz tego robotnicy otrzymywali dodatkowe normy chleba. Wokół baraków niezmierzone obszary lasów, które nasi ludzie wycinali. Człowiek tyle wart ile drzew wyrąbie. Byliśmy zdani tylko na siebie. Helenka wstawała najprędzej o piątej, aby przygotować w dużym garnku wrzątek, później zaparzała czaj zwany też kipiatokiem. Helena Basałaj urodzona była w 1918 roku. Z pochodzenia była Białorusinką. Za to, że służyła Polakom, została również wywieziona na zesłanie. Po wojnie zamieszkała w Dębogórze. Gdy nadeszła wiosna zbieraliśmy lebiodę, pokrzywy. Do ugotowanego osolonego wywaru z otrębów żytnich, mąki żytniej dodawano lebiodę lub pokrzywę. Zupa – wywar z pokrzywy był bardziej zjadliwy. Lebioda gorzej smakowała.
W barakach na ziemi nary wykonane z desek – miejsca do odpoczynku, snu. Pod głowę i do przykrycia, co kto miał i zasypiało się. Chleb przywożony do sklepu był wydawany według listy z nazwiskami.
Akt dekoracji Krzyżem Zesłańców Sybiru |
Śmiertelne żniwo wywózki do tajgi archangielskiej
Cztery długie lata tutaj przeżyliśmy. Na własne oczy przyglądałam się tragediom, gdy odchodzili z tego świata najbliżsi. Najpierw odeszła siostra z małą córeczką. Do przysiółka przybył mąż siostry Andzi. Zrozpaczony prosił mamę. - Pojedź, Andzia mocno chora – rozpalona. Nie wiem co robić. Oboje wyruszyli do sąsiedniej wioski, oddalonej o około 30 kilometrów, pełni wiary, że wszystko będzie dobrze. Andzi była urodzona w 1915 roku. Po naszym przybyciu tu nad Dwinę, siostra z małżonkiem zamieszkała w sąsiedniej kolonii. Tam zamieszkała rodzina od strony jej męża. Dlaczego, w tej chwili nie potrafię wytłumaczyć. W tym czasie gdy siostra zachorowała, panowała krwawa dyzenteria, choroba bardzo zaraźliwa. Kilka tygodni wcześniej urodziła zdrową córkę. Otrzymała na imię Romcia.
Na miejscu okazało się, że Andzia jest mocno chora, silna gorączka zapanowała na dobre. Mama później wspominała, że gdy dotarła na miejsce, wiedziała, że Andzia nie pokona choroby. Życie bardzo ciężkie, pomocy nie można było oczekiwać. Pierwsza zmarła siostra, później maleńka Romcia …
Mama po okresie około trzech tygodni wróciła do domu. Co pozostało po siostrze przywiozła do domu. Do trzech worków zapakowała przedmioty, które z sobie tylko ważnych powodów zdecydowała się przynieść. Droga powrotna mamy odbywała się pieszo. Unieść jednocześnie trzy ciężkie worki i iść przed siebie nie jest możliwe. Drogę powrotna mama pokonała w ten sposób, że pierwszy i drugi worek niosła przez pewien odcinek drogi, po czym na prostym odcinku pozostawiała worki aby powrócić po trzeci, który został z tyłu. W ten sposób pokonała drogę. Nocowała pod niebem gwieździstym, jeden z worków układała pod głowę, dwa pozostałe gdzieś bardzo blisko.
Podczas nieobecności mamy zmarł nasz tata
Tata zachorował, nie był w stanie w okresie choroby pracować. Otrzymywał tylko 300 gram chleba dziennie. Został pozbawiony dodatkowego deputatu chleba, który stanowił dla robotników ważny składnik wyżywienia. Bez tego dodatkowego wyżywienia dorosłemu jeszcze trudniej było przeżyć. To był wiosna, może początek lata. Udał się na pobliskie bagna, tam na krzewach rosły czerwone owoce. Zrywał i zjadał. Szybko toksyczne owoce zaczęły wywoływać wymioty, ból, gorączkę. Powrócił o własnych siłach na teren przysiółka, zatrzymał się w pobliżu wysokiego, starego drzewa, które rosło z tyłu baraku. Tutaj upadł na ziemię, męczył się. Do baraku wbiegła sąsiadka, przerażona głośno krzyczała:
- "Ojciec wasz umiera!"
Wybiegliśmy z baraku i dobiegliśmy do miejsca gdzie tata leżał na ziemi. Na naszych oczach w bólu zmarł. Tata został pochowany w pobliżu baraków i lasu. Ciała zmarłych grzebano na pobliskim uroczysku, które stało się cmentarzem. Cmentarz rozrastał się w kierunku lasu. Jeden drugiego chował. Piłą tartaczną rżnęli deski, zbijali skrzynie, które przypominały trumny. W jednej z nich został pochowany nasz tata. Z baraku wynieśli trumnę, wywieźli, pochowali, ziemią zasypali.
Od lewej dzieci Zofia, Jadwiga, Krystyna, Kazimierz |
Wiadra pełne grzybów jak rydze
Czas mijał. Cztery lata to w życiu każdego człowieka „kawał” życia. Gdy nadeszła zima, temperatura spadała nawet poniżej 40 - 50 stopni. Dziś trudno sobie wyobrazić jak w takich warunkach można żyć. Dni krótkie, gdy dorośli wracali do baraków, na zewnątrz panowała już ciemność. Podczas nieobecności dorosłych, dziećmi opiekowała się starsza kobieta, nazywana babcią. Wspierały babcię starsze dzieci. Była nas spora gromada. Zimą spędzaliśmy czas w pomieszczeniach. Ciepłe miesiące – to czas spędzany na łonie natury. Latem zbieraliśmy grzyby, zieleninę, jagody, owoce runa. Zbieraliśmy grzyby do wiader. Grzyby przypominały nasze rydze. W archangielskiej tajdze w grzybach przypominających rydze dominowała barwa biała. W pobliżu baraków znajdował się magazyn. W nim ustawione były duże drewniane beczki. Przynosiliśmy wiadra pełne grzybów. Miejscowy człowiek odpowiadał za napełnienie beczek grzybami i odpowiednie zasolenie. Pełne, zamknięte beczki były wywożone z magazynu. Wspominano, że były transportowane na teren Ukrainy, na front wojenny. Tak zapamiętałam. Później zorganizowano naukę dla nas. Rosjanka spędzała z nami czas. Ona mieszkała w pobliskiej osadzie zamieszkałej przez miejscową ludność. Uczyliśmy się między innymi wierszy po rosyjsku. Gdy odjeżdżaliśmy, przyszła się pożegnać, płakała. Powiedziała na pożegnanie:
- Wy wyjeżdżacie, a my pozostajemy tutaj do końca… Wiersze, których się nauczyłam pamiętam do dziś. Czy mogę jeden z wierszy sobie przypomnieć ?
Tak. Wiersz o wodzie i prądzie:
„ Człowiek skazał Dniepru…”
Pojawił się problem z widzeniem po południu, najgorzej było wieczorem.
Codzienny niedobór jedzenia przyczynił się do pojawienia się poważnej choroby oczu. W pobliskiej wiosce zamieszkałej przez wolną ludność, jeden z gospodarzy hodował kozy. Ta choroba nie była nieznana, nękała wcześniej i później również innych zesłańców. Ktoś doradził, że nabiał przywróci wzrok. Mama udała się do gospodarza. Z gospodarzem dobiła targu: ostania puchowa poduszka w zamian za codzienne pół litra świeżego mleka. Codziennie otrzymywałam garnuszek świeżego mleka. Gdy wzrok się polepszył, udawałam się sama do pobliskiej wioski i wypijałam ciepłe świeże mleko na miejscu. Problem ustał.
Mój mąż Jerzy Kosmalski (w tle budynek Poczty na Placu Tobruckim w Szczecinie przyp. autora) |
Przyszły lepsze czasy – w jaki sposób docierały wiadomości o generale Sikorskim, tworzeniu oddziałów Armii Polskiej – dziś już nie wiem.
Wanda Wasilewska
Polepszyła się nasza sytuacja po podpisaniu umowy z Rosjanami (Układ Sikorski – Majski przyp.autora). Przypominam sobie Wandę Wasilewską, która spotykała się z Polakami zesłańcami. Nie jestem w tej chwili przekonana, czy odwiedziła nas czy to zdarzenie miało miejsce gdzieś w pobliżu. Wasilewska zapadła mi w pamięci. Uwolniono ludzi z łagrów, niewoli. Namawiała do wstępowania do formującej się Armii Polskiej w ZSRR.
Bracia odjeżdżają na wojnę
Z baraków kilku chłopców zdecydowało się wstąpić do Armii. Wydaje mi się, że musiał się pojawić urzędnik czy wojskowy, który agitował. Wyruszyli pociągiem z Archangielska w kierunku Moskwy, aby dołączyć do formujących się polskich oddziałów wojskowych gdzieś w pobliżu Moskwy. Tam na miejscu otrzymali zadanie przeciwstawiać się natarciu Niemców. Jeden z braci Janek awansował na plutonowego. Wcielony do oddziału wojskowego pokonał długą drogę przez teren Ukrainy, dotarli blisko Warszawy. W tym czasie miasto zostało opanowane przez powstańców – wybuchło Powstanie Warszawskie. Ktoś zdecydował, że kilkunastu żołnierzy, wśród których był mój brat, przeprawią się na drugą stronę Wisły, aby opanować jeden z warszawskich przyczółków i udzielić pomocy walczącym. Na przygotowanych ośmiu łodziach w ciemności rozpoczęli przeprawę. Szybko zostali namierzeni przez Niemców, prawdopodobnie nikt z nich nie przeżył. Świadek tamtego czasu wspominał, że w Wiśle płynęło więcej krwi niż wody. Przebieg zdarzenia i okoliczności śmierci mojego brata poznaliśmy później dzięki wujkowi, mieszkał w Rembertowie. Po latach wujek przekonany, że odnalazł mogiłę brata napisał do nas. Udałam się z mamą na jeden z warszawskich cmentarzy na którym zostali pochowani powstańcy warszawscy, uczestnicy walk. Niestety mogiła powstańca Jana Jankowskiego nie była mogiłą mojego brata.
Drugi brat Józek został wcielony do formującej się Armii Polskiej jako piekarz. Dotarł do Siekierek. (krok w krok za oddziałami potężnych Armii). Przeżył zawieruchę wojenną. Po wojnie zamieszkał w Dębogórze. Już nie żyje.
Z archangielskiej tajgi na Ukrainę
Zbliżały się moje 14 urodziny. Rok 1944. Jak wspomniałam, czasy się zmieniły i podobnie jak wielu rodaków mama zdecydowała się na wyjazd i podjęcie pracy na dogodniejszym terenie. Mogliśmy przemieszczać się po obszarze Związku Radzieckiego. Opuściliśmy przysiółek w pobliżu rzeki Dwiny. Wyruszyliśmy wraz z innymi rodzinami z przysiółka na Ukrainę. Zamieszkaliśmy w dużym kołchozowym budynku. Warunki do życia nieporównanie lepsze. Każda polska rodzina mogła uprawiać 15 arów ziemi. Wokół na ogromnych obszarach uprawiano słoneczniki, ziemniaki. Po kilku latach głodowania najadaliśmy się znowu do syta! Ziemniaki stanowiły podstawowe źródło jedzenia. W kołchozie znajdowały się tłoczarnie olejów, dzięki temu do niedawna jeszcze zapomniane i niedostępne oleje, były na wyciągnięcie ręki. Otrzymałam pracę jako pracownik małoletni. Wcześnie rano drogą przez pola pokonywałam odcinek czterech kilometrów do sąsiedniej wioski. Przenosiłam przesyłki.
Pociąg przyjechał do Krzywina 26 lutego 1946 roku
Przyszedł dzień upragniony. Opuściliśmy ukraiński kołchoz i wyruszyliśmy w długą drogę do Polski. Dojechaliśmy do granicy, do Chełma. Wagony do Chełma dojechały na szerokim torze a stąd na ziemie zachodnie odbywała się dalsza droga. Skład pociągu jechał nocą, w dzień miały miejsce dłuższe postoje. Pociąg przyjechał do Krzywina 26 luty 1946 opuściliśmy wagony w Krzywinie. Repatrianci, którzy przybyli i osiedlili się wcześniej, zorganizowali przybyłym rodzinom warunki do odpoczynku, snu. Moja rodzina trafiła do budynku pastorówki. Zapamiętałam, że kobieta, która tutaj mieszkała przygotowała nam herbatę. Przemęczeni, zasnęliśmy. Przebywaliśmy tutaj krótko. Myślę, że w kolejny już dzień wyruszyliśmy przygotowaną dla nas furmanką do Dębogóry. Pamiętam, że w pewnej chwili mama głośno powiedziała - "Tu dużo Polaków, jesteśmy bezpieczni."
Niemców w wiosce już nie było. Domy w większości pozajmowane. W pobliżu wioski na wzniesieniu znajdował się wiatrak. Skrzydła wiatraku leżały w pobliżu czas jeszcze. UNRRA dała nam konie, zboże do zasiewu i pole.
Gdy trochę się ustabilizowało mama zdecydowała, że pojedzie do Piotrkowa po naszego brata Józka. Rodzice mamy pochodzili z Piotrkowa i po wojnie Józek tam pojechał, mama brata później sprowadziła do Dębogóry.
Zostaliśmy sami. Nie pamiętam jak długo mamy nie było. Odnalazła Józka. Przemęczona, ponieważ wcześniejsze cztery noce nie pospała, wyruszyła wraz z odnalezionym synem do Dębogóry. W drodze powrotnej została okradziona.
Jerzy Kosmalski z synem Kazimierzem około1956 r. |
Mój mąż Jerzy Kosmalski
Mojego małżonka poznałam w Dębogórze. Mąż mój lata wojny przeżył z bliskimi na zesłaniu, blisko nas. Nie było dane poznać się nam wówczas, gdzieś tam w dalekiej Rosji. W 1949 odbył się nasz ślub. Po ślubie zamieszkaliśmy w Dębogórze, numer budynku 11. Mój mąż zmarł w 1983 roku. Powojenny czas to okres stabilizacji. Nasza rodzina to siedmioro dzieci. Wymienię w kolejności urodzeń: Kazimierz, Jadwiga, Zofia, Krystyna, Janusz, Mieczysław, Grażyna, która przeżyła siedem miesięcy. W kolejnym pokoleniu na świat przyszło dziesięcioro wnuków i pięciu prawnuków.
Jerzy Kosmalski z synem Kazimierzem nad stawem w Dębogórze |
Wspomnień pani Henryki Kosmalskiej z Dębogóry wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w Maju 2021 roku.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.