Długa droga z Kostopola
Nazywam się Halina Chęcińska.
Mieszkam od 1953 roku w Poznaniu. Urodziłam się 22 lutego 1930 w Kostopolu.
Byłam pierwszym dzieckiem moich rodziców Stanisława i Agnieszki.
11 listopada 1928 - Dzień zaręczyn moich rodziców Stanisława Krala (1903-1972) i Agnieszki Pacholczyk (1911 - 2005) |
W 1936 zaczęło się wszystko w
Kostopolu zmieniać
Wschodnie miasteczka zaczęły
wyglądać normalniej za rządów Mościckiego. Zaczęto budować brukowane drogi,
układano chodniki. Do tego czasu chodniki były drewniane. Błota wołyńskie były
słynne – czarnoziem i rozjeżdżone kałuże po deszczu, robiła się z tego
błotnista maź. Nie było na to rady – wpadało się w to, konie grzęzły, czasem w
tym błocie jechało się aż do połowy kół, aż osie w tym tkwiły, ale trzeba było
przebrnąć. Chodniki były drewniane, ułożone z desek, poukładane na podpórkach.
Deski leżały, czasem były już wyłamane albo ukruszone, ale po tym się chodziło,
żeby uniknąć kałuż i błota.
Jezdni wtedy jeszcze nie było –
czasem ulice były całe zatopione w tym wołyńskim błocie. Chodziły tam konie,
kaczki, gęsi… Dzieci tam się też bawiły. Ja sama pamiętam, jak lubiłam wejść po
deszczu w takie błocko, zrobić sobie wysokie buty i narysować dziurki i
sznurowadła. Człowiek się wychował w takich warunkach… Czasem chodziło się boso
po różnych śmietniskach, żeby znaleźć jakieś szkiełko, które było potrzebne do
gry w klasy. Czasem znajdowało się jakąś rozbitą cukierniczkę, albo kawałek
stłuczonej porcelany. A kto miał piękniejsze szkiełko, ten był wyróżniony, mógł
się popisać. Zastanawiam się dzisiaj, jak to było możliwe, że bosymi nogami się
wchodziło w takie okropne brudy. Tam się wylewało brudną wodę, było też
gnojowisko, ale nic się nikomu nie stało, nikt nie zachorował, ani tężca nie
dostał. A nieraz miałam nogi pokaleczone.
Kostopol sierpień 1930 - Stanisław i Agnieszka z pierwszym dzieckiem Haliną (bohaterką reportażu) |
Przed wojną w Kostopolu mieszkało
dużo Żydów, przeważnie zajmowali prestiżowe stanowiska. Byli żydowscy lekarze,
ja miałam koleżankę, której ojciec był weterynarzem. Nie odróżniali się bardzo
od Polaków, byli mocno zasymilowani. Pamiętam, że był dobry żydowski lekarz Gasko.
Gdy były różne epidemie, na przykład kiedy przyszła do nas szkarlatyna, to on
polecał lekarstwa i dawał dobre rady. Byli też żydowscy adwokaci, prawnicy. No
i oczywiście w rękach żydowskich był handel. Potem, pamiętam, w roku 1936 albo
1937 powstała tzw. Kooperatywa, to była spółka, która posiadała bardzo sklep
wytworny, coś w rodzaju dzisiejszych ekskluzywnych marketów. Wszyscy chodzili
wtedy do tego sklepu, były tam rozmaite działy, podzielone na sektory – tu
owoce, tam wędliny, tam mięsa. Wtedy dla nas było to szokujące, że już nie było
byle jak zapakowane, ale jak nawet się szło po kilka plasterków wędliny, to
sprzedawano je zapakowane w paczuszkę, i jeszcze do tego był kołeczek, za który
się chwytało i można było z zakupami wrócić do domu. Na tamte czasy to była
rewelacja. W takim małym miasteczku odczuwaliśmy to jako coś fantastycznego i
pięknego. Była tam też jedna cukiernia, zwana turecką, pamiętam że tamte
ciastka wzbudzały taki zachwyt i taki apetyt, że jak się szło, to trzeba było
koniecznie wejść na stopnie i nos przyłożyć do szyby, żeby się napatrzeć na te
ciasteczka, bo niestety takie rzeczy nie były przed wojną osiągalne dla
każdego. Pamiętam, że kiedy przed wojną szłam do pierwszej Komunii w 1939, to
wielkim wydarzeniem było to, że mama poszła właśnie do tej cukierni i kupiła
parę ciastek tortowych. I ta „turecka” cukiernia tam działała, chociaż
prawdopodobnie miała trudności, bo ludzie byli na ogół biedni, utrzymywali się
głównie z tego, co sami wyprodukowali i co w ogródku wyrosło. Każdy miał własny
drób, potem myśmy mieli też własną krowę.
Dom rodzinny wybudowany przez pradziadka Fabiana i jego syna Stanisława w Kostopolu na Wołyniu. Należał do rodziny od 1925 do deportacji w 1944 |
Gdy zaczęła się wojna
W 1939 roku, kiedy Niemcy napadli
na Polskę 1 września, to zajęli Polskę. Ale porozumieli się z Sowietami, którzy
17 września wkroczyli do Polski, obejmując tereny wschodnie. Kiedy bolszewicy
weszli do Polski, to zaczęło się od agitacji, propagandy, urządzania różnych
wieców. Wszystkich sąsiadów spędzali do nas, bo zobaczyli, że mamy duże
mieszkanie i duży pokój. I wymyślili sobie, że u nas będzie pierwsze spotkanie,
że powiedzą o swoich sprawach, o tym, jak tu będzie teraz dobrze, jaka
świetlana przyszłość czeka Polaków i takie różne bzdury. W wielu mieszkaniach
odbywały się takie masówki, spotkania propagandowe. Wtedy zaczęły się ich
rządy. Polikwidowali wszystkie prywatne zakłady i warsztaty, potworzyli tzw.
artele, gdzie trzeba było pracować. Ponieważ czas był przesunięty o dwie
godziny, dostosowany do czasu moskiewskiego, to na początku to było dla nas
trudne – kiedy była godzina według naszego czasu piąta rano, a według ich czasu
siódma, to wojsko sowieckie maszerowało u nas pod oknami na śniadanie.
Wychodzili ze swoich koszar, był tam taki „zapiewajło”, który zaczynał pieśń, a
za nim wszyscy śpiewali, na przykład „Pojdiom, pojdiom, za sowietskuju włast’
pomriom!” I tak w kółko, i to o piątej godzinie rano, kiedy nam się jeszcze
bardzo chciało spać.
Mój tata Stanisław Kral w 38 szwadronie ułanów Wołyńskich podczas I wojny światowej |
Stanisław Kral podczas I wojny światowej (u góry drugi od prawej z granatem w dłoni) |
Codzienność wojenna na
Kresach
Sowieci chcieli to wszystko
zlikwidować, wziąć naszego ojca do tzw. artelu, ale ojciec się nie dał –
powiedział, że nigdy nie pracował na żaden gwizdek czy z zegarkiem w ręku, on
jest wolnym człowiekiem i on będzie u siebie. I tak zostało, nie pamiętam z
tego czasu dokładnie, ale zdaje się, że były zamówienia stolarskie dla wojska
radzieckiego i dla koszar, robił dla nich wielkie walizki z dykty. Wtedy to
ważny był handel wymienny. Nie było dużo pieniędzy. Oni dawali chyba tylko
jakieś grosze na utrzymanie i to wystarczyło na czarny chleb, który był
okropny. Raptem wszystkiego zabrakło, nic już nie było w Kostopolu. Każdy, kto
co miał, to chował, bo się obawiał, że niedługo z głodu umrze. Nie było już w
mieście prywatnej własności. Mimo wszystko na wioskach można było czasem coś
dostać do zjedzenia. Chodziło się wtedy ze swoimi towarami, jak buty, płaszcz,
koszule męskie, moje sukienki, z których ja już wyrosłam, jechało się na wieś i
dostawało się za to żywność. Pamiętam, że za jedną moją sukienkę dostawaliśmy
dwa kilogramy masła, a to było dużo. Za koszulę można było też dostać masło
albo kaczkę czy nawet gęś, więc nie umieraliśmy wtedy z głodu, jakoś się udało
przetrwać ten ciężki okres. Mojej mamy szwagier, który mieszkał z żoną po
wojnie w Święciechowie koło Leszna, dostał jedną kooperatywę do prowadzenia. W
tym sklepie praktycznie niczego nie było, można było kupić tam tylko sól, naftę
i czasami rzucili cukierki. Cukierki było pożądanym towarem, bo nie było cukru
– jadło się je do herbaty i się ssało jak jakąś przekąskę. Tego towaru było
jednak mało i on nam wcześniej dawał znać, że jutro będą cukierki, wtedy się
szło w kolejkę i się te cukierki kupowało. Czasem dostawał jakieś materiały,
ale tego materiału nigdy nie było tyle, żeby zaspokoić potrzeby ludzi stojących
w kolejce. On dbał o rodzinę i przynosił czasem na przykład balot flaneli w
kratkę, albo materiału perkalowego na sukienki letnie.
Ojciec mojej mamy Marcin Pacholczyk w wojsku pruskim Styczeń 1917 |
Rodzinna fotografia lata 30 te XX wieku |
Wojenne tragedie
W Kostopolu podczas wojny Żydzi
mieli obowiązek noszenia opasek z gwiazdą Dawida oraz żółtych łatek na
piersiach. Ksiądz Leon Śpiewak, który pomagał Żydom, został skazany przez
Niemców na więzienie i roboty – ciągnięcie piachu i kamieni. Ksiądz szedł w
sutannie i miał na piersiach biały duży kwadrat i z tyłu na plecach też. Żydzi
bardzo szanowali tego księdza. On szedł za wózkiem i popychał wózek z piaskiem.
Gdy wracali przed naszym domem, to wtedy się wychodziło, temu księdzu coś się dało,
on zresztą dzielił się z Żydami. Pamiętam, że początkowo ksiądz Śpiewak był w
areszcie, areszt był bardzo prowizoryczny. Mama mnie posyłała z mlekiem do
niego. Tam strażnik ukraiński mnie zawsze wpuszczał, dawałam mleko i
wychodziłam. Potem dopiero wzięli księdza Śpiewaka do getta. Gdy zlikwidowano
getto, zastanawialiśmy się, co się stało z księdzem. Potem dotarła do nas
wiadomość, że został wywieziony do obozu pracy, ale nie pamiętam dokąd. Żydzi
zostali zamordowani. Pamiętam taką historię: poszłam z ciocią i z siostrą Zosią
do lasu na jagody. I raptem idziemy – i słyszymy jakiś gwar, rozmowy po
ukraińsku. Zaczaiłyśmy się za krzakami i patrzymy: a tam dużo ludzi, idą i
zaczynają kopać rowy. Cała wieś ukraińska kopała rowy blisko nasypu torów
kolejowych. Myśmy się strasznie przestraszyły, zaczęłyśmy uciekać. Wiadomo
było, że te rowy Niemcy kazali kopać Ukraińcom. Nazajutrz przez cały dzień
trwała kanonada, słychać było strzelanie. Następnego dnia Żydów już nie było.
Getto przestało istnieć.
Moi rodzice, Kostopol 6 I 1929, Stanisław i Agnieszka po ślubie |
Moi dziadkowie Fabian i Wiktoria Oborniki Śląskie 1947 (po przesiedleniu) |
Ucieczka przed wojennym
piekłem do Małopolski
W styczniu pod Kostopol zbliżał
się front rosyjski. Kiedy Niemcy byli jeszcze w Kostopolu, udało się mamie
zdobyć przepustkę pod pretekstem leczenia w sanatorium w Busku-Zdroju. W drodze
powrotnej do domu odwiedziliśmy z mamą i siostrą Zosią rodzinę w Krakowie. W
najbliższej rodzinie mojej cioci Janki znajdowali się ludzie związani z AK, w
tym oficer mianowany przez generała Władysława Sikorskiego na stopień majora. W
Krakowie w ich mieszkaniu było gniazdo AK. Wujostwo mieli tam dwa pokoje, dali
nam jeden taki mały, kiedyś pewnie to był wydzielony pokoik dla służby. Było
tam jedno łóżko, szafka i jeszcze jakiś mebel i tam spałyśmy z mamą. Moja
młodsza siostra Zosia, spała na walizce, tam był położony taki sienniczek i
poduszka, pościelone, a w środku była broń, karabiny i pociski. W dzień przychodzili tam ludzie z AK i wymieniali
broń. Nasz ojciec nie zdołał dotrzeć do nas, bo takie były plany i dlatego
pojechałyśmy my z powrotem do Kostopola. Kończył się już nam termin przepustki.
Gdy wróciłyśmy do Kostopola 11 listopada 1943, było już bardzo mało czasu.
Zbliżał się znów front rosyjski, Niemcy uciekali. Od stycznia 1944 Rosjanie
znów weszli.
Była jeszcze w Kostopolu taka
sytuacja, że kiedy Ukraińcy mordowali, to u nas w domu znalazło przytułek dużo
ludzi uciekających spod ukraińskiego noża. Szła wtedy ulicą młoda kobieta z
małą walizeczką, idzie i płacze. Nasza mama ją zauważyła i pyta: Co się stało?
Ona mówi: Wie pani, jestem nauczycielką, właśnie uciekłam przed rzezią
ukraińską i nie mam gdzie się podziać. Mama mówi: To niech pani do nas
przyjdzie, mamy wolny tapczan, znajdzie pani u nas schronienie. Ta młoda
nauczycielka nazywała się Jadzia, pochodziła z Trzcinicy spod Jasła i na jakiś
czas została u nas.
Dom Kralów w Obornikach od 1945 |
Przyjazd na ziemie
zachodnie
- Jak wyglądała sytuacja z
przyjazdem na ziemie zachodnie i ewakuacją z Wołynia?
- Transporty zaczęły się bardzo
wcześnie. Wiem, że w Sarnach taki pierwszy transport do Polski był już w marcu
1944, czyli tuż po wejściu Armii Czerwonej. Myśmy wyjechali trochę wcześniej,
do dziadka Marcina do Bojanowa. Dostaliśmy w Karolewie parcelę gruntu i każdy
mieszkający tam dostał pięć hektarów ziemi i krowę z tzw. popańskiego
majątku.
Te domy, gdzie myśmy kiedyś
mieszkali, były zbudowane z czerwonego kamienia dla pracowników tego majątku.
Tam dostaliśmy mieszkanie, były tam chyba dwa pokoje. To było nasze pierwsze
mieszkanie po wojnie. Dziadkowie mieli tylko jedną izbę i kuchnię, myśmy
dostali większe mieszkanie w murowanym domu. Pamiętam, że był na podwórzu piec
chlebowy na dziedzińcu przed domem i tam cała wioska przychodziła i piekła
chleby. To były ogromne bochny raz na tydzień się piekło, był pyszny chleb, a
po tej głodówce wojennej wszystko bardzo smakowało. Twój dziadek Stanisław nie
miał pojęcia o uprawianiu ziemi i czuł się tam dosłownie nieszczęśliwie.
Zresztą dużo było tam ciemnoty, ludzie, którzy tam mieszkali jeszcze przed
wojną byli podlegli swojemu panu i byli tak posłuszni, że co by pan powiedział,
to musieli wykonać. Czasy się jednak zmieniły i przyszła propaganda, że te
pańskie pola trzeba rozparcelować i pooddawać ludziom mieszkającym na wsi, to z
tej okazji myśmy też dostali tych pięć hektarów roli. Mój ojciec nie miał
pojęcia o uprawie, więc robili to sąsiedzi, którzy orali to pole i dostali do
orki byka, a mama w zamian za to tym gospodyniom czasem coś uszyła, bo umiała
szyć.
- Ale był też ogródek na
warzywa?
- Tak, można było sobie z tego
pola kawałek odgrodzić. Dostaliśmy też kawałek, lasu, gdzie można było chodzić
na grzyby, były tam piękne, czerwone kozaki. Ale to wszystko nie spełniało
naszych oczekiwań. Dostaliśmy potem w Bojanowie w Rynku piękne, dwupokojowe
mieszkanie. Wyremontowane, były plany, że nawet miał być tam warsztat stolarski
dla taty. Ale nasz ojciec tam bardzo źle się czuł, na tym wybrukowanym
ryneczku, bez rzeki, bez lasu. Może mieszkaliśmy tam parę dni i wróciliśmy do
Karolewa. Ja chodziłam w tym czasie do gimnazjum w Lesznie, to było trzy
kilometry drogi pieszo. Przyjechałam raz, pamiętam, to było jesienią, słota
była wielka. To był październik, w 1945 roku. I ten słotny dzień naszego taty
nie było. I mamusia moja mówi: „Słuchaj, pojechał szukać jakiegoś innego
miejsca na mieszkanie”. Okazało się, że jak wsiadł do pociągu i jechał w
kierunku Wrocławia, to spotkał ludzi, którzy mówili o Obornikach, że to piękne
miejsce, że tam jadą, bo można tam jeszcze znaleźć domek. Ojciec wysiadł w
Obornikach i idąc ulicą patrzył, który domek by mu odpowiadał. Po drodze, mniej
więcej na wysokości kościoła na Trzebnickiej, ojciec upatrzył sobie domek z
ogrodem, który bardzo mu się spodobał, ale już był zajęty. Były wtedy takie
zwyczaje, że jak już ktoś upatrzył sobie dom, to zatykał flagę na tym domu, na
znak, że już został zajęty, żeby ktoś nie wchodził i nie rabował tego. I ojciec
dotarł na Wzgórze Magdaleny, tam znalazł ładny dom, który mu się spodobał, tym
bardziej, że blisko lasu, duży ogród, łąka. Wtedy wrócił do urzędu miasta i ten
dom sobie zaklepał, dostał tam jakieś zaświadczenie, że to już bierze. I wrócił
do Karolewa, opowiadając niesamowite historie, jak tam pięknie, jaki to dom,
jak będzie odpowiedni dla naszej rodziny. I rzeczywiście, bardzo szybko, bo już
w listopadzie 1945 przeprowadziliśmy się do Obornik. Zaraz potem przyjechali
dziadkowie. Była wtedy ciepła jesień, a w lesie było mnóstwo grzybów, więc
chodziliśmy na grzyby z ogromnymi koszami, takimi jak do kartofli, po 50
kilogramów, takie duże wtedy były plecione kosze. I takie ilości grzybów
przynosiliśmy do domu. I te grzyby, suszone, gotowane, smażone, stanowiły
właściwie pożywienie na całą nasza zimę. One nas ratowały, bo jak się wrzuciło
do garnka z kaszą, to był krupnik z grzybami, albo się gotowało zupę grzybową,
albo jakieś zacierki do tego.
- Czyli właściwie bardzo smaczne
jedzenie ?
- Teraz, jak jest wszystkiego w
bród, to bardzo smaczne, ale wtedy to się jadło z musu, bo niczego innego nie
było. To były trudne czasy, w Obornikach nie było sklepów, czasem można było
coś do jedzenia od gospodarzy wytargować albo zebrać to, co jeszcze Niemcy w
ogrodach zostawili. Powstała wtedy w Obornikach jedna olejarnia, w pobliżu
szkoły. Tam był tłoczony olej lniany, bardzo smaczny i pachnący. Pamiętam, ze
dziadek Fabian chodził zawsze tam z ćwierćlitrową buteleczką albo i z butelką
półlitrową, to wtedy starczało na dwa dni tego oleju. I to był właściwie jedyny
tłuszcz, który był osiągalny dla nas. I było tak: rano kartofle, każdy dostał
na talerzu trochę tego oleju, pokrojoną cebulę i to było śniadanie. Na obiad znów
była cebulka podsmażana jako okrasa do kartofli, albo do zupy. I tak na zmianę,
kartofle, albo grzyby, albo olej i cebula. Trzeba było przeżyć. I tak do
wiosny. A na wiosnę zaczęła działać pierwsza piekarnia w Obornikach, piekarnia
u Szewczyka, na ul. Curie-Skłodowskiej. Ale żeby dostać chleb, to trzeba było
już o piątej rano iść w kolejkę. Były piękne duże bochny, które dla naszej
rodziny wystarczały akurat na jeden dzień. Ale to było bardzo uciążliwe, takie
chodzenie skoro świt i stanie w kolejkach. Mój ojciec wybudował piec chlebowy w
naszej piwnicy, podłączył do komina. Pamiętam taką sytuację, że kupił cały
worek pszenicy od jakiegoś gospodarza. I trzeba było jechać do młyna do jakiejś
wioski, w kierunku na Wrocław. A ponieważ to był koniec zimy, rano wyjechaliśmy
na sankach, ojciec był zaprzęgnięty z przodu, ciągnął sznur, ja szłam z tyłu,
popychałam. Było wtedy jeszcze trochę śniegu, w nocy padał śnieg. Jak nam
ziarno na mąkę zmielili, to już nie było nawet śladu tego śniegu. Ciągnęliśmy
50 kilogramów albo i więcej po piasku, po czarnej ziemi… Droga na Wrocław wtedy
nie była wyasfaltowana, był tam bruk, a na poboczach ziemia. I tak wróciliśmy
do domu zmęczeni, zziajani. Ale już była mąka i mama wypiekała własny chleb,
nie trzeba było stać w kolejce. Mama później przyjechała do Obornik, bo była w
ciąży i mieszkała przez ten czas w Lesznie u swojej siostry, cioci Jadzi. Tam
się urodziła Wiesia 14 listopada 1945. Mama wróciła z małą Wiesią z Leszna do
Obornik, już przyjechała na nowe mieszkanie. A my się w Obornikach
przygotowywaliśmy na jej powrót. I potem już zaczęło się właściwie normalne
życie. Trzeba było zebrać jakieś meble, uzupełnić stoły, krzesła. Poniemieckie
domy stały puste, były wyposażone. Niestety wiele było rozszabrowanych. Sporo
przyjeżdżało szabrowników z południowej Polski. Ci brali nie na własne
potrzeby, ale demolowali, żeby handlować. Często wyrywali metalowe klamki,
wycinali kawałki drogich materiałów z foteli.
Moi dziadkowie z Kostopola
dotarli na ziemie zachodnie do Wałcza. Mój ojciec Stanisław pojechał po
dziadków. Przywiózł ich do Obornik, gdzie mieszkała już nasza dość liczna
rodzina, bo wtedy się już urodził mój młodszy brat Romek, a wkrótce miał
urodzić się najmłodszy brat, Stanisław. Przed rokiem 1950 dziadkowie wyjechali
z powrotem do Wałcza. Przyjechał po nich nasz kuzyn i zabrał ich do Wałcza,
gdzie mieszkał już brat dziadka Fabiana, Bolesław. I dziadkowie tam mieszkali
jeszcze przez kilka lat. Oboje zmarli w Wałczu - babcia Wiktoria zmarła
wcześniej od swojego męża, a dziadek Fabian zmarł w roku 1953 w Wałczu.
Moja ciocia Halina dziś mieszka w
Poznaniu. Po wojnie uciekła z rodziną z Wołynia do Wielkopolski. Po wojnie
zamieszkali w Obornikach Śląskich. Ze wspomnień Cioci wybrałem zwłaszcza te,
które opowiadają o rodzinnym Kostopolu, o ciężkich lata wojny, a także o
przesiedleniu i zamieszkaniu na ziemiach zachodnich. Ja sam czuję się związany
z zachodnią Polską, zwłaszcza z Dolnym Śląskiem i Pomorzem Zachodnim. W
dzieciństwie mieszkałem wraz z najbliższą rodziną w wiosce Okunie koło
Barlinka. Mam do tych terenów wciąż wielki sentyment. Wspominam piękną Puszczę
Barlinecką, malownicze jeziora i szkołę, do której chodziłem w Barlinku.
Dzisiaj mieszkam w Szczecinie.