Długa droga z Kostopola

Opowieść o losach wielopokoleniowej rodziny z Kresów - z Kostopola. Po wojnie los rzucił rodzinę na Pomorze Zachodnie - Ziemię Myśliborską i Wałcza oraz Wielkopolskę. Bohaterka wspomnień mieszka w Poznaniu. 


Długa droga z Kostopola

 

Nazywam się Halina Chęcińska. Mieszkam od 1953 roku w Poznaniu. Urodziłam się 22 lutego 1930 w Kostopolu. Byłam pierwszym dzieckiem moich rodziców Stanisława i Agnieszki.

 

Nasza mama (urodzona w 1912) jako nastoletnia dziewczyna wyjechała ze swoim bratem Stanisławem do Kostopola na Wołyń. Wyruszyła z Bojanowa, małego wielkopolskiego miasteczka, gdzie pozostawiła swojego ojca Marcina, związanego wtedy już z drugą żoną Marianną. Jej brat Stanisław został powołany jeszcze w 1914 do służby w wojsku niemieckim. Do mojej babci Anny dotarł wtedy telegram donoszący, że jej syn Stanisław zginął na froncie w walce z Francuzami. To spowodowało rozpacz babci, która przyczyniła się do jej szybkiej śmierci. Babcia Anna nie mogła przeżyć, że jej syn Polak zginął na froncie jako bohater wojenny znienawidzonego wroga. Jak się okazało, Stanisław Pacholczyk nie zginął na froncie, lecz został ranny i przysypany odłamkami. Kiedy wrócił do domu zastał zrozpaczoną matkę na łożu śmierci.
11 listopada 1928 - Dzień zaręczyn moich rodziców Stanisława Krala (1903-1972) i Agnieszki Pacholczyk (1911 - 2005)

W 1936 zaczęło się wszystko w Kostopolu zmieniać

 

Wschodnie miasteczka zaczęły wyglądać normalniej za rządów Mościckiego. Zaczęto budować brukowane drogi, układano chodniki. Do tego czasu chodniki były drewniane. Błota wołyńskie były słynne – czarnoziem i rozjeżdżone kałuże po deszczu, robiła się z tego błotnista maź. Nie było na to rady – wpadało się w to, konie grzęzły, czasem w tym błocie jechało się aż do połowy kół, aż osie w tym tkwiły, ale trzeba było przebrnąć. Chodniki były drewniane, ułożone z desek, poukładane na podpórkach. Deski leżały, czasem były już wyłamane albo ukruszone, ale po tym się chodziło, żeby uniknąć kałuż i błota.

 

Jezdni wtedy jeszcze nie było – czasem ulice były całe zatopione w tym wołyńskim błocie. Chodziły tam konie, kaczki, gęsi… Dzieci tam się też bawiły. Ja sama pamiętam, jak lubiłam wejść po deszczu w takie błocko, zrobić sobie wysokie buty i narysować dziurki i sznurowadła. Człowiek się wychował w takich warunkach… Czasem chodziło się boso po różnych śmietniskach, żeby znaleźć jakieś szkiełko, które było potrzebne do gry w klasy. Czasem znajdowało się jakąś rozbitą cukierniczkę, albo kawałek stłuczonej porcelany. A kto miał piękniejsze szkiełko, ten był wyróżniony, mógł się popisać. Zastanawiam się dzisiaj, jak to było możliwe, że bosymi nogami się wchodziło w takie okropne brudy. Tam się wylewało brudną wodę, było też gnojowisko, ale nic się nikomu nie stało, nikt nie zachorował, ani tężca nie dostał. A nieraz miałam nogi pokaleczone. 

 

Kostopol sierpień 1930 - Stanisław i Agnieszka z pierwszym dzieckiem Haliną (bohaterką reportażu)

 Przedwojenne życie w Kostopolu 

 

Przed wojną w Kostopolu mieszkało dużo Żydów, przeważnie zajmowali prestiżowe stanowiska. Byli żydowscy lekarze, ja miałam koleżankę, której ojciec był weterynarzem. Nie odróżniali się bardzo od Polaków, byli mocno zasymilowani. Pamiętam, że był dobry żydowski lekarz Gasko. Gdy były różne epidemie, na przykład kiedy przyszła do nas szkarlatyna, to on polecał lekarstwa i dawał dobre rady. Byli też żydowscy adwokaci, prawnicy. No i oczywiście w rękach żydowskich był handel. Potem, pamiętam, w roku 1936 albo 1937 powstała tzw. Kooperatywa, to była spółka, która posiadała bardzo sklep wytworny, coś w rodzaju dzisiejszych ekskluzywnych marketów. Wszyscy chodzili wtedy do tego sklepu, były tam rozmaite działy, podzielone na sektory – tu owoce, tam wędliny, tam mięsa. Wtedy dla nas było to szokujące, że już nie było byle jak zapakowane, ale jak nawet się szło po kilka plasterków wędliny, to sprzedawano je zapakowane w paczuszkę, i jeszcze do tego był kołeczek, za który się chwytało i można było z zakupami wrócić do domu. Na tamte czasy to była rewelacja. W takim małym miasteczku odczuwaliśmy to jako coś fantastycznego i pięknego. Była tam też jedna cukiernia, zwana turecką, pamiętam że tamte ciastka wzbudzały taki zachwyt i taki apetyt, że jak się szło, to trzeba było koniecznie wejść na stopnie i nos przyłożyć do szyby, żeby się napatrzeć na te ciasteczka, bo niestety takie rzeczy nie były przed wojną osiągalne dla każdego. Pamiętam, że kiedy przed wojną szłam do pierwszej Komunii w 1939, to wielkim wydarzeniem było to, że mama poszła właśnie do tej cukierni i kupiła parę ciastek tortowych. I ta „turecka” cukiernia tam działała, chociaż prawdopodobnie miała trudności, bo ludzie byli na ogół biedni, utrzymywali się głównie z tego, co sami wyprodukowali i co w ogródku wyrosło. Każdy miał własny drób, potem myśmy mieli też własną krowę. 


Dom rodzinny wybudowany przez pradziadka Fabiana i jego syna Stanisława w Kostopolu na Wołyniu. Należał do rodziny od 1925 do deportacji w 1944

Gdy zaczęła się wojna

 

W 1939 roku, kiedy Niemcy napadli na Polskę 1 września, to zajęli Polskę. Ale porozumieli się z Sowietami, którzy 17 września wkroczyli do Polski, obejmując tereny wschodnie. Kiedy bolszewicy weszli do Polski, to zaczęło się od agitacji, propagandy, urządzania różnych wieców. Wszystkich sąsiadów spędzali do nas, bo zobaczyli, że mamy duże mieszkanie i duży pokój. I wymyślili sobie, że u nas będzie pierwsze spotkanie, że powiedzą o swoich sprawach, o tym, jak tu będzie teraz dobrze, jaka świetlana przyszłość czeka Polaków i takie różne bzdury. W wielu mieszkaniach odbywały się takie masówki, spotkania propagandowe. Wtedy zaczęły się ich rządy. Polikwidowali wszystkie prywatne zakłady i warsztaty, potworzyli tzw. artele, gdzie trzeba było pracować. Ponieważ czas był przesunięty o dwie godziny, dostosowany do czasu moskiewskiego, to na początku to było dla nas trudne – kiedy była godzina według naszego czasu piąta rano, a według ich czasu siódma, to wojsko sowieckie maszerowało u nas pod oknami na śniadanie. Wychodzili ze swoich koszar, był tam taki „zapiewajło”, który zaczynał pieśń, a za nim wszyscy śpiewali, na przykład „Pojdiom, pojdiom, za sowietskuju włast’ pomriom!” I tak w kółko, i to o piątej godzinie rano, kiedy nam się jeszcze bardzo chciało spać.

Mój tata Stanisław Kral w 38 szwadronie ułanów Wołyńskich podczas I wojny światowej

Stanisław Kral podczas I wojny światowej (u góry drugi od prawej z granatem w dłoni)

Codzienność wojenna na Kresach 

 

Sowieci chcieli to wszystko zlikwidować, wziąć naszego ojca do tzw. artelu, ale ojciec się nie dał – powiedział, że nigdy nie pracował na żaden gwizdek czy z zegarkiem w ręku, on jest wolnym człowiekiem i on będzie u siebie. I tak zostało, nie pamiętam z tego czasu dokładnie, ale zdaje się, że były zamówienia stolarskie dla wojska radzieckiego i dla koszar, robił dla nich wielkie walizki z dykty. Wtedy to ważny był handel wymienny. Nie było dużo pieniędzy. Oni dawali chyba tylko jakieś grosze na utrzymanie i to wystarczyło na czarny chleb, który był okropny. Raptem wszystkiego zabrakło, nic już nie było w Kostopolu. Każdy, kto co miał, to chował, bo się obawiał, że niedługo z głodu umrze. Nie było już w mieście prywatnej własności. Mimo wszystko na wioskach można było czasem coś dostać do zjedzenia. Chodziło się wtedy ze swoimi towarami, jak buty, płaszcz, koszule męskie, moje sukienki, z których ja już wyrosłam, jechało się na wieś i dostawało się za to żywność. Pamiętam, że za jedną moją sukienkę dostawaliśmy dwa kilogramy masła, a to było dużo. Za koszulę można było też dostać masło albo kaczkę czy nawet gęś, więc nie umieraliśmy wtedy z głodu, jakoś się udało przetrwać ten ciężki okres. Mojej mamy szwagier, który mieszkał z żoną po wojnie w Święciechowie koło Leszna, dostał jedną kooperatywę do prowadzenia. W tym sklepie praktycznie niczego nie było, można było kupić tam tylko sól, naftę i czasami rzucili cukierki. Cukierki było pożądanym towarem, bo nie było cukru – jadło się je do herbaty i się ssało jak jakąś przekąskę. Tego towaru było jednak mało i on nam wcześniej dawał znać, że jutro będą cukierki, wtedy się szło w kolejkę i się te cukierki kupowało. Czasem dostawał jakieś materiały, ale tego materiału nigdy nie było tyle, żeby zaspokoić potrzeby ludzi stojących w kolejce. On dbał o rodzinę i przynosił czasem na przykład balot flaneli w kratkę, albo materiału perkalowego na sukienki letnie. 

 

  

Ojciec mojej mamy Marcin Pacholczyk w wojsku pruskim Styczeń 1917

Rodzinna fotografia lata 30 te XX wieku

Wojenne tragedie 

 

W Kostopolu podczas wojny Żydzi mieli obowiązek noszenia opasek z gwiazdą Dawida oraz żółtych łatek na piersiach. Ksiądz Leon Śpiewak, który pomagał Żydom, został skazany przez Niemców na więzienie i roboty – ciągnięcie piachu i kamieni. Ksiądz szedł w sutannie i miał na piersiach biały duży kwadrat i z tyłu na plecach też. Żydzi bardzo szanowali tego księdza. On szedł za wózkiem i popychał wózek z piaskiem. Gdy wracali przed naszym domem, to wtedy się wychodziło, temu księdzu coś się dało, on zresztą dzielił się z Żydami. Pamiętam, że początkowo ksiądz Śpiewak był w areszcie, areszt był bardzo prowizoryczny. Mama mnie posyłała z mlekiem do niego. Tam strażnik ukraiński mnie zawsze wpuszczał, dawałam mleko i wychodziłam. Potem dopiero wzięli księdza Śpiewaka do getta. Gdy zlikwidowano getto, zastanawialiśmy się, co się stało z księdzem. Potem dotarła do nas wiadomość, że został wywieziony do obozu pracy, ale nie pamiętam dokąd. Żydzi zostali zamordowani. Pamiętam taką historię: poszłam z ciocią i z siostrą Zosią do lasu na jagody. I raptem idziemy – i słyszymy jakiś gwar, rozmowy po ukraińsku. Zaczaiłyśmy się za krzakami i patrzymy: a tam dużo ludzi, idą i zaczynają kopać rowy. Cała wieś ukraińska kopała rowy blisko nasypu torów kolejowych. Myśmy się strasznie przestraszyły, zaczęłyśmy uciekać. Wiadomo było, że te rowy Niemcy kazali kopać Ukraińcom. Nazajutrz przez cały dzień trwała kanonada, słychać było strzelanie. Następnego dnia Żydów już nie było. Getto przestało istnieć. 

 

 

W Kostopolu był urząd miasta. Jeden z naszych dziadków był kiedyś burmistrzem, dziadek Antoni z Kralów, brat naszego dziadka Fabiana. Tego czasu, kiedy on był burmistrzem, ja już jednak nie pamiętam. To było po pierwszej wojnie światowej, ale na pewno przed 1930. Jego żona, pochodziła z rodziny niemieckiej, mówiliśmy na nią ciocia Katia. Niemców zresztą było dużo w Kostopolu. Ludność już wtedy była na Wołyniu mocno przemieszana. Na Wołyniu mieszkało sporo Niemców, było też trochę Czechów. Ukraińcy tam byli miejscowi, dużo było Żydów. No i oczywiście Polacy. Polaków dużo też przyjechało po pierwszej wojnie światowej z Poznańskiego. Zwłaszcza wielu policjantów i urzędników pochodziło z Wielkopolski. Policja przed wojną cieszyła się wielkim szacunkiem, a jak policjant szedł ulicą, to każdy czapkę zdejmował i się kłaniał.


Moi rodzice, Kostopol 6 I 1929, Stanisław i Agnieszka po ślubie
 



Moi dziadkowie Fabian i Wiktoria Oborniki Śląskie 1947 (po przesiedleniu)

Ucieczka przed wojennym piekłem do Małopolski

 

 Ojciec za czasów niemieckich pracował w niemieckiej firmie samochodowej, gdzie naprawiano różne skrzynie, burty i inne rzeczy. Na Boże Narodzenie 1942 był obowiązek Verdunklung, czyli zaciemnienia, ciemnym papierem się zasłaniało okna, żeby nie było widać światła z zewnątrz, żeby nie było widać miasta. To miało na celu ukrycie się przez bombami. Całe Niemcy były wtedy pogrążone w ciemnościach, żeby nie ułatwiać bombardowań aliantom. Tak samo było wtedy i na Zachodzie, w Lesznie. Była ciemna noc. W Kostopolu na Boże Narodzenie chodził patrol niemiecki, raptem pukają do nas do drzwi, że jedno okno mamy niedokładnie zasłonięte. To były święta, mama wyszła, widzi dwóch żołnierzy niemieckich i powiedziała, że oczywiście zaraz to okno dobrze zasłonimy. Oni byli zdziwieni, że rozmawia po niemiecku. Mama ich zaprosiła do stołu, właśnie jedliśmy świąteczną kolację. Jeden z tych żołnierzy powiedział, że bardzo chętnie jeszcze przyjdzie, ale nie tym razem, bo teraz są na służbie. I tak się wtedy stało, że ten Hans (bo tak się nazywał) zaczął przychodzić do nas. Wtedy żołnierze niemieccy mieli prawo wysyłać 30 kilogramów paczek do Rzeszy. Ciocia Jadzia była wtedy w Lesznie, cierpiała ogromy głód, umierali tam dosłownie. Była chuda jak patyk, a jej mąż był chory, leżał w łóżku i miał wrzody żołądka i krwotoki, nawet go do pracy Niemcy nie wzięli. Ojciec robił takie skrzynki z dykty i tam się wkładało kilogram mąki, kilogram kaszy, butelkę masła klarowanego i inne rzeczy. I ten Hans wysłał 30 kilogramów żywności do naszej cioci Jadzi do Leszna. 

 

W styczniu pod Kostopol zbliżał się front rosyjski. Kiedy Niemcy byli jeszcze w Kostopolu, udało się mamie zdobyć przepustkę pod pretekstem leczenia w sanatorium w Busku-Zdroju. W drodze powrotnej do domu odwiedziliśmy z mamą i siostrą Zosią rodzinę w Krakowie. W najbliższej rodzinie mojej cioci Janki znajdowali się ludzie związani z AK, w tym oficer mianowany przez generała Władysława Sikorskiego na stopień majora. W Krakowie w ich mieszkaniu było gniazdo AK. Wujostwo mieli tam dwa pokoje, dali nam jeden taki mały, kiedyś pewnie to był wydzielony pokoik dla służby. Było tam jedno łóżko, szafka i jeszcze jakiś mebel i tam spałyśmy z mamą. Moja młodsza siostra Zosia, spała na walizce, tam był położony taki sienniczek i poduszka, pościelone, a w środku była broń, karabiny i pociski. W dzień  przychodzili tam ludzie z AK i wymieniali broń. Nasz ojciec nie zdołał dotrzeć do nas, bo takie były plany i dlatego pojechałyśmy my z powrotem do Kostopola. Kończył się już nam termin przepustki. Gdy wróciłyśmy do Kostopola 11 listopada 1943, było już bardzo mało czasu. Zbliżał się znów front rosyjski, Niemcy uciekali. Od stycznia 1944 Rosjanie znów weszli.

 

Była jeszcze w Kostopolu taka sytuacja, że kiedy Ukraińcy mordowali, to u nas w domu znalazło przytułek dużo ludzi uciekających spod ukraińskiego noża. Szła wtedy ulicą młoda kobieta z małą walizeczką, idzie i płacze. Nasza mama ją zauważyła i pyta: Co się stało? Ona mówi: Wie pani, jestem nauczycielką, właśnie uciekłam przed rzezią ukraińską i nie mam gdzie się podziać. Mama mówi: To niech pani do nas przyjdzie, mamy wolny tapczan, znajdzie pani u nas schronienie. Ta młoda nauczycielka nazywała się Jadzia, pochodziła z Trzcinicy spod Jasła i na jakiś czas została u nas. 

 


Dom Kralów w Obornikach od 1945
 



Przyjazd na ziemie zachodnie 

 

- Jak wyglądała sytuacja z przyjazdem na ziemie zachodnie i ewakuacją z Wołynia? 

 

- Transporty zaczęły się bardzo wcześnie. Wiem, że w Sarnach taki pierwszy transport do Polski był już w marcu 1944, czyli tuż po wejściu Armii Czerwonej. Myśmy wyjechali trochę wcześniej, do dziadka Marcina do Bojanowa. Dostaliśmy w Karolewie parcelę gruntu i każdy mieszkający tam dostał pięć hektarów ziemi i krowę z tzw. popańskiego majątku. 

 

Te domy, gdzie myśmy kiedyś mieszkali, były zbudowane z czerwonego kamienia dla pracowników tego majątku. Tam dostaliśmy mieszkanie, były tam chyba dwa pokoje. To było nasze pierwsze mieszkanie po wojnie. Dziadkowie mieli tylko jedną izbę i kuchnię, myśmy dostali większe mieszkanie w murowanym domu. Pamiętam, że był na podwórzu piec chlebowy na dziedzińcu przed domem i tam cała wioska przychodziła i piekła chleby. To były ogromne bochny raz na tydzień się piekło, był pyszny chleb, a po tej głodówce wojennej wszystko bardzo smakowało. Twój dziadek Stanisław nie miał pojęcia o uprawianiu ziemi i czuł się tam dosłownie nieszczęśliwie. Zresztą dużo było tam ciemnoty, ludzie, którzy tam mieszkali jeszcze przed wojną byli podlegli swojemu panu i byli tak posłuszni, że co by pan powiedział, to musieli wykonać. Czasy się jednak zmieniły i przyszła propaganda, że te pańskie pola trzeba rozparcelować i pooddawać ludziom mieszkającym na wsi, to z tej okazji myśmy też dostali tych pięć hektarów roli. Mój ojciec nie miał pojęcia o uprawie, więc robili to sąsiedzi, którzy orali to pole i dostali do orki byka, a mama w zamian za to tym gospodyniom czasem coś uszyła, bo umiała szyć. 

 

- Ale był też ogródek na warzywa? 

 

- Tak, można było sobie z tego pola kawałek odgrodzić. Dostaliśmy też kawałek, lasu, gdzie można było chodzić na grzyby, były tam piękne, czerwone kozaki. Ale to wszystko nie spełniało naszych oczekiwań. Dostaliśmy potem w Bojanowie w Rynku piękne, dwupokojowe mieszkanie. Wyremontowane, były plany, że nawet miał być tam warsztat stolarski dla taty. Ale nasz ojciec tam bardzo źle się czuł, na tym wybrukowanym ryneczku, bez rzeki, bez lasu. Może mieszkaliśmy tam parę dni i wróciliśmy do Karolewa. Ja chodziłam w tym czasie do gimnazjum w Lesznie, to było trzy kilometry drogi pieszo. Przyjechałam raz, pamiętam, to było jesienią, słota była wielka. To był październik, w 1945 roku. I ten słotny dzień naszego taty nie było. I mamusia moja mówi: „Słuchaj, pojechał szukać jakiegoś innego miejsca na mieszkanie”. Okazało się, że jak wsiadł do pociągu i jechał w kierunku Wrocławia, to spotkał ludzi, którzy mówili o Obornikach, że to piękne miejsce, że tam jadą, bo można tam jeszcze znaleźć domek. Ojciec wysiadł w Obornikach i idąc ulicą patrzył, który domek by mu odpowiadał. Po drodze, mniej więcej na wysokości kościoła na Trzebnickiej, ojciec upatrzył sobie domek z ogrodem, który bardzo mu się spodobał, ale już był zajęty. Były wtedy takie zwyczaje, że jak już ktoś upatrzył sobie dom, to zatykał flagę na tym domu, na znak, że już został zajęty, żeby ktoś nie wchodził i nie rabował tego. I ojciec dotarł na Wzgórze Magdaleny, tam znalazł ładny dom, który mu się spodobał, tym bardziej, że blisko lasu, duży ogród, łąka. Wtedy wrócił do urzędu miasta i ten dom sobie zaklepał, dostał tam jakieś zaświadczenie, że to już bierze. I wrócił do Karolewa, opowiadając niesamowite historie, jak tam pięknie, jaki to dom, jak będzie odpowiedni dla naszej rodziny. I rzeczywiście, bardzo szybko, bo już w listopadzie 1945 przeprowadziliśmy się do Obornik. Zaraz potem przyjechali dziadkowie. Była wtedy ciepła jesień, a w lesie było mnóstwo grzybów, więc chodziliśmy na grzyby z ogromnymi koszami, takimi jak do kartofli, po 50 kilogramów, takie duże wtedy były plecione kosze. I takie ilości grzybów przynosiliśmy do domu. I te grzyby, suszone, gotowane, smażone, stanowiły właściwie pożywienie na całą nasza zimę. One nas ratowały, bo jak się wrzuciło do garnka z kaszą, to był krupnik z grzybami, albo się gotowało zupę grzybową, albo jakieś zacierki do tego. 

 

- Czyli właściwie bardzo smaczne jedzenie ? 

 

- Teraz, jak jest wszystkiego w bród, to bardzo smaczne, ale wtedy to się jadło z musu, bo niczego innego nie było. To były trudne czasy, w Obornikach nie było sklepów, czasem można było coś do jedzenia od gospodarzy wytargować albo zebrać to, co jeszcze Niemcy w ogrodach zostawili. Powstała wtedy w Obornikach jedna olejarnia, w pobliżu szkoły. Tam był tłoczony olej lniany, bardzo smaczny i pachnący. Pamiętam, ze dziadek Fabian chodził zawsze tam z ćwierćlitrową buteleczką albo i z butelką półlitrową, to wtedy starczało na dwa dni tego oleju. I to był właściwie jedyny tłuszcz, który był osiągalny dla nas. I było tak: rano kartofle, każdy dostał na talerzu trochę tego oleju, pokrojoną cebulę i to było śniadanie. Na obiad znów była cebulka podsmażana jako okrasa do kartofli, albo do zupy. I tak na zmianę, kartofle, albo grzyby, albo olej i cebula. Trzeba było przeżyć. I tak do wiosny. A na wiosnę zaczęła działać pierwsza piekarnia w Obornikach, piekarnia u Szewczyka, na ul. Curie-Skłodowskiej. Ale żeby dostać chleb, to trzeba było już o piątej rano iść w kolejkę. Były piękne duże bochny, które dla naszej rodziny wystarczały akurat na jeden dzień. Ale to było bardzo uciążliwe, takie chodzenie skoro świt i stanie w kolejkach. Mój ojciec wybudował piec chlebowy w naszej piwnicy, podłączył do komina. Pamiętam taką sytuację, że kupił cały worek pszenicy od jakiegoś gospodarza. I trzeba było jechać do młyna do jakiejś wioski, w kierunku na Wrocław. A ponieważ to był koniec zimy, rano wyjechaliśmy na sankach, ojciec był zaprzęgnięty z przodu, ciągnął sznur, ja szłam z tyłu, popychałam. Było wtedy jeszcze trochę śniegu, w nocy padał śnieg. Jak nam ziarno na mąkę zmielili, to już nie było nawet śladu tego śniegu. Ciągnęliśmy 50 kilogramów albo i więcej po piasku, po czarnej ziemi… Droga na Wrocław wtedy nie była wyasfaltowana, był tam bruk, a na poboczach ziemia. I tak wróciliśmy do domu zmęczeni, zziajani. Ale już była mąka i mama wypiekała własny chleb, nie trzeba było stać w kolejce. Mama później przyjechała do Obornik, bo była w ciąży i mieszkała przez ten czas w Lesznie u swojej siostry, cioci Jadzi. Tam się urodziła Wiesia 14 listopada 1945. Mama wróciła z małą Wiesią z Leszna do Obornik, już przyjechała na nowe mieszkanie. A my się w Obornikach przygotowywaliśmy na jej powrót. I potem już zaczęło się właściwie normalne życie. Trzeba było zebrać jakieś meble, uzupełnić stoły, krzesła. Poniemieckie domy stały puste, były wyposażone. Niestety wiele było rozszabrowanych. Sporo przyjeżdżało szabrowników z południowej Polski. Ci brali nie na własne potrzeby, ale demolowali, żeby handlować. Często wyrywali metalowe klamki, wycinali kawałki drogich materiałów z foteli. 

 

Moi dziadkowie z Kostopola dotarli na ziemie zachodnie do Wałcza. Mój ojciec Stanisław pojechał po dziadków. Przywiózł ich do Obornik, gdzie mieszkała już nasza dość liczna rodzina, bo wtedy się już urodził mój młodszy brat Romek, a wkrótce miał urodzić się najmłodszy brat, Stanisław. Przed rokiem 1950 dziadkowie wyjechali z powrotem do Wałcza. Przyjechał po nich nasz kuzyn i zabrał ich do Wałcza, gdzie mieszkał już brat dziadka Fabiana, Bolesław. I dziadkowie tam mieszkali jeszcze przez kilka lat. Oboje zmarli w Wałczu - babcia Wiktoria zmarła wcześniej od swojego męża, a dziadek Fabian zmarł w roku 1953 w Wałczu.


 Epilog 

 

Moja ciocia Halina dziś mieszka w Poznaniu. Po wojnie uciekła z rodziną z Wołynia do Wielkopolski. Po wojnie zamieszkali w Obornikach Śląskich. Ze wspomnień Cioci wybrałem zwłaszcza te, które opowiadają o rodzinnym Kostopolu, o ciężkich lata wojny, a także o przesiedleniu i zamieszkaniu na ziemiach zachodnich. Ja sam czuję się związany z zachodnią Polską, zwłaszcza z Dolnym Śląskiem i Pomorzem Zachodnim. W dzieciństwie mieszkałem wraz z najbliższą rodziną w wiosce Okunie koło Barlinka. Mam do tych terenów wciąż wielki sentyment. Wspominam piękną Puszczę Barlinecką, malownicze jeziora i szkołę, do której chodziłem w Barlinku. Dzisiaj mieszkam w Szczecinie.

 

Wojciech Kral 

Wspomnień pani Haliny Chęcińskiej wysłuchał bratanek Wojciech Kral w 2019. Tekst współredagował Andrzej Krywalewicz w Październiku 2020.

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza