Pani Zofia Pachut, z domu Pietrzyk ze Strzelczyna. Urodziłam się w 26 listopada 1926 roku w Rawicy Nowej. Rodzice prowadzili gospodarstwo rodzinne. Mieliśmy z tej ziemi z 15 hektarów. Mama Józefa, tata Stanisław. Sześcioro rodzeństwa. Kościół we Tczowie. Do kościoła sześć kilometrów. Szkoła została wybudowana kilka lat przed wybuchem wojny. Znajdowała się w Rawicy Nowej, mojej rodzinnej wiosce. Dzieciństwo to pomoc, praca w domu, rzadziej proste prace w gospodarstwie. Oporządzić zwierzęta, wypaść krowy to zwyczajne codzienne czynności. Później gdy rozpoczęłam naukę w szkole, zmieniło się moje życie bo zwyczajnie obowiązków przybyło.
Tyfus... Drzwi lekko uchylone, zaglądamy, a tam na podłodze kilku zmarłych otulonych prześcieradłami. Mój boże, straszny to był widok... Gdy nastała pandemia korono wirusa, przypomniały mi się te już dziś odległe zdarzenia. Później pojawili się z kropidłami. Wchodzili do każdego domu i silnie skrapiali płynem, który znajdował się w specjalnych bańkach.
Z okresem dzieciństwa wiąże się przywleczona do naszej i sąsiednich wiosek zaraza, a dokładniej to tyfus. Miałam wtedy z pięć, może sześć lat. Jak ludzie umierali, matko, to trudno sobie wyobrazić.O lekarzu to człowieku zapomnij. Prawdziwy lekarz był w oddalonym o 20 kilometrów Radomiu. Pojawiała się okropna gorączka, silne bóle głowy i mięśni, kaszel. Nie wiadomo skąd się ta choroba wzięła w Rawicy i okolicy. Pamiętam, że w domu mieszkających blisko sąsiadów zaczęli zapadać kolejno. Przyjechał felczer, gdzie jaki tam z niego był felczer, zwyczajny znachor w odległości przyglądał się cierpiącym. Domyślam się, że był bezradny, jednak nie dał po sobie poznać. Nakazał wykonać ziołową nalewkę czy coś podobnego i stosować, a ludzie umierali. Czy pan sobie wyobrazi, że dwa pobliskie domy, ich mieszkańców zaatakował tyfus a nasz dom ominął. Udaliśmy się w jakimś konkretnym celu z kimś dorosłym do wioski położonej po sąsiedzku. Oczekiwaliśmy, bawiliśmy się koło kościoła. Drzwi lekko uchylone, zaglądamy, a tam na podłodze kilku zmarłych otulonych prześcieradłami. Mój boże, straszny to był widok. Mówię – co tutaj tak ludzie chorują? Bez zastanowienia przekonana, że w kościele mieści się taka szpitalna izba. Jak to się rozprzestrzeniało.
Mówili, że kilka osób przyjechało w okolice. Byli zarażeni. Inne pogłoski mówiły o tym, że w pobliskim mieście ludzie zaczęli zapadać na tyfus. Chorobę szybko rozwleczono. Pojawiła się w naszej i sąsiednich wioskach. Przebieg choroby był niestety ale przeważnie śmiertelny. U zarażonych pojawiała się silna gorączka, bóle brzucha, biegunka, majaczenie. Ludzie mówili, że nasz miejscowy stolarz i inni w pobliskich wsiach, miasteczkach robią tylko trumny. Tak w wiosce mówili. Początkowo każdy przypadek był zgłaszany do władzy, do gminy albo powiatu. Jednak ta potworna choroba tak szybko się rozprzestrzeniła w sposób niekontrolowany i nikt zwyczajnie nie zapanował nad tym. Pojawiły się przepisy sanitarne ale kto tego przestrzegał wtedy. Panie, zaraza ten tyfus. Wiejskie cmentarze zapełniały się mogiłami. Kolejni w mękach umierali. Nastał czas gdzie na małych cmentarzach odbywały się pochówki bez udziału najbliższych. Jeden człowiek był chowany, a kolejni w domu cierpiąc umierali. Słychać było wtedy często płacz. Później pojawili się z kropidłami. Wchodzili do każdego domu i silnie skrapiali płynem, który znajdował się w specjalnych bańkach.Gdy nastała pandemia korono wirusa, przypominały mi się te zdarzenia, umarli otuleni prześcieradłami i ta cisza.
Do szkoły mieliśmy iść.
W sierpniu 1939 wyczuwało się niepokój, można by powiedzieć „coś poważnego wisiało w powietrzu”. Pierwsze dni września to napływ osadników Niemców. W pobliskim Tczowie kwaterowano ich w obozie, skąd później przemieszczali się na Radom i okolice. W naszej wiosce zakwaterowano ich u bogatego gospodarza Gołębia, zajęli w jego domu kilka pokoi. Początkowo to nasze życie nie zmieniło się drastycznie. Później przyszedł czas partyzantki. Mojego męża brat służył w Armii Andersa. Później powrócił i nie zaznał spokoju, zgnoili.
Partyzanci... Kilka dużych samochodów przejechało przez wieś, oddalili się w kilku przeciwnych kierunkach. Otoczyli obszar lasu. Złapali prawie wszystkich.
Było ich ze dwudziestu. Nazbierało się z wiosek tych chłopaków. Bez przerwy grasowali „po nocach”. Szczególnie nocami czuli się swobodnie. Zdarzyło się, że Niemcy, którzy zostali we wrześniu 39 zakwaterowani w naszej wiosce, pozostawili kilka sztuk broń i uzbrojenie niezabezpieczone. Nie przewidzieli, że ktoś może tych kilka karabinów i ładownice skraść. No i stało się. Rano przebudzeni szybko postawili wieś na nogi. Szybko podejrzenie padło na ukrywających się w lasach partyzantów. Inne zdarzenie, które miało podobne powiązanie z miejscową partyzantką miała miejsce w miejscowości oddalonej od naszej wioski o około 4 kilometry. W ramach dostaw zwierząt hodowlanych odbywał się „spęd”. Gospodarze z okolicznych wiosek, chciał nie chciał, byli zobowiązani odstawić ustalone zwierzęta. Nie wywiązanie się wiązało z poważnymi, tragicznymi konsekwencjami. Gdzieś tutaj po zmroku w sposób przemyślany i zorganizowany wykradli kilka zwierząt. W tym pierwszym okresie wojny partyzanci dokonali jeszcze kilku śmiałych, odważnych skierowanych przeciwko niemieckim okupantom działań. Nadszedł jesienny ranek, mógł to być rok 1940. Kilka dużych samochodów przejechało przez wieś, oddalili się w kilku przeciwnych kierunkach. Otoczyli obszar lasu. Złapali prawie wszystkich. Znaleźli się świadkowie, którzy na własne oczy widzieli jak zatrzymali, obezwładnili w większości młodych chłopaków. Prawdopodobnie jeden albo dwóch partyzantów szczęśliwie ominęli okrążenie. Przeżyli. Pozostali zostali rozstrzelani. Ludzie mówili, że pochowano ich w bezimiennej mogile pod lasem. Mój boże rozstrzelali chłopaków…
Brat Franek. Zdjęcie wykonane w Rawicy Nowej |
Szosa to była tam tak mniej więcej jak tutaj w Strzelczynie za kościołem, kilkanaście metrów od szosy. Okazało się, że w mojej rodzinnej wiosce Rawicy Nowej kilku tych zbiegów ukrył miejscowy gospodarz.
Jak te Niemcy byli wrogo ustosunkowani do Żydów. W pobliskim Tczowie, Zwoleniu mieszkało dużo Żydów. Nastał czas deportacji. Kilku, może więcej niż kilku udało się zbiec. Zwyczajnie uciec. Niemcy dramatycznie ich poszukiwali. Byli zdeterminowani, wzburzeni. No bo jak to, z zorganizowanej, dobrze strzeżonej deportacji zbiegli. Szosa to była tam tak mniej więcej jak tutaj w Strzelczynie za kościołem, kilkanaście metrów od szosy. Okazało się, że w mojej rodzinnej wiosce Rawicy Nowej kilku tych zbiegów ukrył miejscowy gospodarz. Życzliwy ktoś, miejscowy doniósł Niemcom. Przyjechali i wszystkich wystrzelali, dom spalili. W Tczowie funkcjonował kirkut do którego przybywali Żydzi ze znajdujących się wokół ponad dwudziestu wiosek. Ta rodzina, która ukrywana pochodziła właśnie z Tczowa.
Z synem Krzysztofem w Rawicy Małej. W identycznym domu mieszkała nasza bohaterka |
Po wojnie
Sąsiadka krótko po wojnie przyjechała tu na zachód. Po powrocie przyszła w odwiedziny, mówi – Słuchajcie, czy nie pojechalibyście na zachód ? Siostra moja chora nie była w stanie, właściwie to ona nie była zainteresowana. Nie pamiętam dokładnie czy miałam wtedy ukończone 18 lat, czy jeszcze trochę brakowało. Przemyślałam, udałam się do taty, mówię – Tata pojadę na ten zachód. Ludzie tak opowiadają, że coraz bardziej chcę tam jechać. Macie Maryśkę, wspomniałam o dwóch młodszych siostrach. Minęło jeszcze trochę czasu. Sąsiadka, której niestety imienia i nazwiska nie pamiętam nakazała czekać. Przyjechał mężczyzna z zachodu, był odpowiedzialny za namówienie ludzi i zorganizowanie wyjazdu. Taki opiekun. Bagaż przygotowany, odprowadzili i z Radomia pociągiem w drogę. Jechało nas czworo lub pięcioro i opiekun „od nich”. Z naszej i sąsiedniej wsi.
Miasto i statki – pomyślałam, statki z każdej strony, blisko tramwaj jechał pomału. Mewy, woda i stary most. Zatrzymałam się, patrzę a wszystko takie inne jak u nas.
Czy bezpiecznie było w wagonach? – Tak, bezpiecznie tylko ludzi dużo na zachód jechało. Dojechaliśmy pociągiem do dworca Głównego w Szczecinie. To było kilka lat po wojnie, dworzec tamten już działał. Tutaj postój, spacer w pobliżu Odry. Miasto i statki – pomyślałam, statki z każdej strony, blisko tramwaj jechał pomału. Mewy, woda i stary most. Zatrzymałam się, patrzę a wszystko takie inne jak u nas. Stąd pociągiem do Chojny. To miasto wtedy jeszcze inaczej się po wojnie nazywało. Tu blisko stacji zorganizowany transport, wozami konnymi do Gogolic w dalszą drogę odjechaliśmy.
Ślub nasz odbył się w Trzcińsku w 1953 roku, stąd wozami drewnianymi zaprzęgniętymi w konie wróciliśmy do Gogolic. Ważny dzień pozostał w pamięci do dzisiaj.
Mój przyszły małżonek Tadeusz Pachut pracował w Gogolicach jako kowal. Ślub nasz miał miejsce w Trzcińsku. Lat kilka upłynęło. Małżonek dowiedział się, że potrzebny kowal do gospodarstwa w Strzelczynie. Pracowałam w Gogolicach na kuchni. Pojawiła się przed nami szansa otrzymania lepszego mieszkania. Zgodziliśmy się. Przyjechaliśmy, zamieszkaliśmy blisko stawu. W tym czasie budowano pierwsze bloki mieszkalne. Tam miał otrzymać mieszkanie. Później ktoś z Gromadzkiej Rady wspomniał, że istnieje możliwość otrzymania ziemi na własność. Tutaj nadal pracowałam jako kucharka. No i tak pomiędzy stołówką pracowniczą, warsztatem kowalskim, gospodarowaniem na ziemi i oczywiście rodziną upływało nasze życie. Pięćdziesiątą rocznicę naszego ślubu obchodziliśmy w roku 2003. A TO JUŻ KOLEJNE LATA UPŁYNĘŁY…
Bohaterka wspomnień pani Zofia Pietrzyk z Strzelczyna. AD 2020 |
Pani Zofia i autor publikacji VII 2020 |
Wspomnień pani Zofii Pachut wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w lipcu 2020 roku.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.