Pan Zbigniew Kamizelich zadziwił mnie doskonałą pamięcią, sprytem, szczegółami z pamięci, błyskotliwością. Z urokiem i łatwością odtwarza okres przedwojenny; uczestniczył w zgromadzeniu społeczności na głównych ulicach Borszczowa gdy 17 września 1939 wjechali sowieci. Krótko później udał się do ojca do Zaleszczyk krotko po sowieckiej inwazji, na własne oczy przyglądał się rozwojowi wypadków na dawnej polsko rumuńskiej granicy. Po wojnie dotarł do Lipian i Myśliborza. Po zakończeniu nauki w 1950 przez okres 1, 5 roku podjął pracę w z nakazu w Świdnicy po czym powrócił do Szczecina do szkoły, którą wcześnie ukończył, a która w międzyczasie zmieniła nazwę na Technikum Mechaniczno- Energetyczne przy ulicy Księcia Racibora. Uczył w szkole długie długie lata. Duże znaczenie przywiązuje do zachowanych fotografii, które imponująco archiwizuje. Bardzo ciekawa opowieść. Zapraszam do lektury
Nazywam się Marian Zbigniew
Kamizelich. Urodziłem się 16 VII 1928 pomiędzy Zbruczem a Dniestrem. Moje miasto nazywa się
Bor
szczów. Przed wojną miasto posiadało status powiatu, było
zamieszkałe przez około 8000 mieszkańców. Mama Zofia z domu Głębocka. Tata
Eugeniusz. Mieszkaliśmy w jednorodzinnym domu, przy ulicy Równoległej 1, która
znajdowała się na przedmieściu. Na mojej ulicy, gdzie znajdowało się
kilkanaście domów, mieszkały dwie polskie rodziny. Dzielnica nazywała się
Mazurówka. Mam brata, ma na imię Czesław, szczęśliwie żyje do dzisiaj. Jest
młodszy o 14 lat. W miasteczku swoim bywam przynajmniej raz w tygodniu. Nie
jestem obecny tam fizycznie, przebywam tam regularnie w swoich myślach. Im
bliżej miasta… Centrum miasta to głównie domy żydowskie i polskie. Od bardzo starych
domów po nowsze. Nasz dom był murowany ale w okolicy to rzadkość była. Budynki
w większości były zbudowane z gliny. Budynki szachulcowe, ściany z tak zwanej
„cegły surówki”.
W rodzinnym Borszczowie
|
Nasz dom w Borszczowie w latach 30 tych |
|
Przed sklepem w moim mieście lata 30 te (napis "wędliny" lewa strona po polsku prawa po ukraińsku) |
W Borszczowie znajdował się jeden kościół, dwie bożnice i
cerkiew. Kościół przez „całą okupację” rosyjską i niemiecką był czynny,
istnieje do dziś. Stolicą województwa był Tarnopol. W moim mieście znajdowała się szkoła średnia.
Rzeczka, która przepływała obok miasta nazywała się Niczława. Istniał klub
sportowy „Sokół”, był stadion miejski, strzelnica, kino. Sala teatralno- kinowa
znajdowała się w ukraińskim domu narodowym. Dopiero przed wojną w 1938 roku
oddano do użytku nowoczesną polską salę o podobnym charakterze. Istniała
jednostka Korpusu Ochrony Pogranicza. Żołnierze zakwaterowani w koszarach KOP –
chronili odcinek granicy między Rumunią i
ZSRR. Mieszkaliśmy w przygranicznym trójkącie. Rodzice żyli w separacji.
Tata pochodził spod Zaleszczyk, był urzędnikiem pocztowym i był oddanym pracownikiem
w tamtejszym urzędzie pocztowym. Rumuńską stronę odwiedzałem w czasie wakacji,
gdy udawałem się do taty do Zaleszczyk. W Starostwie można było uzyskać
przepustkę za kilkadziesiąt groszy, która uprawniała do przekroczenia granicy
polsko rumuńskiej. W pobliżu mojego miasta jeździł na trasie Lwów Tarnopol
Zaleszczyki pociąg nazywany „Luks Torpeda” z silnikiem motorowym.
Zapamiętałem dobrze „cały dzień” kiedy
do naszego miasta wkroczyli Sowieci
Od 17 września 1939 do 8 lipca 1941 przebywali tu Rosjanie
|
Na zdjęciu dobry kolega Ukrainiec Miśko Muszyński z mamą, żona pobliskiego więzienia. Rok 1935. Pozostała do dziś pamiątka dedykacja od Miśka dla mnie. |
|
Boże Narodzenie lata 30 te. Ja drugi od lewej w środku. |
Dokładnie to był dzień 17 września.
Szykowałem się do kościoła, czyściłem buty. To było pomiędzy 7 i 8 rano.
Usłyszałem narastający szum, grzmoty. Wtedy nie miałem porównania, dzisiaj bym
powiedział, że szum pochodzi od wielu przelatujących samolotów. Huk który
towarzyszył tym dźwiękom słyszałem, nie miałem pojęcia skąd pochodzą,
rozglądałem się po niebie. Aż usłyszałem warkot rosyjskich czołgów, które
pokonywały trasę ze Skały Podolskiej na Zbruczu i dostały się do naszego miasta
od strony wschodniej. Przyglądałem się jak główną ulicą jechał czołg za
czołgiem. Ruch gęstniał, powstawały
zatory, zatrzymywały się samochody z żołnierzami. Niektórzy cywile od razu
nawiązywali kontakty, zwłaszcza Ukraińcy. Stopniowo tłum narastał. Ludzie
rozpychali się na chodniku tak mocno, że istniało poważne niebezpieczeństwo
wpadnięcia na jezdnię. Zobaczyłem dwóch kanarków. Wie pan kto to był przed
wojną kanarek ? To była żandarmeria wojskowa. Oni mieli sznury galowe w kolorze
kanarkowym. Próbowali zaradzić narastającemu tłumowi. Pokrzykiwali, uspokajali
krzycząc – Proszę się nie bać, Rosjanie
przyjechali nam pomóc. Byli w rozterce. Co ciekawe dwa tygodnie wcześniej
żołnierze z Korpusu Ochrony Pogranicza zostali skierowani na front. W budynku
koszar, nowy budynek, budowa zakończona w 1938 roku został opuszczony.
Pozostali wartownicy, chorzy i żandarmeria. Ci z żandarmerii byli
zdezorientowani. Ktoś im coś tam powiedział, pamiętam, że zerwali sznury,
zdjęli marynarki, w tłum się wmieszali, poszli między budynki. Po południu do
mojego sąsiada Ukraińca Petra Drozdowskiego przyprowadzono dwóch żołnierzy,
którzy pozostali jako chorzy w koszarach KOP –u. Pomimo, że był przedwojennym
komunistą. Obawiając się, że żołnierze mogą zostać zaaresztowani przez Sowietów
poszukiwał u sąsiadów cywilnych ubrań. Mówił chłopcom krzywda się stanie, jeśli
pozostaną ubrani w mundurach. Ludzie posiadali różne zapatrywania, ale byli
ludźmi.
|
Z mamą Zofią Kamizelich |
|
Mój tata Eugeniusz Kamizelich |
Patrzę, rozkładają karabiny na widełkach
Wiem, że gdy wojna wybuchła, ludzie wycofywali z Banku PKO pieniądze.
Miałem wówczas na książeczce 5 złoty, również ustawiłem się w kolejce. Gdy
odebrałem swoje pięć złoty, udałem się do domu. Zapytałem mamy, czy mogę kupić
piłkę do kopania. Mama wyraziła zgodę. Okazało się, że jeden z tych dwóch
żołnierzy, przebywających u Petra jest piłkarzem. Stanąłem na bramie wjazdowej
a żołnierz - piłkarz przebrany już w cywilne ubranie kopał w kierunku bramki. I
tak minęła zapamiętana przeze mnie połowa tego pierwszego dnia wojny. Później
poszedłem w kierunku kościoła, kiedy się kończyła suma, ludzie wychodzili z świątyni.
Nagle wojskowa ciężarówka podjechała pod kościół. Rosjanie zeskakiwali ze
skrzyni i rozbiegli się po placu. Patrzę, rozkładają karabiny na widełkach a
ludzie zatrzymują się i nie wiedzą co się dzieje. Część zachowywała się
spokojnie a inni chowali się. Przeszedłem kawałek bocznej ulicy, patrzę a
znajomy, który należał do strzelców biegnie boczną uliczką, zrzuca z siebie
strzeleckie ubranie, biegnie w kierunku swojego domu aby się szybko przebrać. A
więc popłoch, bezradność i dezorientacja. Ta fala samochodów - wojskowych,
dział, czołgów, kuchni polowych, orkiestr wojskowych „ciągnęła” się przez
tydzień czasu. Dzień i noc przejeżdżali przez miasteczko aby rozsypać się po całym Podolu. Z tego pierwszego dnia
zapamiętałem, że po południu na balkon
budynku starostwa wszedł młody gimnazjalista Ukrainiec i wygłosił mowę, prawie
triumfalną. W swojej przemowie podkreślił, że długo Ukraińcy czekali na tą
chwilę, powiedział po ukraińsku – „zaśwityło sołnce w nasze wikonce”. Byłem
zaskoczony, bo matka tego Ukraińca była Polką, takich małżeństw mieszanych było
dużo. Ten chłopak po jakimś czasie znikł. Przecież władze radzieckie chciały
swobodnej Ukrainy ale „im podległej”. Po tygodniu jak przychodzili sąsiedzi na
rozmowę, wkładano poduszkę w okno, ponieważ obawiano się podsłuchiwań. Zaczął
się czas donosów, nieporozumień i rozliczeń sąsiedzkich. Moja mama kupiła przed
wojną radio na raty i korzystaliśmy z tego radia. Gdy wkroczyli Rosjanie, mama
pobiegła do Żyda zdecydowana oddać radio.
|
Aktorzy teatru objazdowego odwiedzili nasze miasto. Na starej fotografii upamiętniony odjazd grupy z Borszczowa. Rok około 1934 -36 |
|
Związek Podoficerów Rezerwy w Borszczowie |
Do taty do Zaleszczyk. Most kołowy na granicy polsko rumuńskiej przepełniony uciekinierami
Kilka dni później pojechałem do
Zaleszczyk do taty, który opowiadał o dniu poprzedzającym wybuch wojny. Mówił –
„Synu tak ogromnej fali ludzi w Zaleszczykach nie widziałem. Most kołowy był
przepełniony uciekinierami do Rumuni. Panował taki ścisk i tłok, że uchodźcy za
przeniesienie walizki płacili 500
złoty. Wśród uciekających było wielu dyplomatów, rodzin wojskowych. Po drugiej
stronie mostu rósł kopiec odbieranej broni. Strona rumuńska rewidowała
uciekinierów i kto miał broń musiał na ten stos wrzucić”. Niech pan sobie
wyobrazi, że trzy lata temu byłem na moście w Zaleszczykach. Poziom wody w
Dniestrze był tak niski, jak w tym roku w Wiśle. Po kamieniach leżących na
wyschniętym dnie rzeki chodzili specjaliści z aparaturą do wykrywania metali. Bo
uciekinierzy w 1939 roku aby uniknąć oddania broni Rumunom, wrzucali ją do Dniestru.
Przy tej płytkiej wodzie specjaliści odnajdywali porzuconą wówczas broń.
Połączyłem wtedy symbolicznie dzień o którym opowiadał tata z dniem moich
odwiedzin tych miejsc w roku 2017.
Przez dobry tydzień sklepy były
nadal otwarte, towar można było nabyć za polskie złoty. Ojciec dostał potrójną
pensję. Matka robiła wówczas zakupy w żydowskich sklepach aby zgromadzić zapas.
Jeśli chodzi o środki spożywcze, kolejki po chleb ustawiały się wieczorem
poprzedniego dnia.
|
Koledzy taty upamiętnieni na dawnej fotografii. Borszczów przynależał do zaboru austriackiego. Służba w Armii Austro Węgier. |
Szkoła jak szkoła, do miasta przyszli Rosjanie i zachowali
szkołę polską z polskim językiem nauczania. Przed wojną została wybudowana
żeńska część szkoły. Po przyjściu sowietów szkoła przyjęła charakter
koedukacyjny. Do tej szkoły uczęszczała młodzież polska. Dla młodzieży
ukraińskiej, która przed wojną nie miała swojej szkoły, znalazło się w tym
czasie miejsce w starej części przedwojennej szkoły. Nauczyciele pozostali
wszyscy. To już była dziesięciolatka, a życie dalej się toczyło. Rozpocząłem
naukę w klasie piątej. Władza radziecka uważała, że poziom nauczania w polskiej
w szkole jest niski, zdecydowano, że wszystkie roczniki będą cofnięte o rok.
Uczyłem się języków: polskiego, ukraińskiego, rosyjskiego i niemieckiego. Na
dużo wyższym poziomie odbywały się zajęcia wychowania fizycznego.
|
Lipiany. Rodzice, mój młodszy brat Czesław |
Gdy rozpoczęły się „te odruchy nacjonalistyczne”
miasto zostało zajęte przez oddziały węgierskie
Później w sierpniu 1941
władanie przejęli Niemcy. W miasteczku swoją siedzibę znalazła żandarmeria,
gestapo nie. Żydów zaczęło obowiązywać noszenie opasek. Wielu młodych ludzi nie
chciało kontynuować nauki, ponieważ bali się łapanek. Niech pan sobie wyobrazi,
że mój kolega, który skończył 14 lat został w jednej z łapanek zatrzymany
został i wywieziony do Rzeszy. Moja mama załatwiła pracę dla mnie w warsztacie
ślusarskim, dzięki czemu zawsze przy sobie nosiłem zaświadczenie, że pracuje. Zaczęły
się wywózki Żydów. I wywózka. Niemcy wyznaczyli miejsce na które o określonym
czasie miały przybywać rodziny żydowskie. Wyznaczono na dworcu dzień i godzinę.
Później zuchwalstwo okupantów faszystowskich przybrało na sile. Zatrzymywali
Żydów i rozstrzeliwali na miejscu. Ukraińska policja wyprowadzała z domów, ludzie
ginęli.
Centrum ulic, które tworzyły
czworobok zostały zamknięte. Zostały tutaj skierowane tylko rodziny żydowskie,
pozostałe wyeksmitowano. Powstało Getto. Na dwóch rogach przekątnych tego
czworoboku stali policjanci ukraińscy. Zapanował kategoryczny zakaz opuszczania
terenu. Kiedy przebywałem na boisku piłkarskim widziałem jak na pobliskim
cmentarzu żydowskim rozstrzeliwano zupełnie bezradnych Żydów. Utkwił mi w
pamięci taki obraz. Mieszkaniec miasta Czerniowce, które leżało po rumuńskiej
stronie był specjalistą w pędzeniu i destylacji alkoholi. Był Żydem. On po
stronie polskiej zamieszkał tuż przed wojna ponieważ znalazł tu pracę w
miejscowej gorzelni. Później trafił do utworzonego Getta, jednak z uwagi na
swoje umiejętności, w jakiś sposób był chroniony. Czuwał nad przebiegiem
procesów związanych z produkcją alkoholi w miejscowej gorzelni. Po szkole
poszliśmy na boisko, patrzę, prowadzą tego pana z żoną i trójką córek.
Najstarsza była szatynką, młodsze blondynkami. Kolega patrząc na jedną z córek
rozpoznał, że to jego platoniczna miłość.
|
W 3 klasie z Lipian do Myśliborza. Rok 1948 lub 1949 |
Nagle trzy, cztery strzały i
bestialsko zamordowani małżonkowie i dzieci leżeli na ziemi
Zabójców nie
interesowało, że młodzi przyglądają się zbrodniom. Ciała pomordowanych długo
jeszcze leżały na ziemi. Zwożono do tego Getta Żydów z okolic, a nawet z
sąsiednich miast. Żądano od Żydów okupu, który miał gwarantować, że przez jakiś
czas będą bezpieczni. Zaczął się głód, z żywnością było bardzo ciężko. Miasto
liczyło około 8000 tysięcy a w Getcie przebywało ponad 4000 Żydów. Matka
spotkała kiedyś swoich znajomych Żydów, którzy zapytali czy nie mogłaby ich
zaopatrywać w „jakieś” pożywienie. Doszli do porozumienia, że ja będę do Getta
donosił mąkę. Pszenicę na mąkę można było zdobyć jedynie w wioskach u
gospodarzy. Chodziłem do wsi Cygany, do znajomych rolników. Zanosiłem mydło za
które otrzymywałem mały worek ziarna pszenicy. Mama podsuszała je, a ja w nocy
szedłem do komórki wyciągałem żarna i mełłem na mąkę, którą nocą zanosiłem do
getta. Otrzymywałem w zamian używaną odzież i pościel. Mama sprzedawała te
rzeczy na rynku a za pieniądze kupowała szare mydło. I tak się kręciło. Pewnego
razu kiedy wychodziłem z getta, zauważyłem w świetle latarni, że na rogu stoi
ukraiński policjant, rozmawiał z dziewczyną. Obserwowałem ich jakiś czas. Przerażony
zawróciłem.Wyciągnąłem deskę z pobliskiego ogrodzenia, w tym czasie usłyszałem
strzały. Spanikowany schowałem się i czekałem. Ta dziewczyna pożegnała się z
policjantem a ja w tym czasie przerzuciłem worek z ubraniami przez płot. Wchodzę
w tą szparę i nagle ten sam policjant, który rozmawiał chwycił mnie za kark.
Zaprowadził na komendę, tam dostałem lanie, pytali od kogo, za ile, pytali też
o złoto. To trwało do drugiej w nocy. W pewnej chwili komendant, stary
nacjonalista Ukrainiec, którego z widzenia dobrze znałem, kazał mnie zaprowadzić
do więzienia. Trafiłem do celi gdzie zamiast łóżka znajdowały się cztery
stalowe pręty a na nich deski. Przebywało tu dwóch Ukraińców. W celi panowała
ciemność. Jeden z nich przesunął się, zrobił miejsce. Leżałem częściowo w
powietrzu. Nogi były oparte o boczną listwę, natomiast bark spoczywał na
drugiej bocznej listwie. I tak w połowie wisząc drzemałem. Usłyszałem w pewnym
momencie, że oni idą sikać. Później ja też zacząłem po omacku, trzymając się ściany,
szukać wiadra. Wróciłem i nadal spałem. W pewnej chwili budzę się, leżę na
pełnym łóżku. Okazało się, jest ranek, Ukraińcy stoją przy okienku odbierając
kawę i razowy chleb, mi zrobili miejsce. Budzą mnie, mówią – „Bierz śniadanie”.
Został zabity polski lekarz, wezwali go pod pretekstem wizyty domowej
Zaczęły się zdecydowane mordy,
napady, wyroki śmierci. Został zabity polski lekarz, wezwali go pod pretekstem
wizyty domowej. On ledwo co skończył studia we Lwowie. Uczelnia była zamknięta,
jednak wykładowcy prowadzili wykłady, dawali dyplomy. Wcześniej młody lekarz
otrzymał wyrok śmierci. Zlekceważył pismo. Kilka tygodni później szefujący
młodej organizacji AK otrzymał podobny wyrok. W dzień targowy, gdy przechodził
po chodniku, minął restaurację. Nagle wyszło z restauracji dwóch Ukraińców,
chwycili pod pachę a trzeci strzelił w tył głowy. Zostawili na ziemi. Tak się
zaczęło. Otaczali wioski. Podczas jednego z takich ludobójstw zginał brat ojca.
Rozpoczęły się straże w domach polskich, zwłaszcza na przedmieściach. Ponieważ
mieszkaliśmy blisko pól, Polacy schodzili się naszego domu. W oknach zamontowaliśmy siatki, aby
granatu ktoś nie wrzucił. Oprócz tego dwie osoby wychodziły przed dom, i tak co
pół godziny zmieniali się do świtu. Nasłuchiwali czy ktoś nie nadjeżdża, czy
nie zbliżają się banderowcy. To był bardzo trudny okres. Nocował u mnie kolega,
który mieszkał w odległym domu. Nocował ze swoim bratem. W piwnicy naszego domu
znajdował się schowek, a w nim: granaty, broń i maszynowy karabin ręczny (mp).
Ale to nic nie znaczyło, byliśmy świadomi, że w każdej chwili na dom mogą
rzucić pochodnię. 28 stycznia 1945
wyjechaliśmy transportem, który opuścił Związek Radziecki. Polacy mieli
do wyboru albo zrzec się obywatelstwa polskiego, przyjąć radzieckie i pozostać
albo wyjechać. Wyjeżdżali ci którzy nie zrzekli się obywatelstwa polskiego na
rzecz radzieckiego. Kto podpisał taką kartkę, mógł zostać. I takim sposobem
wyjechaliśmy.
Jedziemy do Polski
|
Pokochałem Drawę. Spływ rzeką w latach 50 tych |
Pierwszy transport do Polski miał
miejsce w XII 1944. Drugi na początku I 1945. Trzeci odbył się 28 I, tym
transportem wyruszyliśmy z matką i bratem ze stacji w Borszczowie. Kolejka na
wyjazd była bardzo długa. Wagonów brakowało i to był rarytas, jeśli z wagonów skład
uformowano. Tworzono Komisje Repatriacyjne. W takiej komisji pracowało
rodzeństwo, nazwiska nie pamiętam, to
była córka i syn inspektora oświaty w Borszczowie. Rodzina ta została
zesłana na Syberię. Wrócili tutaj, zmuszono ich do przystąpienia do komsomołu.
Przydzielono do prowadzenia biura PUR. Ponieważ oni wrócili „z niczym”,
otrzymali wyprawkę niezbędną do życia (pierzynę, poduszki, koce i jeszcze coś).
Dotarliśmy do przydzielonego dla naszej rodziny, krytego wagonu. Moja rodzina i
rodzina mojego kolegi Tadeusza Hermana. Dodatkowym pasażerem była krowa,
należąca do Hermanów. Wyruszyliśmy w drogę, która trwała dwa tygodnie.
Zakończenie I etapu podróży miało miejsce w Rawie, stąd trafiliśmy do Krasnego
Stawu. Urzędnicy tutejszego Urzędu Repatriacyjnego zorganizowali noclegi dla
przybyłych rodzin z naszych terenów. Nas przyjęła do zakończenia wojny rodzina
z wioski Małochwiej Duży, z której przyjechał gospodarz wozem. Zabraliśmy z
sobą to co udało się: worek mąki, tłuszcze stopione, garnki. Pojechaliśmy na
wieś do domu gospodarza. Mieszkanie do którego dotarliśmy składało się z dwóch
izb, zamieszkaliśmy w jednej z nich. Gospodarz miał dwójkę dzieci: córkę 18
letnią i syna w wieku mojego brata. Moja matka była krawcową, „obszywała” całą
rodzinę, sąsiadów w zamian za żywienie nas i udzielenie schronienia.Na wiosnę pomagałem
w pracy „na gospodarstwie”; wywoziłem obornik, orałem na polu. Jeździliśmy na
łąki koło Krasnego Stawu kosić. Przed końcem wojny zdążyliśmy zwieźć siano do
stodoły. Dostaliśmy zgłoszenie do wyjazdu. Przygotowaliśmy się do wyjazdu już
nie z kolegą rodziny Herman a z rodziną matki. Dwie rodziny, sześć osób, bez
zwierząt.
Wyruszyliśmy w czerwcu na ziemie zachodnie
Transport trwał dwa
tygodnie. W czasie drogi brakowało lokomotyw. Gdy była jakaś wolna, podczepiano
nasze wagony i wówczas udawało się nawet kilka stacji przejechać. Pozostawiano
nas na trzy, cztery dni. Transport wojskowy był najważniejszy. Transport dotarł
do Krzyża, stąd skierowano nas do Piły. Widział pan Piłę? – Tak, widziałem
zagruzowaną. Dali nam tu do wyboru wysiąść i udać się do pustych domów. Następny
przystanek to był Wałcz. W tym mieście ciekawa rzecz, na dworzec wyszło wielu
żołnierzy radzieckich. Tak, jakby czekali na pociąg. Opuściliśmy wagon. W
naszym składzie jechało wiele rodzin w wagonach krytych, inni w odkrytych.
Widziałem jak żołnierze podchodzili do wagonów, zagadywali aby odwrócić uwagę
osadników. Nagle z drugiej strony odkrytych wagonów pojawili się inni sowieccy
żołnierze i dawaj w pośpiechu szabrować dobytek. W Wałczu również nie
zdecydowaliśmy się wysiąść, dojechaliśmy do Stargardu, który był bardzo
zniszczony. Tutaj była duża jednostka Wojska Polskiego. Na dworcu oczekiwał
przedstawiciel PUR i on wskazywał gdzie można zająć wolne domy. Na
przedmieściach znaleźliśmy kolonię domków, które nie miały więcej jak pięć lat.
Kolona znajdowała się na drodze ze Stargardu do Klempina. Klempinstrasse
budynek numer dwa, tutaj zamieszkaliśmy. Trzy rodziny Głębockich osiedliły się
w kolejnych trzech domach. Domki były nie zniszczone, umeblowane. Sprawiały
wrażenie jakby mieszkańcy przed chwilą opuścili domy. To był czas, że przez
Stargard przejeżdżały często transporty z Rzeszy do Związku Radzieckiego.
Zapamiętałem transport fortepianów, pianin, maszyn rolniczych. Ta wywózka
wynikała z podjętych ustaleń w Poczdamie.
|
Nauczyciel Bojerowicz. W Lipanach mieszkał po wojnie, później przeniósł się do Myśliborza. Uczył języka polskiego |
|
Zespół piłki nożnej KS Wicher został utworzony przez społeczność lipiańską jesienią 1946. Byłem założycielem sekcji koszykarskiej. |
|
Święto sportu w Lipianach. Lipiec 1950. Mój skok wzwyż |
Panie oni kazali nam tutaj w tym wielkim stadzie szukać skradzionej krowy
Wówczas miało miejsce takie
zdarzenie. Rodzinie Głębockich zabrano krowę. Ktoś z rodziny udał się do
komendantury ze skargą. Wyższy rangą żołnierz wskazał gospodarstwo, gdzie
przygotowywano stado krów do wywózki. Było tam ponad 1000 krów. Panie oni
kazali nam tutaj w tym wielkim stadzie szukać skradzionej krowy. Dzisiaj gdy o
tym myślę, to głośno się śmieję ale takie to były czasy. Minął ponad miesiąc
naszego pobytu w Stargardzie. W moim odczuciu okolice były miejscem przemarszu
żołnierzy radzieckich, powracających do ojczyzny. Uciążliwe było ich powszechne
szabrownictwo, co nam mocno ograniczało poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji.
Przecież wojna się skończyła, rosyjscy ale też i polscy żołnierze chcieli z
czymś wrócić. Gdy skończyli plądrować domy żołnierze, przyjeżdżali polscy
szabrownicy z „centrali”. Od wioski do
wioski wszystko plądrowali, po tygodniu znowu powracali pociągami. W drugiej
domu, w którym mieszkaliśmy zamocowano kartkę „zajęte przez MO”. Również
chodziliśmy po opuszczonych okolicznych domach w poszukiwaniu niezbędnych do
przeżycia rzeczy. Bywało różnie. Jak wspomniałem w Stargardzie znajdowały się
dwie duże jednostki. W jednej stacjonowali polscy żołnierze, drugiej radzieccy.
Okazało się, że w jednostce polskiej przebywał ojciec mojego kolegi, z którym
razem chodziłem do szkoły - Zdzisława. Kolega przyjechał tu odwiedzić ojca.
Przez zwykły przypadek spotkaliśmy się. Zabrał mnie do ojca do koszar.
Powiedział – chodź coś dla Ciebie mam. Poszedłem, bo byłem ciekawy. Jak się
okazało ojciec ponad 50 letni mężczyzna w wolnym czasie chodził po opuszczonych
domach, gromadził zabawki. Na miejscu okazało się, że udało się ojcu zgromadzić
dwa pełne kosze zabawek różnych: mechanicznych napędzanych na kluczyk, prąd.
Był pewien, że jego syn to zabierze. Zdzichu zabawki przekazał dla mnie mówiąc:
- bierz to dla swojego brata. W ten sposób mój brat dostał kosz mechanicznych
niemieckich zabawek. Tam spotkałem jeszcze jednego znajomego kolegę, który krótko
był w Kamieniu Pomorskim. Gdy jemu opowiedziałem o tych tarapatach z
radzieckimi żołnierzami, powiedział – Kamień Pomorski - centrum jest bardzo
zniszczone, natomiast tam gdzie przedmieścia, zachowały się wille, ogródki.
Mówił – jest tam pięknie. Podejmujemy rodzinną decyzję, idziemy to sprawdzić.Ze
Stargardu do Kamienia P. jest odległość ponad 100 km. Pieszo przez lasy
nowogardzkie dwa dni szliśmy z wujkiem i kuzynem. Przenocowaliśmy w PUR,
otrzymaliśmy jedzenie. Tutaj urzędnik poszedł z nami. Zobaczyliśmy morze ruin,
wszystko było zniszczone. Doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu. Gdzieś na
rynku znaleźliśmy kamienicę z zachowanym piętrem. Na dole kamienicy znajdował
się sklep papierniczy. Zachowało się wyposażenie, wśród różnych rzeczy
znalazłem suwak logarytmiczny, który wiedziałem do czego służy i sobie wziąłem.
Chodziłem po podłodze, na której leżały rozsypane znaczki pocztowe. Znaczki
zbierałem od dzieciństwa. Jednak wtedy dla mnie najważniejsze to było zdobyć
coś do jedzenia i ubrania. Zabrałem z sobą jeden znaczek, który przechowuję do
dzisiaj. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się „na wiśniach”. Wujek zjadł dużą
ilość owoców, popił wodą. W miarę drogi coraz bardziej zostawał w tyle. W
pewnej chwili dzieliła nas odległość ponad 100 metrów. Zawróciliśmy,
znaleźliśmy wujka leżącego w poprzek rowu. Wujku co się dzieje ? Odpowiedział –
chłopcy mam taką sraczkę, nie zdążyłem ściągnąć spodni aż musiałem wyrzucić
kalesony. Dalszą drogę pokonał tylko w spodniach, pojawił się poważniejszy
problem, bo wysunęła mu się kiszka
stolcowa. Nie mógł iść. Wzięliśmy wujka pod ręce, w ten sposób szliśmy
odpoczywając co jakiś czas. Dotarliśmy do stacji Golczewo. Tutaj czekaliśmy do
nocy, rozkładu jazdy nie było. W Golczewie zlokalizowałem posterunek milicji,
gdzie poszedłem po pomoc. Zapamiętałem duże jezioro. Na majątkach żołnierze
polscy pracowali przy żniwach. Jednostki wojskowe zbierały zboże, które
transportowało dalej. W końcu udało się nam powrócić pociągiem do Stargardu,
gdzie jedyny lekarz który się tam znajdował udzielił wujkowi pomocy. Wtedy w
mieście mogło przebywać nie więcej jak 150 Polaków. Najczęściej to byli
szabrownicy z workami. W mieście znajdował się obóz dla jeńców niemieckich.
Pamiętam, że obóz znajdował się w barakach, w których wcześniej przebywali
przymusowi robotnicy z Polski i Rosji. Ten obóz znajdował się za kościołem z
dużą wieżą. Weszliśmy na wieżę kościoła. Tam znajdowały się zniszczone organy.
Dowiedzieliśmy się, że podczas bombardowania organy przetrwałym, zniszczone
zostały później przez sowieckich żołnierzy. Z tej wieży zapadł mi w pamięci
widok na Jezioro Miedwie. Porównałem to wielkie jezioro do morza. Jeńcy
niemieccy budowali w tym czasie pomnik z gwiazdą. Wśród tych jeńców byli nawet
oficerowie w randze generalskiej.
Codziennie wykonywali roboty kamieniarskie. Zbudowali jeszcze mały pomnik przy
kapliczce.
Do Pyrzyc, Lipian, Myśliborza
Po powrocie z Kamienia do Stargardu
spotkałem jeszcze jednego znajomego. Powiedział – słuchaj do Lipian przyjechał
cały transport z Borszczowo. Wśród przybyłych jest nawet Twoja rodzina. Kolejna
decyzja. Jedziemy do Lipian. Była taka sytuacja, że kiedy Niemców repatriowano
ze Stargardu, narzucono obowiązek przecinania opon na rowerach. Było rowerów
dużo ale nie do jazdy. Udało mi się na działkach rodzinnych znaleźć wąż do
podlewania. Trochę drutu miedzianego i przyszykowaliśmy rowery. Na rowery i
przez Kluczewo do Lipian. Gdy wyjechaliśmy za Kluczewo z dwa, trzy kilometry, usłyszeliśmy
pracę silnika samochodowego. Ja na samochód spojrzałem, a wujek powiedział: ”Chłopcy
aby to tylko nie byli Ruscy”. Samochód się nagle zatrzymał, i zaczął się cofać.
Wtedy my w trójkę wzięliśmy pod pachę i w zboże. Uciekliśmy, i nagle w naszym
kierunku została skierowana seria z pepeszy nad naszymi głowami. Po chwili
usłyszeliśmy głośne ostrzeżenie po rosyjsku, że jeżeli nie wyjdziemy, kolejna
seria zostanie skierowana bezpośrednio w nas oraz że to było tylko ostrzeżenie.
No to wstajemy. Podchodzę, mówię – „Grażdżian, my swai”. Dawaj wielisaped
(rower). Wtedy ja powiedziałem – My swaji,
od swaich nie nada brać. On się zapytał, czy jestem Polakiem - odpowiedziałem – Tak. I wtedy rowery nam
zabrano. Po tym zapytałem – Czy jedziecie w kierunku Pyrzyc ? Odpowiedział –
Tak, ale przed Pyrzycami będę skręcał w lewo. – Podwieziesz ? Odpowiedział –
Tak, podwiozę. Podał rękę, usiedliśmy na skrzyniach i rozmowa toczyła się tak,
jakby nic się nie stało.Wysadzili nas pod Pyrzycami, skąd do Lipian doszliśmy
pieszo przed wieczorem. Spotkaliśmy rodzinę, która korzeniami związana była z
Głębockimi. Spędziliśmy tam trzy dni, w czasie których postanowiliśmy
przyjechać tu z całymi rodzinami. Pieszo wróciliśmy do Stargardu, opowiedzieliśmy
o naszym pobycie w Lipianach i decyzję o zamieszkaniu tam rodziny
zaakceptowały.
Od następnego dnia toczyły
rozmowy z PUR-em o umożliwieniu nam transportu do Lipian. Urząd zobowiązał się
załatwić jeden wagon towarowy dla nas wszystkich nie podając dokładnej daty
podstawienia wagonu. Na rampie kolejowej w Stargardzie przeczekaliśmy trzy dni.
Po załadowaniu się do wagonu nastąpił okres oczekiwania na lokomotywę, która
będzie jechać w kierunku na Pyrzyce. Okazja trafiła się po paru dniach dojechaliśmy
do Pyrzyc. Tutaj lokomotywę odczepiono, ponieważ jej celem był Godków. Po kilku
dniach znalazła się kolejna lokomotywa, która dowiozła nas do Lipian. Lipiany
nie zniszczone przez wojnę okazały się ślicznym miasteczkiem, ale panowało w
nich przeludnienie. Oprócz repatriantów byli rdzenni mieszkańcy Niemiec i duża grupa urzędników. Tutaj
mieściły się wszystkie urzędy powiatowe Pyrzyc oraz Urząd Gminy. Po odczekaniu
kilku dni w urzędzie PUR otrzymaliśmy mieszkania, z których usunięto rodziny
niemieckie.
|
Na starej fotografii |
|
W Lipianach z małżonką, rodzicami, młodszym bratem |
|
Szybko płynie czas.... |
Epilog
W ciągu dwóch lat w tempie przyśpieszonym zdałem egzamin małej matury w Myśliborzu. We wrześniu 1947 roku liczna grupa absolwentów gimnazjum i liceum podjęła dalszą naukę w Szczecinie. Ja uczyłem się w państwowej szkole technicznej na wydziale mechanicznym i w 1950 roku otrzymałem dyplom technika –mechanika. W tamtym czasie absolwenci szkół i uczelni otrzymywali nakazy pracy. Mój przydział to fabryka mebli w Świdnicy. Po półtora rocznej pracy chcąc być blisko rodziny podjąłem pracę w Szczecinie w szkole, którą wcześnie ukończyłem. Szkoła na ulicy Księcia Racibora w międzyczasie zmieniła nazwę na Technikum Mechaniczno- Energetyczne . Moja praca w tej szkole zakończyła się wraz z przejściem na emeryturę.
Pan Zbigniewa Kamizelich podzielił się wspomnieniami z autorem publikacji Andrzejem Krywalewiczem w X 2019 r.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.