... a domy nadal płonęły „za Sanie” (za Sanem)

Pani Józefa Mazurek z Lubanowa (Gmina Banie)

Nazywam się Józefa Mazurek. Urodziłam się 24 X 1934 w Tuczempach koło Jarosławia. Mama miała na imię Józefa, tata Piotr. Siostry Janina, Kazimiera. Przed wojną w wiosce dominowały drewniane domy, pod strzechą. Dom drewniany, dwie izby, w pobliżu budynek gospodarczy w którym znajdowała się krowa, koń. Zabudowania znajdowały się mniej więcej w środku wioski. Tuczempy zostały zelektryfikowane dopiero po wojnie.

Małżonkowie w roku 1955. Babinek (Gmina Banie)


Pani Józefa Mazurek. na tle powojennej zabudowy Babinka (Gmina Banie) IX 1952

Tata był gospodarzem małorolnym. Gdy przebywał w sanatorium lekarz powiedział – „Kmieciu jak się weźmiecie za siebie, będziecie żyć”. Stało się inaczej, mój tata Piotr Kmieć płuca wykaszlał, zmarł na gruźlicę. W skrzyni na strychu znajdowała się rzeźbiona ręcznie drewniana skrzynia, którą mama otrzymała w posagu. Wewnątrz  skrzyni tata przechowywał sztandar Stronnictwa Ludowego. Gdy zmarł działacz ludowy Maciej Rataj, tata ze sztandarem „gdzieś jeździł”, brał udział w spotkaniach, które „nie zawsze” odbywały się za przyzwoleniem władz.  Aby starsza siostra mogła rozpocząć naukę zawodu krawca, sprzedał krowę. Dzięki czemu najstarsza Janina mogła nauczyć się zawodu. W naszej naszej wiosce do 1918 roku stał pałac z zabudowaniami gospodarczymi. Pałac po I wojnie nie przetrwał w przeciwieństwie do zabudowań gospodarczych. W okresie, który wspominam, miejscowi chłopi - „małorolni” w majątku znajdowali pracę.  Właściciel podpisał umowę z wojskiem na dostawę kapusty. Na dużych obszarach jak wzrokiem sięgnąć rosła kapusta. Mama i inne kobiety znajdowały tam zatrudnienie. Bieda jak wówczas panowała, dziś jest niewyobrażalna. Jako wynagrodzenie otrzymywała głąby kapuściane. Szkoła dwu izbowa. W jednym pomieszczeniu klasa szkolna, w sąsiadującym drugim zamieszkał dyrektor. Wieś duża, z przysiółkami. Kilka rodzin ukraińskich. Blisko rzeka San. Po wojnie teren za Sanem został przyznany Polsce, chłopi szli tam aby zagospodarować te tereny. Co tam się wtedy działo. Chodziliśmy na strych i przyglądaliśmy się jak domy się palą, Ukraińcy w nocy zabudowania podpalali. Ale to miało miejsce już po wojnie. 

Pani Józefa z dziećmi przed wejściem do pałacu w Babinku.   Pionierskie lata w Babinku (Gmina Banie).

Pytałam się mamy, kim byliśmy? Mama odpowiadała – Rusinami

W naszej wiosce kościół i cerkiew. Pytałam się mamy, kim byliśmy? Mama odpowiadała – Rusinami. Przed wojną butami dzieliłyśmy się z siostrami. Gdy jedna z nas była w szkole, siedziałam na piecu i czekałam na siostrę, która mi przekazała buty. Zabawki to lalki szmacianki. Ważną postacią w wiosce, chyba najważniejszą, bo sołtysa nie pamiętam, był ksiądz. Jeździliśmy nad San, wypożyczoną dużą łodzią pływaliśmy po rzece. Duża grupa miejscowych dzieci.  Droga powrotna prowadziła przez wiejski przysiółek, zamieszkały przez moja kuzynkę. Tam się zatrzymywaliśmy, piliśmy zsiadłe mleko, spożywaliśmy czarny chleb, jabłka. Wiele obrazów z przeszłości pojawia się w  w mojej pamięci. Jeden z nich przypomniałam sobie w tej chwili: Powracamy ze spływu po Sanie. Droga nasza prowadzi przez wieś. W wiosce odbywa się zabawa. Zatrzymujemy się, wchodzimy do obszernej sali ludowej…

Mój małżonek w drodze do Bań. Lata 50-te.
Pierwsze wypadki miały miejsce w połowie września 1939 roku

Zapamiętałam „dwie wojny”. Utkwiły mocno w mojej pamięci. Pierwsze wypadki miały miejsce w połowie września 1939 roku. Ojciec w pośpiechu przygotowuje konie, furmankę. W worku znajduje się zapakowany smalec, mąka, mięso, jajka. Za wozem idzie przymocowana krowa. Został w domu dziadek, nie zgodził się na ucieczkę. Przebywał w piwnicy naszego domu. Tak później wspomniał samotny pobyt w domu: „Gdy na drewniane ściany, dachówki domu spadały pociski, pojawiły się prześwity w ścianach. Poczułem się zagrożony, pomyślałem, że jedyne bezpieczne w tej chwili miejsce to piwnica…”
Uciekamy, przed nami i za nami kilka innych furmanek. W lesie doły podłużne, okopy, tutaj gdzieś bawię się. Lotnictwo niemieckie bombarduje ziemię jarosławiecką. Później na mocy traktatu Ribbentrop Mołotow dokonano podziału Polski. Niemcy opuścili tereny, wkroczyło wojsko sowieckie. Po raz drugi ewakuowaliśmy się do lasu, gdy Niemcy zaatakowali ZSRR w roku 1941.Wówczas podobnie kierujemy się do lasu, ale gdzieś po drodze zatrzymujemy się u gospodarzy. Spędzamy kilka dni w ich stodole. Była krowa czyli mleko, mąka i tak mama mogła zacierkę w mleku ugotować.  Mama miała zwyczaj pieczenia chleba, zawsze siedem lub osiem bochenków, taki mocno ciemny chleb. Posiadaliśmy zapas świeżego, pachnącego chleba. Obowiązkowo smalec w dużym glinianym garnku. Pamiętam w czasie ucieczki do lasu, patrzymy gdzieś przed nami jadą szosą Niemcy. Nie wspomniałam, że tata nie został wcielony do wojska z powodu dotkliwych żylaków. Kilku mężczyzn poszło na zwiad, decydujemy, że bezpieczniej będzie jeśli oddalimy się spokojnie od szosy. Wtedy napotykamy wojska rosyjskie. Kilku zwiadowców, taki ich wywiad staje  na naszej drodze. Ojciec pędzi konia, mama pogania krowy. Wróciliśmy do domu.

Mąż pani Józefy przed wejściem do pałacu w Babinku. Lata 50-te

Niemcy w wiosce

Pojawili się w Tuczempach i w całej okolicy Niemcy. W wiosce stacjonował sztab wojska niemieckiego. Sołtys rozdysponował po kilku może kilkunastu domach niemieckich oficerów. Pamiętam, że kilku oficerów nocowało w wiejskiej świetlicy i pomieszczeniach w naszej wiejskiej szkole. Byli spokojni. W naszym domu jedną z izb mieszkalnych Niemcy przeznaczyli dla dwóch swoich oficerów. Obok świetlicy ustawili kuchnię polową. Tutaj ich kucharz gotował ciepłe posiłki dla swoich żołnierzy. Miejscowi zostali zobowiązani „odstawiać” obowiązkowo produkty jadalne: ziemniaki, nabiał, mięso. Mama przygotowywała produkty, które najczęściej to ja, jako najmłodsza z rodzeństwa zanosiłam na plac, gdzie ustawiono kuchnię polową. Zatrzymywałam się i gestykulując mówiłam w kierunku kucharza, że pragnę zamienić chleb na jajka: „Bittebrot fur eier, bitte”. Przez ten cały okres odbywały się zajęcia szkolne, uczyliśmy się w pomieszczeniach, które znajdowały się w domach. Gdy pod koniec wojny zmieniło się i pojawili się Rosjanie, ominęli naszą wieś. Ta zmiana dokonała się spokojnie. 

Niemcy opuszczali nasze ziemie, za nimi przychodzili Rosjanie

Wydaje mi się, że jakoś szczególnie zmiany nie wpływały na życie ludności miejscowej. Tak to zapamiętałam. W ostatnie wojenne święta przydzielono do naszego domu jakiegoś Rosjanina. W czasie okupacji nie można było hodować świń, zwierząt hodowlanych. Jeśli ktoś wbrew zakazowi hodował, i okupanci dowiedzieli się, to bezwzględnie zwierzęta zabierano. Chłop przecież musiał ten jeden raz w roku wyhodować świniaka, jakoś się udawało. Baliśmy się, jak pod koniec wojny przybyli do wioski Kozacy, tak ich nazywano. Gdy uśmiechnął się taki Kozak, to prawie same złote zęby lśniły. Znowu historia się powtórzyła, sołtys lokował ich „po domach” gospodarzy. Do naszego domu trafiła jedna rodzina na wozie podobnym do wozu strażackiego. Rodzice i dwoje starszych dzieci, chłopiec i dziewczynka. Mama zdecydowała, że udamy się do piwnicy, udostępnimy im pomieszczenia i w ten sposób będziemy pilnować, aby nie wynosili naszego dobytku. Okazało się, że Kozacy, bo tak ich nazywaliśmy, nocowali na wozie. Zapamiętałam ich jako bogatych ludzi: pięknie ozdobiona uprząż, piękne konie. Do domu przychodzili napić się ciepłego mleka, posilić ziemniakami. Byli bardzo uprzejmi, gdy ojciec przywiózł furę z ziemniakami, oni pomogli wywrócić wóz, aby ziemniaki można było wysypać do przygotowanego dołu. My ich bardzo się obawialiśmy, a oni okazali się bardzo sympatyczni. Wspomnienia po nich zostały pozytywne, a tak obawialiśmy się Kozaków w wielkich czapach.

Pochód 1 majowy w Baniach rok 1954. Grupa Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) w strojach organizacyjnych zielona koszula, czerwony krawat, granatowa spódnica, spodnie. Banie 1 maj 1954 r.
Pani Mazurek z mężem dzieckiem Babinek park II połowa lat 50-tych

Widzieliśmy niejednokrotnie płonące domy, później ucichło

Po wojnie ziemię za Sanem przyznano Polsce. Władza proponowała, wręcz zabiegała aby zasiedlanie stało się powszechne. Zaproponowano również tacie aby z rodziną tam znalazł nowe miejsce do życia. Ukraińcy w nocy powracali do zabudowań, palili domy, ilu tam ludzi spłonęło. Niech pan sobie wyobrazi, jak mocno baliśmy się Ukraińców banderowców, skoro ojciec wieczorem nakazywał nam iść do piwnicy, sam uzbrojony z siekierą pilnował obejścia. Nie tylko ojciec, wszyscy mężczyźni w wiosce podobnie zabezpieczali najbliższych.  Pomimo, że byliśmy po tej stronie Sanu. Jednak nie zdarzyło się aby przez San „na nasze Tuczempy” przedostali się Ukraińcy banderowcy. Widzieliśmy niejednokrotnie płonące domy, później ucichło. Przed oczami widzę taką zapamiętaną sytuację: - W roku 1948 rozpoczęłam naukę w Państwowym Liceum Rolniczym w Jarosławiu. Z okna internatu przyglądaliśmy się płonącym domom, zabudowaniom gospodarczym za Sanem. To już był czas powojenny a domy nadal płonęły „za Sanie” (za Sanem).

Znajdowały się tam łóżka od filiżanek złote

Wracają Rosjanie, ojciec spętał konie i wyprowadził za sad. Obawiał się o zwierzęta. Ktoś przyszedł i powiedział: Kmieciu, Rosjanie zabrali Wam konie. Gdzieś przy torach kolejowych odchodziła w kierunku naszych zabudowań polna droga i oni tędy przedostali się. Ojciec popędził do dowódcy, z kimś pojechał gdzieś za wioskę. Prosił dowódcę, zwrócili. Przecież co wtedy gospodarz znaczył „bez konia”. Gdy szli przez Tuczempy, kobiety wynosiły metalowe kanki, drewniane wiadra z mlekiem. To taki naturalny odruch ludzki, to przecież żołnierze. Jeden nocował w naszym domu, na ręku miał dwa zegarki. Baliśmy się jego, ale przecież sołtys przydzielił, trzeba było go jakoś ugościć. Ojciec nie spał, pilnował. Żołnierz ten miał plecak. Ciekawi zajrzeliśmy do środka plecaka. Znajdowały się tam łóżka od filiżanek złote. Wyglądały na pozłacane. On był przekonany, że to złoto. Biedny, śmieliśmy się z niego. Później jakaś „trąbka” i oni poszli dalej, w kierunku Przemyśla.

Łęgi koło Koszalina IX 1954
Ustawili młodego chłopaka tam i zastrzelili. Zwłoki pozostawili, „wieś” chłopaka zakopała

Skończyła się wojna. Nadszedł czas reformy rolnej. Ojciec otrzymał z dwa albo trzy hektary ziemi. Polepszyło się. W tym czasie miało miejsce takie zdarzenie. Na teren majątku przyjechał geodeta z misją podziału ziemi. Został zamordowany przez ukrywających się w lesie partyzantów, którzy byli przeciwni nowej rzeczywistości. Chłopi byli tacy zadowoleni, a tu takie nieszczęście. Po wojnie wielu młodych chłopaków wstąpiło  do formującej się milicji. To było wówczas duże wyróżnienie. Odnotowano kilka napadów z bronią na milicjantów. Było niebezpiecznie. Inne zdarzenie widziałam na własne oczy. Młody człowiek, mężczyzna został przez partyzantów zamknięty w pomieszczeniu świetlicy. W oknach znajdowała się krata. Ustawili strażnika jednego, może dwóch. Jednak gdy my jako dzieci zanosiliśmy kromki chleba, posmarowane tłuszczem i wciskaliśmy przez kraty, oni nie reagowali. Później zapamiętałam taką scenę. Tego młodego chłopaka „skutego” wyprowadzają przed budynek, „wieś” demonstracyjnie idzie za nimi. Oni byli wszyscy ubrani po cywilnemu, prowadzą tego chłopca. Za wsią był wąwóz. Ustawili młodego chłopaka tam i zastrzelili. Zwłoki pozostawili, „wieś” chłopaka zakopała.

Kierunek - nieznane miasto Szczecin

Gdy zakończyłam naukę w Technikum Rolniczym w Tarnobrzegu Dzikowie,  był rok 1952. Szkoła, przepiękny pałac rodziny Tarnowskich. Tutaj cztery lata uczęszczałam do Technikum. Otrzymałam nakaz pracy na trzy lata w państwowym gospodarstwie rolnym. Miejsce do wyboru: koszalińskie, szczecińskie, olsztyńskie. Z mojego rodzinnego miasta Jarosławia istniało połączenie kolejowe do Szczecina. Ojciec odradzał wyjazdu do Szczecina. Głośno przekonywał, że miasto pozostanie w granicach Niemiec. Stało się inaczej… Przyszedł czas wyjazdu. Wzięłam z sobą walizkę i poduszkę. Wraz z bliską koleżanką Weroniką udałam się w drogę. Pociąg jechał długo, zatrzymywał się chyba na wszystkich stacjach. Dotarliśmy do Szczecina rano. Udaliśmy się do Zarządu Okręgowego, blisko dworca. Otrzymałam skierowanie do „zespołu PGR Babinek”. Ze skierowaniem dotarliśmy pociągiem do Widuchowej, stąd pieszo w kierunku Lubicza. To był 2 sierpnia 1952. Zatrzymaliśmy się gdzieś na odpoczynek i posiłek. Patrzymy a tam tyle wojska. Uciekamy, aby w sposób niewidoczny przedostać się do Lubicza, zabudowania wioski widoczne były w oddali. Okazało się, że to nie wojsko a młodzi ludzie reprezentujący Ochotnicze Hufce Pracy.Przybyli tutaj do pomocy przy żniwach. Moja koleżanka została w Lubiczu. Mnie stąd skierowano do Babinka. Jako młodszy agronom wykonywałam od samego początku z życiowym zaangażowaniem obowiązki. „Zespół PGR” Babinek stanowili: dyrektor, zastępca, agronom, zootechnik, mechanicy. Jedyna miałam średnie wykształcenie. A gdy po latach odchodziłam na emeryturę, to pracownicy biurowi wszyscy posiadali wykształcenie wyższe, ja jedna średnie. Czasy się zmieniły… 

O godzinie 6 obudziły mnie głośny „gong”. Ktoś uderzał metalowym prętem w dzwon

Babinek co pamiętam ? Pałac, tutaj zostałam zakwaterowana w małym pokoju, w którym znajdowało się metalowe łóżko. Położyłam się spać w czystej pościeli, głowę położyłam na przywiezionej z domu poduszce „jaśku”. O godzinie 6 obudziły mnie głośny „gong”. Ktoś uderzał metalowym prętem w dzwon. Przerażona wybiegłam przed pałac. Byłam przekonana, że ogłoszono alarm pożarowy. Po „dobrych” kilkunastu minutach na plac zaczęli przychodzić robotnicy. Oczekiwali na przydział pracy. Wstawiłam się do gabinetu dyrektora. W pomieszczeniu przebywał jeszcze główny agronom. Dyrektor zapytał: Kmiecikówna, co Ty potrafisz ? Odpowiedziałam, że moja wiedza o rolnictwie jest duża.Poinformował, że zajmę się nasiennictwem, ochroną roślin i melioracją. Otrzymałam dwukółkę i konia. Zaczęłam objeżdżać teren. Koń dwu kółka i wszędzie pełno oczek wodnych. Mówiłam, że niemożliwe aby Niemcy nie mieli zmeliorowanego gruntu. Sugerowałam, że dreny zostały przerwane. Dyrektor zlecił mi pracę w terenie. Otrzymałam grupę ludzi do pomocy, chyba czterech pracowników. Udrażnialiśmy rowy. Pobierałam próbki nasion. Na bieżąco prowadziłam dokumentację kwalifikacji zbóż, ziemniaków. Przyszedł dzień, gdy otrzymałam polecenie wyjazdu do Bolkowic i stacji kolejowej w Widuchowej. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy jak ważny to dla mnie dzień…

Mój mąż Tadeusz



Spotkał mnie dyrektor, powiedział: Panno Kmiecikówno, po południu pociągiem do Widuchowy przyjedzie ZMP owiec z Warszawy. Jak już pojedziesz po próbki maku, wstąp na stację. Dwukółką do Bolkowic. Tutaj uprawiano na dużym obszarze mak. Miałam pobrać próbki. Wzięłam więcej maku, aby starczyło na makowca. Spotkałam się z koleżanką, odpoczęłam. Dwukółką odjechałam do pobliskiej stacji kolejowej w Widuchowej. Gwałtownie zatrzymuję pojazd. Prrrrrrrrrrrr.. Peron opustoszał. Pozostał jeden pasażer. Podchodzę do nieznajomego i pytam: Przybył pan z Warszawy ? Czy został oddelegowany do Babinka? Słyszę zdecydowaną odpowiedź, że tak. Jadąc do wioski zrobiło się chłodno. Mężczyzna okrył mnie policyjną kurtką (ojciec Tadeusza po wojnie wstąpił do milicji). Zapytałam, na czym polega przydzielona „misja”. Poznaliśmy się, zakochaliśmy w sobie. Wzięliśmy ślub w lipcu 1955 roku. Nasz ślub cywilny wzięliśmy w Urzędzie Gminy w Lubiczu. Po ślubie napisałam do rodziców: „…Kochani rodzice… ślub za nami, macierzyństwo przed nami (byłam w ciąży)” Po kilku dniach mój ojciec odpisał: „…Wcześniej bym się spodziewał, że piorun uderzy w naszą chałupę.

W grupie reprezentującej Ziemię Gryfińską na V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie - 1955 rok

Pożegnanie delegatów z Gryfina przed siedzibą pałac w Gryfinie z udziałem I ówczesnego sekretarza KP PZPR Chudniak Czesław
Krótko po ślubie wraz z małżonkiem znalazłam się w grupie oddelegowanych z Ziemi Gryfińskiej na V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie. To był koniec lipca, początek sierpnia 1955 roku. Byłam zakochana, szczęśliwa i urzeczona Warszawą. Podziwiałam Pałac Kultury, Trasę W-Z, śródmiejską dzielnicą Mariensztad. Przewodnikiem po stolicy był mój małżonek, który znał to miasto.

V Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie spotkanie delegacji z województwa szczecińskiego z delegacją z Sudanu




Pole namiotowe na Grochowie w Warszawie. Warszawa 1955

Mój mąż Mazurek Tadeusz był pracownikiem Zarządu Głównego Związku Młodzieży Polskiej. Czy pan wie co wtedy była za organizacja ? Bardzo ważna, liczyła się w państwie, w życiu. Przecież u nas w szkole przewodniczący ZMP uczestniczył w obradach rad pedagogicznych. To była organizacja wpływowa, później podzielili ZMP. Bali się młodzieży. Mąż przyjechał, ponieważ przyjeżdżała ze wschodnich terenów młodzież tak zwana „z zaciągu pionierskiego”. On był opiekunem tych pionierów. Musiał zadbać o ich zagospodarowanie. W swoim życiu małżonek pełnił funkcję instruktora, sekretarza Komitetu Gminnego Partii w Baniach. Takie były losy mojego męża.
Gdy nadeszły zmiany w Polsce na początku lat 80 tych, Tadeusz nie widział w  solidarności miejsca dla siebie. W naszym kombinacie było około 1000 osób zatrudnionych. W skład kombinatu wchodziło Lubanowo, Babinek, Rożnowo, Kunowo, Piaseczno. Nastał czas solidarności, pracowałam jako główna księgowa. Dużo ludzi było zatrudnionych w kombinacie. Nie wstąpiłam do Solidarności. Kiedyś dyrektor zapytał się mnie – Pani się nie boi ? Odpowiedziałam, tyle lat tutaj przepracowałam, mam czyste ręce, niczego się nie boję.  Innym razem miejscowy związkowiec, który pełnił ważniejszą funkcję głośno w mojej obecności powiedział - Przyszedł czas, że co niektórych będziemy na taczkach wywozić. Odpowiedziałam – Drogi kolego ja w pegeerowskich butach i kożuchu nie chodzę, ty chodzisz… O widzi pan, takie nadeszły czasy. 

Moja kochana rodzina. Moi najbliżsi
  
Ważnym dniem dla nas obojga okazał się 4 XII 1955. W zimowej scenerii oczekujemy na przyjazd pociągów, które tutaj w Widuchowej odjeżdżały w odległości czasowej kilku może kilkunastu minut. Ja oczekiwałam na pociąg w kierunku Jarosławia. Wyruszam do rodzinnego domu aby urodzić nasze pierwsze dziecko. Tadeusz odjeżdża pociągiem w kierunku Szczecina i dalej do Goleniowa. Został tam przydzielony do służby wojskowej. Żegnamy się płacząc. 6 XII urodziła się nasza upragniona córka Ewa. W tym samym dniu wieczorem otrzymuję telegram od małżonka w którym informował, że został odroczony od służby zasadniczej w wojsku. Takie zdarzają się w życiu chwile… Kolejne porody miały miejsce w Gryfinie. Barbara, Halina i oczekiwany syn Piotr. Mój mąż zmarł w 2017 roku. Rodzina to mój cały świat. Moje życie toczy się wokół rodziny. Na wszystko co robiłam, co osiągnęłam, czym się kierowałam miał wpływ mój małżonek. Był i jest zawsze gdzieś blisko.

Podczas balu sylwestrowego  (początek lat 60 tych). Z moimi sąsiadami, przyjaciółmi, nauczycielami naszych dzieci - Henryką i Stanisławem Bień.
Wizyta w Dolnym Młynie w Lubanowie VII 1953


Wspomnień pani Józefy Mazurek wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w X 2019 r. i I 2020 r.

Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.

1 Komentarze

  1. Bardzo ciekawie czyta sie , teraz nie ma zadnych idealow, zadnych celow od 500+ do 500+ , tak sie sprzedac , kiedy ludzie sie upamietacie

    OdpowiedzUsuń
Nowsza Starsza