Pani Józefa Mazurek z Lubanowa (Gmina Banie)
Nazywam się Józefa Mazurek. Urodziłam
się 24 X 1934 w Tuczempach koło Jarosławia. Mama miała na imię Józefa, tata
Piotr. Siostry Janina, Kazimiera. Przed wojną w wiosce dominowały drewniane
domy, pod strzechą. Dom drewniany, dwie izby, w pobliżu budynek gospodarczy w
którym znajdowała się krowa, koń. Zabudowania znajdowały się mniej więcej w
środku wioski. Tuczempy zostały zelektryfikowane dopiero po wojnie.
Tata był gospodarzem małorolnym. Gdy przebywał w sanatorium lekarz powiedział – „Kmieciu jak się weźmiecie za siebie, będziecie żyć”. Stało się inaczej, mój tata Piotr Kmieć płuca wykaszlał, zmarł na gruźlicę. W skrzyni na strychu znajdowała się rzeźbiona ręcznie drewniana skrzynia, którą mama otrzymała w posagu. Wewnątrz skrzyni tata przechowywał sztandar Stronnictwa Ludowego. Gdy zmarł działacz ludowy Maciej Rataj, tata ze sztandarem „gdzieś jeździł”, brał udział w spotkaniach, które „nie zawsze” odbywały się za przyzwoleniem władz. Aby starsza siostra mogła rozpocząć naukę zawodu krawca, sprzedał krowę. Dzięki czemu najstarsza Janina mogła nauczyć się zawodu. W naszej naszej wiosce do 1918 roku stał pałac z zabudowaniami gospodarczymi. Pałac po I wojnie nie przetrwał w przeciwieństwie do zabudowań gospodarczych. W okresie, który wspominam, miejscowi chłopi - „małorolni” w majątku znajdowali pracę. Właściciel podpisał umowę z wojskiem na dostawę kapusty. Na dużych obszarach jak wzrokiem sięgnąć rosła kapusta. Mama i inne kobiety znajdowały tam zatrudnienie. Bieda jak wówczas panowała, dziś jest niewyobrażalna. Jako wynagrodzenie otrzymywała głąby kapuściane. Szkoła dwu izbowa. W jednym pomieszczeniu klasa szkolna, w sąsiadującym drugim zamieszkał dyrektor. Wieś duża, z przysiółkami. Kilka rodzin ukraińskich. Blisko rzeka San. Po wojnie teren za Sanem został przyznany Polsce, chłopi szli tam aby zagospodarować te tereny. Co tam się wtedy działo. Chodziliśmy na strych i przyglądaliśmy się jak domy się palą, Ukraińcy w nocy zabudowania podpalali. Ale to miało miejsce już po wojnie.
Małżonkowie w roku 1955. Babinek (Gmina Banie) |
Pani Józefa Mazurek. na tle powojennej zabudowy Babinka (Gmina Banie) IX 1952 |
Tata był gospodarzem małorolnym. Gdy przebywał w sanatorium lekarz powiedział – „Kmieciu jak się weźmiecie za siebie, będziecie żyć”. Stało się inaczej, mój tata Piotr Kmieć płuca wykaszlał, zmarł na gruźlicę. W skrzyni na strychu znajdowała się rzeźbiona ręcznie drewniana skrzynia, którą mama otrzymała w posagu. Wewnątrz skrzyni tata przechowywał sztandar Stronnictwa Ludowego. Gdy zmarł działacz ludowy Maciej Rataj, tata ze sztandarem „gdzieś jeździł”, brał udział w spotkaniach, które „nie zawsze” odbywały się za przyzwoleniem władz. Aby starsza siostra mogła rozpocząć naukę zawodu krawca, sprzedał krowę. Dzięki czemu najstarsza Janina mogła nauczyć się zawodu. W naszej naszej wiosce do 1918 roku stał pałac z zabudowaniami gospodarczymi. Pałac po I wojnie nie przetrwał w przeciwieństwie do zabudowań gospodarczych. W okresie, który wspominam, miejscowi chłopi - „małorolni” w majątku znajdowali pracę. Właściciel podpisał umowę z wojskiem na dostawę kapusty. Na dużych obszarach jak wzrokiem sięgnąć rosła kapusta. Mama i inne kobiety znajdowały tam zatrudnienie. Bieda jak wówczas panowała, dziś jest niewyobrażalna. Jako wynagrodzenie otrzymywała głąby kapuściane. Szkoła dwu izbowa. W jednym pomieszczeniu klasa szkolna, w sąsiadującym drugim zamieszkał dyrektor. Wieś duża, z przysiółkami. Kilka rodzin ukraińskich. Blisko rzeka San. Po wojnie teren za Sanem został przyznany Polsce, chłopi szli tam aby zagospodarować te tereny. Co tam się wtedy działo. Chodziliśmy na strych i przyglądaliśmy się jak domy się palą, Ukraińcy w nocy zabudowania podpalali. Ale to miało miejsce już po wojnie.
Pytałam się mamy, kim byliśmy? Mama odpowiadała – Rusinami
W naszej wiosce kościół i cerkiew. Pytałam
się mamy, kim byliśmy? Mama odpowiadała – Rusinami. Przed wojną butami
dzieliłyśmy się z siostrami. Gdy jedna z nas była w szkole, siedziałam na piecu
i czekałam na siostrę, która mi przekazała buty. Zabawki to lalki szmacianki. Ważną
postacią w wiosce, chyba najważniejszą, bo sołtysa nie pamiętam, był ksiądz.
Jeździliśmy nad San, wypożyczoną dużą łodzią pływaliśmy po rzece. Duża grupa miejscowych dzieci. Droga
powrotna prowadziła przez wiejski przysiółek, zamieszkały przez moja kuzynkę.
Tam się zatrzymywaliśmy, piliśmy zsiadłe mleko, spożywaliśmy czarny chleb,
jabłka. Wiele obrazów z przeszłości pojawia się w w mojej pamięci. Jeden z nich przypomniałam sobie
w tej chwili: Powracamy ze spływu po Sanie. Droga nasza prowadzi przez wieś. W
wiosce odbywa się zabawa. Zatrzymujemy się, wchodzimy do obszernej sali ludowej…
Mój małżonek w drodze do Bań. Lata 50-te. |
Pierwsze wypadki miały miejsce w połowie września 1939 roku
Zapamiętałam „dwie wojny”.
Utkwiły mocno w mojej pamięci. Pierwsze wypadki miały miejsce w połowie
września 1939 roku. Ojciec w pośpiechu przygotowuje konie, furmankę. W worku znajduje
się zapakowany smalec, mąka, mięso, jajka. Za wozem idzie przymocowana krowa.
Został w domu dziadek, nie zgodził się na ucieczkę. Przebywał w piwnicy naszego
domu. Tak później wspomniał samotny pobyt w domu: „Gdy na drewniane ściany,
dachówki domu spadały pociski, pojawiły się prześwity w ścianach. Poczułem się
zagrożony, pomyślałem, że jedyne bezpieczne w tej chwili miejsce to piwnica…”
Uciekamy, przed nami i za nami
kilka innych furmanek. W lesie doły podłużne, okopy, tutaj gdzieś bawię się. Lotnictwo
niemieckie bombarduje ziemię jarosławiecką. Później na mocy traktatu Ribbentrop
Mołotow dokonano podziału Polski. Niemcy opuścili tereny, wkroczyło wojsko
sowieckie. Po raz drugi ewakuowaliśmy się do lasu, gdy Niemcy zaatakowali ZSRR
w roku 1941.Wówczas podobnie kierujemy się do lasu, ale gdzieś po drodze
zatrzymujemy się u gospodarzy. Spędzamy kilka dni w ich stodole. Była krowa
czyli mleko, mąka i tak mama mogła zacierkę w mleku ugotować. Mama miała zwyczaj pieczenia chleba, zawsze
siedem lub osiem bochenków, taki mocno ciemny chleb. Posiadaliśmy zapas
świeżego, pachnącego chleba. Obowiązkowo smalec w dużym glinianym garnku.
Pamiętam w czasie ucieczki do lasu, patrzymy gdzieś przed nami jadą szosą
Niemcy. Nie wspomniałam, że tata nie został wcielony do wojska z powodu
dotkliwych żylaków. Kilku mężczyzn poszło na zwiad, decydujemy, że bezpieczniej
będzie jeśli oddalimy się spokojnie od szosy. Wtedy napotykamy wojska
rosyjskie. Kilku zwiadowców, taki ich wywiad staje na naszej drodze. Ojciec pędzi konia, mama
pogania krowy. Wróciliśmy do domu.
Niemcy w wiosce
Mąż pani Józefy przed wejściem do pałacu w Babinku. Lata 50-te |
Pojawili się w Tuczempach i w całej okolicy Niemcy. W wiosce stacjonował sztab wojska
niemieckiego. Sołtys rozdysponował po kilku może kilkunastu domach niemieckich
oficerów. Pamiętam, że kilku oficerów nocowało w wiejskiej świetlicy i
pomieszczeniach w naszej wiejskiej szkole. Byli spokojni. W naszym domu jedną z
izb mieszkalnych Niemcy przeznaczyli dla dwóch swoich oficerów. Obok świetlicy
ustawili kuchnię polową. Tutaj ich kucharz gotował ciepłe posiłki dla swoich
żołnierzy. Miejscowi zostali zobowiązani „odstawiać” obowiązkowo produkty
jadalne: ziemniaki, nabiał, mięso. Mama przygotowywała produkty, które
najczęściej to ja, jako najmłodsza z rodzeństwa zanosiłam na plac, gdzie
ustawiono kuchnię polową. Zatrzymywałam się i gestykulując mówiłam w kierunku
kucharza, że pragnę zamienić chleb na jajka: „Bittebrot fur eier, bitte”. Przez
ten cały okres odbywały się zajęcia szkolne, uczyliśmy się w pomieszczeniach,
które znajdowały się w domach. Gdy pod koniec wojny zmieniło się i pojawili się
Rosjanie, ominęli naszą wieś. Ta zmiana dokonała się spokojnie.
Niemcy
opuszczali nasze ziemie, za nimi przychodzili Rosjanie
Wydaje mi się, że jakoś
szczególnie zmiany nie wpływały na życie ludności miejscowej. Tak to
zapamiętałam. W ostatnie wojenne święta przydzielono do naszego domu jakiegoś
Rosjanina. W czasie okupacji nie można było hodować świń, zwierząt hodowlanych.
Jeśli ktoś wbrew zakazowi hodował, i okupanci dowiedzieli się, to bezwzględnie
zwierzęta zabierano. Chłop przecież musiał ten jeden raz w roku wyhodować
świniaka, jakoś się udawało. Baliśmy się, jak pod koniec wojny przybyli do
wioski Kozacy, tak ich nazywano. Gdy uśmiechnął się taki Kozak, to prawie same
złote zęby lśniły. Znowu historia się powtórzyła, sołtys lokował ich „po
domach” gospodarzy. Do naszego domu trafiła jedna rodzina na wozie podobnym do
wozu strażackiego. Rodzice i dwoje starszych dzieci, chłopiec i dziewczynka. Mama
zdecydowała, że udamy się do piwnicy, udostępnimy im pomieszczenia i w ten
sposób będziemy pilnować, aby nie wynosili naszego dobytku. Okazało się, że
Kozacy, bo tak ich nazywaliśmy, nocowali na wozie. Zapamiętałam ich jako
bogatych ludzi: pięknie ozdobiona uprząż, piękne konie. Do domu przychodzili
napić się ciepłego mleka, posilić ziemniakami. Byli bardzo uprzejmi, gdy ojciec
przywiózł furę z ziemniakami, oni pomogli wywrócić wóz, aby ziemniaki można
było wysypać do przygotowanego dołu. My ich bardzo się obawialiśmy, a oni
okazali się bardzo sympatyczni. Wspomnienia po nich zostały pozytywne, a tak
obawialiśmy się Kozaków w wielkich czapach.
Pochód 1 majowy w Baniach rok 1954. Grupa Związku Młodzieży Polskiej (ZMP) w strojach organizacyjnych zielona koszula, czerwony krawat, granatowa spódnica, spodnie. Banie 1 maj 1954 r. |
Pani Mazurek z mężem dzieckiem Babinek park II połowa lat 50-tych |
Widzieliśmy niejednokrotnie płonące domy, później ucichło
Po wojnie ziemię za Sanem
przyznano Polsce. Władza proponowała, wręcz zabiegała aby zasiedlanie stało się
powszechne. Zaproponowano również tacie aby z rodziną tam znalazł nowe miejsce
do życia. Ukraińcy w nocy powracali do zabudowań, palili domy, ilu tam ludzi
spłonęło. Niech pan sobie wyobrazi, jak mocno baliśmy się Ukraińców banderowców,
skoro ojciec wieczorem nakazywał nam iść do piwnicy, sam uzbrojony z siekierą
pilnował obejścia. Nie tylko ojciec, wszyscy mężczyźni w wiosce podobnie
zabezpieczali najbliższych. Pomimo, że
byliśmy po tej stronie Sanu. Jednak nie zdarzyło się aby przez San „na nasze
Tuczempy” przedostali się Ukraińcy banderowcy. Widzieliśmy niejednokrotnie
płonące domy, później ucichło. Przed oczami widzę taką zapamiętaną sytuację: -
W roku 1948 rozpoczęłam naukę w Państwowym Liceum Rolniczym w Jarosławiu. Z
okna internatu przyglądaliśmy się płonącym domom, zabudowaniom gospodarczym za
Sanem. To już był czas powojenny a domy nadal płonęły „za Sanie” (za Sanem).
Znajdowały się tam łóżka od filiżanek złote
Wracają Rosjanie, ojciec spętał
konie i wyprowadził za sad. Obawiał się o zwierzęta. Ktoś przyszedł i
powiedział: Kmieciu, Rosjanie zabrali Wam konie. Gdzieś przy torach kolejowych
odchodziła w kierunku naszych zabudowań polna droga i oni tędy przedostali się.
Ojciec popędził do dowódcy, z kimś pojechał gdzieś za wioskę. Prosił dowódcę,
zwrócili. Przecież co wtedy gospodarz znaczył „bez konia”. Gdy szli przez
Tuczempy, kobiety wynosiły metalowe kanki, drewniane wiadra z mlekiem. To taki
naturalny odruch ludzki, to przecież żołnierze. Jeden nocował w naszym domu, na
ręku miał dwa zegarki. Baliśmy się jego, ale przecież sołtys przydzielił,
trzeba było go jakoś ugościć. Ojciec nie spał, pilnował. Żołnierz ten miał
plecak. Ciekawi zajrzeliśmy do środka plecaka. Znajdowały się tam łóżka od
filiżanek złote. Wyglądały na pozłacane. On był przekonany, że to złoto.
Biedny, śmieliśmy się z niego. Później jakaś „trąbka” i oni poszli dalej, w
kierunku Przemyśla.
Ustawili młodego chłopaka tam i zastrzelili. Zwłoki pozostawili, „wieś” chłopaka zakopała
Łęgi koło Koszalina IX 1954 |
Skończyła się wojna. Nadszedł
czas reformy rolnej. Ojciec otrzymał z dwa albo trzy hektary ziemi. Polepszyło
się. W tym czasie miało miejsce takie zdarzenie. Na teren majątku przyjechał
geodeta z misją podziału ziemi. Został zamordowany przez ukrywających się w
lesie partyzantów, którzy byli przeciwni nowej rzeczywistości. Chłopi byli tacy
zadowoleni, a tu takie nieszczęście. Po wojnie wielu młodych chłopaków
wstąpiło do formującej się milicji. To
było wówczas duże wyróżnienie. Odnotowano kilka napadów z bronią na
milicjantów. Było niebezpiecznie. Inne zdarzenie widziałam na własne oczy.
Młody człowiek, mężczyzna został przez partyzantów zamknięty w pomieszczeniu
świetlicy. W oknach znajdowała się krata. Ustawili strażnika jednego, może
dwóch. Jednak gdy my jako dzieci zanosiliśmy kromki chleba, posmarowane
tłuszczem i wciskaliśmy przez kraty, oni nie reagowali. Później zapamiętałam
taką scenę. Tego młodego chłopaka „skutego” wyprowadzają przed budynek, „wieś”
demonstracyjnie idzie za nimi. Oni byli wszyscy ubrani po cywilnemu, prowadzą
tego chłopca. Za wsią był wąwóz. Ustawili młodego chłopaka tam i zastrzelili. Zwłoki
pozostawili, „wieś” chłopaka zakopała.
Kierunek - nieznane miasto Szczecin
Gdy zakończyłam naukę w Technikum
Rolniczym w Tarnobrzegu Dzikowie, był
rok 1952. Szkoła, przepiękny pałac rodziny Tarnowskich. Tutaj cztery lata
uczęszczałam do Technikum. Otrzymałam nakaz pracy na trzy lata w państwowym
gospodarstwie rolnym. Miejsce do wyboru: koszalińskie, szczecińskie,
olsztyńskie. Z mojego rodzinnego miasta Jarosławia istniało połączenie kolejowe
do Szczecina. Ojciec odradzał wyjazdu do Szczecina. Głośno przekonywał, że
miasto pozostanie w granicach Niemiec. Stało się inaczej… Przyszedł czas
wyjazdu. Wzięłam z sobą walizkę i poduszkę. Wraz z bliską koleżanką Weroniką
udałam się w drogę. Pociąg jechał długo, zatrzymywał się chyba na wszystkich
stacjach. Dotarliśmy do Szczecina rano. Udaliśmy się do Zarządu Okręgowego,
blisko dworca. Otrzymałam skierowanie do „zespołu PGR Babinek”. Ze skierowaniem
dotarliśmy pociągiem do Widuchowej, stąd pieszo w kierunku Lubicza. To był 2
sierpnia 1952. Zatrzymaliśmy się gdzieś na odpoczynek i posiłek. Patrzymy a tam
tyle wojska. Uciekamy, aby w sposób niewidoczny przedostać się do Lubicza,
zabudowania wioski widoczne były w oddali. Okazało się, że to nie wojsko a
młodzi ludzie reprezentujący Ochotnicze Hufce Pracy.Przybyli tutaj do pomocy
przy żniwach. Moja koleżanka została w Lubiczu. Mnie stąd skierowano do
Babinka. Jako młodszy agronom wykonywałam od samego początku z życiowym
zaangażowaniem obowiązki. „Zespół PGR” Babinek stanowili: dyrektor, zastępca,
agronom, zootechnik, mechanicy. Jedyna miałam średnie wykształcenie. A gdy po
latach odchodziłam na emeryturę, to pracownicy biurowi wszyscy posiadali
wykształcenie wyższe, ja jedna średnie. Czasy się zmieniły…
O godzinie 6 obudziły mnie głośny „gong”. Ktoś uderzał metalowym prętem w dzwon
Babinek co pamiętam
? Pałac, tutaj zostałam zakwaterowana w małym pokoju, w którym znajdowało się
metalowe łóżko. Położyłam się spać w czystej pościeli, głowę położyłam na przywiezionej
z domu poduszce „jaśku”. O godzinie 6 obudziły mnie głośny „gong”. Ktoś uderzał metalowym prętem w dzwon. Przerażona
wybiegłam przed pałac. Byłam przekonana, że ogłoszono alarm pożarowy. Po „dobrych”
kilkunastu minutach na plac zaczęli przychodzić robotnicy. Oczekiwali na
przydział pracy. Wstawiłam się do gabinetu dyrektora. W pomieszczeniu przebywał
jeszcze główny agronom. Dyrektor zapytał: Kmiecikówna, co Ty potrafisz ?
Odpowiedziałam, że moja wiedza o rolnictwie jest duża.Poinformował, że zajmę
się nasiennictwem, ochroną roślin i melioracją. Otrzymałam dwukółkę i konia.
Zaczęłam objeżdżać teren. Koń dwu kółka i wszędzie pełno oczek wodnych.
Mówiłam, że niemożliwe aby Niemcy nie mieli zmeliorowanego gruntu. Sugerowałam,
że dreny zostały przerwane. Dyrektor zlecił mi pracę w terenie. Otrzymałam
grupę ludzi do pomocy, chyba czterech pracowników. Udrażnialiśmy rowy. Pobierałam
próbki nasion. Na bieżąco prowadziłam dokumentację kwalifikacji zbóż,
ziemniaków. Przyszedł dzień, gdy otrzymałam polecenie wyjazdu do Bolkowic i
stacji kolejowej w Widuchowej. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy jak ważny to dla
mnie dzień…
Mój mąż Tadeusz
Spotkał mnie dyrektor,
powiedział: Panno Kmiecikówno, po południu pociągiem do Widuchowy przyjedzie ZMP
owiec z Warszawy. Jak już pojedziesz po próbki maku, wstąp na stację. Dwukółką
do Bolkowic. Tutaj uprawiano na dużym obszarze mak. Miałam pobrać próbki. Wzięłam
więcej maku, aby starczyło na makowca. Spotkałam się z koleżanką, odpoczęłam.
Dwukółką odjechałam do pobliskiej stacji kolejowej w Widuchowej. Gwałtownie
zatrzymuję pojazd. Prrrrrrrrrrrr.. Peron opustoszał. Pozostał jeden pasażer.
Podchodzę do nieznajomego i pytam: Przybył pan z Warszawy ? Czy został
oddelegowany do Babinka? Słyszę zdecydowaną odpowiedź, że tak. Jadąc do wioski
zrobiło się chłodno. Mężczyzna okrył mnie policyjną kurtką (ojciec Tadeusza po
wojnie wstąpił do milicji). Zapytałam, na czym polega przydzielona „misja”.
Poznaliśmy się, zakochaliśmy w sobie. Wzięliśmy ślub w lipcu 1955 roku. Nasz
ślub cywilny wzięliśmy w Urzędzie Gminy w Lubiczu. Po ślubie napisałam do
rodziców: „…Kochani rodzice… ślub za nami, macierzyństwo przed nami (byłam w
ciąży)” Po kilku dniach mój ojciec odpisał: „…Wcześniej bym się spodziewał, że piorun
uderzy w naszą chałupę.
W grupie reprezentującej Ziemię Gryfińską na V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie - 1955 rok
Krótko po ślubie wraz z małżonkiem znalazłam się w
grupie oddelegowanych z Ziemi Gryfińskiej na V Światowy Festiwal Młodzieży i
Studentów w Warszawie. To był koniec lipca, początek sierpnia 1955 roku. Byłam
zakochana, szczęśliwa i urzeczona Warszawą. Podziwiałam Pałac Kultury, Trasę
W-Z, śródmiejską dzielnicą Mariensztad. Przewodnikiem po stolicy był mój
małżonek, który znał to miasto.
Pole namiotowe na Grochowie w Warszawie. Warszawa 1955
W grupie reprezentującej Ziemię Gryfińską na V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie - 1955 rok
Pożegnanie delegatów z Gryfina przed siedzibą pałac w Gryfinie z udziałem I ówczesnego sekretarza KP PZPR Chudniak Czesław |
V Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie spotkanie delegacji z województwa szczecińskiego z delegacją z Sudanu |
Mój mąż Mazurek Tadeusz był pracownikiem
Zarządu Głównego Związku Młodzieży Polskiej. Czy pan wie co wtedy była za
organizacja ? Bardzo ważna, liczyła się w państwie, w życiu. Przecież u nas w
szkole przewodniczący ZMP uczestniczył w obradach rad pedagogicznych. To była
organizacja wpływowa, później podzielili ZMP. Bali się młodzieży. Mąż
przyjechał, ponieważ przyjeżdżała ze wschodnich terenów młodzież tak zwana „z
zaciągu pionierskiego”. On był opiekunem tych pionierów. Musiał zadbać o ich
zagospodarowanie. W swoim życiu małżonek pełnił funkcję instruktora, sekretarza
Komitetu Gminnego Partii w Baniach. Takie były losy mojego męża.
Gdy nadeszły zmiany w Polsce na
początku lat 80 tych, Tadeusz nie widział w solidarności miejsca dla siebie. W naszym
kombinacie było około 1000 osób zatrudnionych. W skład kombinatu wchodziło
Lubanowo, Babinek, Rożnowo, Kunowo, Piaseczno. Nastał czas solidarności,
pracowałam jako główna księgowa. Dużo ludzi było zatrudnionych w kombinacie. Nie
wstąpiłam do Solidarności. Kiedyś dyrektor zapytał się mnie – Pani się nie boi ?
Odpowiedziałam, tyle lat tutaj przepracowałam, mam czyste ręce, niczego się nie
boję. Innym razem miejscowy związkowiec,
który pełnił ważniejszą funkcję głośno w mojej obecności powiedział - Przyszedł
czas, że co niektórych będziemy na taczkach wywozić. Odpowiedziałam – Drogi
kolego ja w pegeerowskich butach i kożuchu nie chodzę, ty chodzisz… O widzi
pan, takie nadeszły czasy.
Moja kochana rodzina. Moi najbliżsi
Ważnym dniem dla nas obojga okazał
się 4 XII 1955. W zimowej scenerii oczekujemy na przyjazd pociągów, które tutaj
w Widuchowej odjeżdżały w odległości czasowej kilku może kilkunastu minut. Ja oczekiwałam
na pociąg w kierunku Jarosławia. Wyruszam do rodzinnego domu aby urodzić nasze
pierwsze dziecko. Tadeusz odjeżdża pociągiem w kierunku Szczecina i dalej do
Goleniowa. Został tam przydzielony do służby wojskowej. Żegnamy się płacząc. 6
XII urodziła się nasza upragniona córka Ewa. W tym samym dniu wieczorem
otrzymuję telegram od małżonka w którym informował, że został odroczony od
służby zasadniczej w wojsku. Takie zdarzają się w życiu chwile… Kolejne porody
miały miejsce w Gryfinie. Barbara, Halina i oczekiwany syn Piotr. Mój mąż zmarł
w 2017 roku. Rodzina to mój cały świat. Moje życie toczy się wokół rodziny. Na wszystko
co robiłam, co osiągnęłam, czym się kierowałam miał wpływ mój małżonek. Był i jest zawsze gdzieś blisko.
Podczas balu sylwestrowego (początek lat 60 tych). Z moimi sąsiadami, przyjaciółmi, nauczycielami naszych dzieci - Henryką i Stanisławem Bień. |
Wizyta w Dolnym Młynie w Lubanowie VII 1953 |
Wspomnień pani Józefy Mazurek wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w X 2019 r. i I 2020 r.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.
Bardzo ciekawie czyta sie , teraz nie ma zadnych idealow, zadnych celow od 500+ do 500+ , tak sie sprzedac , kiedy ludzie sie upamietacie
OdpowiedzUsuń