Mała Gabrysia na koniu, obok mama Władysława, na podwórku w Baniach - II połowa lat 40 tych |
Urodziłam się 27 lipca 1936 roku w Swarzędzu. Moja mama nazywała się Władysława Talarczyk. Mieszkałyśmy z babcią, która się mną opiekowała. Babcia urodziła czterech synów (Roman, Antoni, Maksymilian, Czesław) i trzy córki ( Helenę, Władysławę i Franciszkę).Trzech wujków, braci mamy wywieziono do pracy do Niemiec. Najstarsza siostra mojej mamy – Helena, poszukiwała braci, chciała dowiedzieć się czegoś o ich losie. Po jakimś czasie otrzymała informację, że dwóch z nich – Roman i Antek, zginęło w obozie w Dachau. Trzeci brat, Maksymilian, szczęśliwie powrócił do domu. Najmłodszy brat mojej mamy, Czesław, był w czasie wojny niepełnoletni. Niemcy wywieźli go na poznańską cytadelę, gdzie pracował. Mieszkaliśmy w małym mieszkaniu na I piętrze przy ulicy Piaski. W okolicy znajdowała się apteka, której właścicielką była Niemka i jej mąż. Mieli trzech synów, którzy walczyli na froncie. Moja mama pracowała w tej aptece, była również gosposią w domu właścicielki. Ci Niemcy mieszkali w Swarzędzu od dawna i nawet jak Rosjanie weszli do miasta, to oni pozostali w mieście. Właścicielka apteki była dla mnie bardzo serdeczna i dobrze mnie traktowała. Często dawała mi cukierki i zapraszała do domu. Nauczyłam się mówić po niemiecku zdanie : „Pani aptekarko, poproszę cukierki” i ona zawsze mnie nimi częstowała.
zabawa Gabrieli z sąsiadami, kapelusze zostały znalezione na strychu, należały do Niemców
W Swarzędzu było wielu Niemców. Któregoś dnia ( był to rok 1944) szłam za niemieckimi dziećmi w pobliżu poczty. Z naprzeciwka nadchodził Niemiec w mundurze, a te dzieci zaczęły go pozdrawiać, krzycząc „ Heil Hitler”. Pozdrawiały go tak, jak czasem widać na filmach. Ręce prostowały do przodu. Zaczęłam ich naśladować, chciałam chyba w jakiś sposób się do nich przyłączyć. Nagle poczułam silne uderzenie w twarz. To ten Niemiec mnie uderzył. Z dużą siłą odbiłam się głową o ścianę poczty. Gdy wróciłam zapłakana do domu, przerażona babcia zaczęła wypytywać się , co się stało. Byłam mała, więc skąd mogłam wiedzieć, że pomiędzy nami i nimi jest taki wielki mur. W Swarzędzu bywały też łapanki, ludzie bardzo się bali i z przerażeniem wymawiali słowo „łapanka”. Z okna naszego mieszkania widziałam płonącą cytadelę poznańską. Ogień był bardzo duży. Dobrze pamiętam jak z innymi dziećmi patrzyliśmy przez małe okienka na ten pożar. Wszyscy bardzo się baliśmy.
II połowa lat 40 tych. Plac Jagielloński uroczystość 1 majowa.
Gdy Rosjanie przybyli do naszego miasta, przebywałam z mamą w aptece. Był z nami najmłodszy brat mamy, wujek Czesiek. Obserwowaliśmy jadące czołgi. Wujek Czesiek bardzo się cieszył, był szczęśliwy, że wojna się skończy. W pewnej chwili Rosjanie zaczęli strzelać w kierunku apteki. Seria pocisków wybiła wszystkie okna w budynku. Wujek na szczęście znajdował się w tym momencie pomiędzy oknami na wprost ściany i tylko dlatego nie zginął. Później często wspominaliśmy to zdarzenie.
Po wojnie moja mama poznała Franciszka Konikiewicza. Był drogomistrzem. Miał wykształcenie w tym kierunku, więc dopilnowywał ekip, które remontowały drogi. Przyjeżdżał do Swarzędza z Poznania, aby odwiedzać swoją siostrę, która mieszkała naprzeciwko nas. Tak się poznali. Został skierowany do pracy do Gryfina. Pierwszy raz pojechał sam. Zajął opuszczony poniemiecki dom z czerwonej cegły w Baniach. Dzisiaj jest to ulica Jagiellońska. Obecnie mieszka tam mój syn Janusz. Po pewnym czasie do Bań pojechała moja mama, a ja zostałam z babcią w Swarzędzu. Chodziłam do szkoły, do I klasy. Latem, gdy skończyłam już II klasę mama przyjechała po mnie. Najpierw pociągiem pasażerskim pojechałyśmy do Stargardu, stamtąd dotarłyśmy do Pyrzyc. Miasto było zrujnowane, sprawiało wrażenie opuszczonego, bo wszędzie były gruzy i tylko od czasu do czasu pojawiał się na ulicy jakiś człowiek.
Ślub Gabrieli i Franciszka Urbanowicza (na którego wszyscy mówili Bolek). Skrzyżowanie ulic: Bolesława Chrobrego i Grunwaldzkiej.
Okazałą bryczką z zrujnowanych Pyrzyc do Bań
Do Pyrzyc przyjechał po nas Konikiewicz. Miał ładną bryczkę i dwa konie, jeden z nich nazywał się Baśka. Tak trafiłam do Bań i zamieszkałam z mamą i ojczymem na Jagiellońskiej. Poszłam tutaj do szkoły, do III klasy. Pani Maria Dąbkowska uczyła nas języka polskiego, była dyrektorką. Pan Zyga uczył fizyki i matematyki, jego żona śpiewu i rysunków. Z panią Sobieraj mieliśmy biologię, a pan Lalik, który w naszym domu wynajmował pokój, uczył starsze dzieci algebry. Koło poczty, w domu rodziny Gałów zorganizowano bursę dla uczniów dojeżdżających do szkoły z innych miejscowości.
Do mojej mamy, już po wojnie przychodziła Niemka z około pięcioletnim synem. Mama wcześniej mieszkała w mieście i nie za bardzo znała się na gospodarskich zajęciach, nie umiała na przykład doić krowy. Ta Niemka pokazywała jej jak to się robi. Spędzała u nas dużo czasu i pomagała w pracy. Można powiedzieć, że historia kołem się toczy, bo wcześniej mama była służącą u niemieckiej aptekarki, a teraz to Niemka pracowała u niej.
Mój syn Mirek wraz z zespołem uroczyście w Dniu Kobiet w sali Kina Szarotka
Przed kinem Szarotka, wczesne lata 70 te: Janusz Urbanowicz, Romek Wrzeciono, Marceli Śmiałek..
Mieszkaliśmy jakiś czas w tym domu na Jagiellońskiej, aż pewnego dnia przyszli Rosjanie i powiedzieli, że musimy się wyprowadzić na jakiś czas, bo im jest potrzebny na kilka miesięcy pusty, dość duży budynek. Musieliśmy się wyprowadzić do niskiego, jednopiętrowego domu na rogu Grunwaldzkiej i Jagiellońskiej. W naszym domu zamieszkali jacyś starsi rangą oficerowie radzieccy. Po jakimś czasie Rosjanie opuścili budynek i znowu się tam wprowadziliśmy. Rosjanie stacjonowali też w budynku naprzeciwko domu, w którym mieszka dziś rodzina Adamskich. Oni bardzo dużo pili. Mama przestrzegała mnie, żebym schodziła im z drogi i nie wdawała się w żadne pogawędki, kazała mi ich unikać. Mówiło się, że Rosjanie ściągnęli kilka kobiet w pobliże ścieżki, która prowadzi od ulicy Chrobrego na Ogrodową, tam gdzie znajduje się stara ceglana brama. Tam prawdopodobnie pili alkohol, a potem te kobiety zostały zgwałcone. Czy to prawda, czy tylko takie pogłoski, żeby bać się Rosjan, nie wiem. Byłam wtedy małą dziewczynką, więc tym bardziej bałam się tych opowieści.
Gabriela z synem Januszem i Bogdanem - jego komunia, przed domem na Jagiellońskiej
Niemiecka kolonia na ulicy Różanej
Pamiętam, że w Baniach mieszkali Niemcy. Do nas przychodził Niemiec, Karol Shulz. Przyjaźnił się z moim mężem, pomagał mu w pracy w polu. Miał żonę i dwie córki. Nie wszyscy uciekli przed końcem wojny. Mieszkali m.in. na ulicy Różanej. Wysoki budynek z czerwonej cegły stał kawałek za domem Mielczarków w kierunku ulicy Mostowej i rzeki. Dzisiaj w tym miejscu jest pusty plac. Wiele ceglanych budynków zostało w Baniach rozebranych. Mówiono wtedy, że cegłę wywożą, aby odbudować Warszawę. Gdyby nie rozbiórka, te domy pewnie stałyby do dzisiaj.
Wchodzę w dorosłe życie
Po skończeniu szkoły zaczęłam pracę w bibliotece, która znajdowała się w przybudówce przed Urzędem Gminy. Biblioteka składała się z dwóch sal. Pamiętam, że dużo ludzi przychodziło wypożyczać książki. Później bibliotekę przeniesiono na ulicę Targową i otworzono kilka punktów bibliotecznych, m.in. w Sosnowie, Swobnicy, Lubanowie, Żarczynie, Krzywinie. Raz w tygodniu musiałam być w każdym punkcie. Jeździłam tam rowerem. Najbardziej bałam się jeździć do Krzywina, bo droga prowadziła przez las, a ludzie przestrzegali mnie, że tam grasuje jakaś banda oprychów. Na szczęście w drodze do pracy nigdy nie spotkało mnie nic złego.
W Baniach po wojnie funkcjonowało Koło Gospodyń, którym zajmowała się pani Janina Tomaszkiewicz. Siedziba znajdowała się początkowo w budynku przed kinem, później budynek rozebrano. Istniał też zespół taneczny, do którego należałam. Pani Tomaszkiewicz zdobyła gdzieś ładne stroje dla nas i występowaliśmy w różnych miejscowościach. Braliśmy też udział w konkursach powiatowych i wojewódzkich.
Mała Gabriela z mamą i ojczymem Konikiewiczem przed domem na Jagiellońskiej
Pamiętam konkurs w Szczecinie, w którym zajęliśmy III miejsce. To było bardzo duże wyróżnienie dla nas. Podczas jednego z występów w Baniach (około 1952 r) zobaczył mnie mój przyszły mąż. Po występie podszedł do mnie, poznaliśmy się, potem odprowadził mnie do domu. Później przychodził do mnie do biblioteki. Ślub wzięliśmy 25 października 1953 r. Mieliśmy czterech synów. Najpierw w 1954 roku urodził się Edziu. Niestety, kiedy miał cztery latka, zmarł. Długo chorował, był często w szpitalu. Lekarze nie potrafili znaleźć ani lekarstwa, ani przyczyny choroby. Dzisiaj myślę, że Edziu miał jakąś nietolerancję pokarmową, może celiakię, bo nie przyjmował żadnych pokarmów. Wymiotował po każdym posiłku. Do dziś nie wiem, co to była za choroba. Rok po urodzeniu Edzia, w 1955, na świat przyszedł drugi syn, Janusz. Dwa lata później, w 1957 urodził się Mirek, a w 1959 – Bogdan. Nasza rodzina mieszkała najpierw na ulicy Brzozowej w domu matki mojego męża. Potem przenieśliśmy się na ulicę Jagiellońską. W tym domu przed wojną mieszkali Niemcy. Po wojnie, w latach 70-tych zaczęli nas odwiedzać dawni mieszkańcy domu: Karin z rodziną. Przez wiele lat utrzymywaliśmy dobre kontakty. Doczekałam się dziesięciorga wnucząt i dziewięciorga prawnucząt. Większą część mojego życia spędziłam w Baniach. Kilka lat mieszkałam z mężem w Gryfinie, tam opiekowałam się moją mamą. Po śmierci męża z powrotem wróciłam do Bań i mieszkam tu do dziś.
Wspomnień wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w lipcu 2018.
Podziękowania dla Małgosi Michalskiej, która posiada wyjątkową wiedzę o historii rodziny za życzliwość, duże zaangażowanie.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.