Moi rodzice z najmłodszym synem
Przyszedł czas, że udawaliśmy się do sąsiedniego miasteczka Gebelzig. Jeden z rówieśników siostry Ewy wtedy wymyślił słowa piosenki i śpiewał je w czasie drogi. Refren brzmiał tak: „Na Gebelzig zapychamy, aż się serce rwie, kilometrów parę mamy, lecz nie cofniemy się”.
– Nazywam się Józefa Morowiak. Urodziłam się 29 X 1937 roku. Rodzice moi Stanisława i Franciszek. Moje dwie siostry Ewa i Teresa już nie żyją. Brat Antoni gospodarzy na ojcowiźnie. Moja rodzinna wioska to Ruda koło Sieradza. Około 10 kilometrów od rodzinnej wioski znajduje się Sieradz.
Lata dziecinne. Tragiczne konsekwencje zakazu przechowywania broni w domach
Nasz dom rodzinny był zbudowany w większości z
drzewa. Spłonął jakieś trzy lata przed wybuchem wojny. Zamieszkaliśmy w małym
budynku, lepiance, która znajdowała się na terenie naszego gospodarstwa. 1939
rok, zapamiętałam taki epizod: gdzieś z
rodzeństwem i rodzicami skrywamy się w lesie. Później w kolejnych latach, gdy
udawałam się z tatą do lasu, to przypominałam sobie ten wojenny epizod, przekonana, że jest to miejsce, w którym na początku wojny się ukryliśmy.
Jednak tata zawsze spokojnie wyjaśniał, że tamten wrześniowy dzień spędziliśmy
w innej części lasu.
Wrzesień 1939 – powróciliśmy do domu. Jeszcze przez
jakiś czas panował względny spokój. Te pierwsze lata wojny to pamiętam jak przez mgłę. O wielu zdarzeniach, przebiegu ich słyszałam w tym okresie i
trochę później od najbliższych. Pewne zdarzenie tragiczne miało miejsce na
moich oczach. Był to najprawdopodobniej rok 1939 lub 1940. Pojawiły się ostrzeżenia
o zakazie przechowywania broni przez miejscowych w domach. Na ostrzeżeniu
zdecydowanie informowano o konsekwencjach w przypadku zlekceważenia nakazu.
Wskazane zostało miejsce, gdzie należy broń oddać. Wydaje mi się, że wymieniono
pobliski Urząd Gminy albo komisariat.
Moi rodzice
W tym czasie pojawił się w naszym zaułku
Niemiec. Chodził, poszukiwał odpowiednich dla siebie zabudowań i domu do
zamieszkania. Obok nas zabudowania sąsiada. Miał pięcioro dzieci. Najmłodsze
dziecko sąsiadów, córka, bawiło się przed domem łuskami. Jak na
złość nagle pojawia się Niemiec. Spostrzegł bawiące się łuskami dziecko.
Powrócił dość szybko z żandarmami i sołtysem, który dobrze znał niemiecki.
Odnaleźli dziecko, łuski miała przy sobie. Zaczęli zadawać pytania o broń, sołtys
tłumaczył na polski. Dziewczynka potwierdziła, że broń znajduje się w
mieszkaniu i ochoczo zaproponowała, że zaprowadzi intruzów. Powiedziała wtedy o
tym, że broń posiada tata i jej wujek. Prawdą było, że sąsiad posiadał broń
myśliwską, polował, broni nie oddał. Sąsiad został odwieziony na komisariat.
Zaczęło się przesłuchiwanie. Sąsiad i wujek zostali zatrzymani. Co najgorsze, sąsiad w czasie przesłuchań wskazał na tatę, że on też wiedział o posiadanej
broni. Wezwano tatę. W przesłuchiwaniu uczestniczył sołtys, życzliwy tacie. Gdy
tata zdecydowanie zaprzeczył, jakoby wiedział o przetrzymywanej broni przez
sąsiada, wtedy sołtys wspomniał, że zatrzymany sąsiad i drugi mężczyzna
pochodzą z innej wioski, tu tak się „wżenili”. Znalazł takie argumenty, że tatę
wypuszczono.
Babcia nasza w tym czasie była bardzo chora – mówiło się głośno, że
godziny babci zostały już policzone. Tata, gdy wrócił z przesłuchań, doradził mi
i mojej siostrze Ewie, jak mamy się zachowywać i co mówić, jeśli w domu pojawią
się Niemcy. No i się pojawili. Tata w tym czasie klęczał przed trumną babci. Ja
z siostrą miałyśmy tego najważniejszego Niemca całować po ręce. Gdy starsza
siostra chwyciła jego dłoń i zaczęła całować, on nagle uniósł Ewę lekko do góry
i w przypływie złości agresywnie zamachnął ręką. W pokoju znajdowało się
drewniane łóżko. Siostra wpadła pod łóżko. Ja również próbowałam załagodzić
tego człowieka. Gdy chwyciłam swoją małą dłonią jego dłoń, chyba ze strachu
pojawił się skurcz, nie mogłam wypuścić jego dłoni. Bezradny szarpał, złościł
się, po jakimś czasie podniósł mnie do góry. Pamiętam, że wtedy prosiłam jego, aby wziął z sobą owce, kury, co chce, ale aby pozostawił tatę w domu. Niemiec
zażądał, aby tata o ustalonej godzinie przybył do kościoła w pobliskiej Męce i w
obecności innych osób złożył przysięgę. Tak też się stało. Do sąsiadów przybyli
Niemcy, pytali głośno, krzyczeli, gdzie znajduje się broń. Później dzieci
sąsiada przywiązano sznurkiem lub łańcuchem do motoru i przeciągali te
niewinne dzieci po wiosce. Potworność. Dzieci się nie przyznały. Wykonano wyrok
sąsiada, tego wujka zastrzelono. Dzieci przeżyły koszmar, po paru dniach
wraz z matką zostały wywiezione do Francji. Tak później mówiono.
Józefa z Janem, córką Barbarą i wnuczką Sylwią
Józefa z dziećmi: Krystyną, Barbarą i Andrzejem
Ten Niemiec, który zaobserwował bawiącą się łuskami najmłodszą
córkę sąsiadów, uruchomił spiralę kolejnych tragicznych zdarzeń i zamieszkał wraz z żoną i dwójką dzieci – starszą 13-letnią córką
i 12-letnim synem. Przejął dom mieszkalny
i zabudowania gospodarcze oraz inwentarz sąsiadów. Podobny los spotkał nasz dobytek.
Nasza rodzina mogła spokojnie nadal mieszkać w lepiance. Nie pamiętam ich imion
w tej chwili. Służyliśmy im do zabaw. Nie szanowali nas, byli przeświadczeni,
że jesteśmy czymś dużo, dużo gorszym od nich. Brałam udział z rodzeństwem w
wielu dziwnych zabawach. Na naszą niekorzyść przemawiał również nasz wiek,
byliśmy od nich młodsi. Jedną z takich zabaw był „lekarz”. Agrafką nakłuwali
nam ręce do krwi, śmiali się głośno, bawili się w najlepsze, nie zwracając uwagi
na ból, jakiego doznawaliśmy.
Innym razem to niemieckie rodzeństwo przewróciło
snopy. Skakali po snopach. Pojawił się ich ojciec. Krzyczał, był zły. Wskazali
nas jako sprawców. Zorientowałam się wcześniej, że Niemiec jest niebezpieczny,
nieobliczalny. Znałam polne ścieżki, które łączyły sąsiednie zabudowania. Ile
sił zaczęłam uciekać. Do domu nie wróciłam – byłam na tyle mądra, że schowałam
się w pobliżu domu, trochę odczekałam i udałam się do domu chrzestnej.
Wbiegłam, płakałam, jak potrafiłam opowiedziałam o zdarzeniu. Chciałam się
skryć pod drewniany stół. Chrzestna wiedziała, do czego zdolny jest ten człowiek.
W pośpiechu opróżniła z części odzieży skrzynię drewnianą, ubrania z niej
gdzieś upchała. Znalazłam się w skrzyni, po jakimś czasie pokrywa drewniana
została zamknięta. Szczęśliwie dla mnie chrzestna zapobiegawczo włożyła
drewniany patyk, aby przez szczelinę dostawało się powietrze. Pieniacz pojawił
się w mieszkaniu. W pobliżu domu płynęła rzeka, w pobliżu jej wysoka skarpa.
Okazało się, że Niemiec znał ten teren, prawdopodobnie obawiał się, że mogłabym
spaść ze skarpy, tam było niebezpiecznie. Czegoś się obawiał, aż wierzyć się
nie chce. Rodzice w tym czasie przebywali na polu, pracowali i nikogo nie było
w domu. On nie dostał się do środka, ale wiedział, że chrzestna to bliska
rodzina i udał się do niej. Intuicja nie zawiodła, nie odnalazł mnie. Zdarzenie
poszło w niepamięć, ale ja tego nie zapomniałam. Zapamiętałam, że rodzeństwo
nauczyło mnie liczyć do pięciu po niemiecku.
Do czasu wybuchu wojny w naszym domu nie brakowało
nigdy żywności. Rodzice hodowali zwierzęta, obsiewali pola, zawsze było mleko.
Później jedzenia bardzo brakowało. Im wojna dłużej trwała, było coraz trudniej.
Sytuacja się bardzo pogorszyła, gdy Niemiec zabrał cały nasz dobytek. Mama otrzymywała
grosze za pracę u Niemca w polu. Tata podobnie w żwirowni zarabiał mało.
Bardzo ryzykował, w nocy podkradał ziemniaki Niemcowi, co na naszym gospodarzył, albo oddalał się na inne pola. Coraz częściej na co dzień jedliśmy gotowane i prażone zboże, żyto. Zboża były prażone w
piecu, nie chciało to przejść przez gardło. Zdarzało się, że żona tego Niemca
podawała przez okno mleko. Zawsze w wielkim strachu, aby on nie zobaczył.
Krystyna, Barbara, Andrzej
Rodzina nasza w całej okazałości z zięciem Henrykiem
Początek wojny. W naszej stodole ukrywa się żydowska
rodzina
Pod koniec 1939, może trochę później, pojawili się w
naszej stodole Żydzi. Rodzice, dwóch synów i babcia. Tata rano udał się do
stodoły, wrócił ponoć wystraszony, zdumiony tym, co zobaczył. Okazało się, że Żyd
ze Zduńskiej Woli polecił im odnaleźć nasz dom i u nas schronić się. Rodzice
zdecydowali, że należy rodzinie pomóc. W tym czasie moja babcia była „nad
trumną”, chora, leżała w łóżku. W przypadku śmierci babcia miała zostać
pochowana do przygotowanej trumny i pochowana gdzieś w dogodnym miejscu, a w
łóżku miała się pojawić starsza kobieta żydowska. Rodzice umożliwili, aby dwoje
chłopców i starsza kobieta przebywali w naszym domu. Małżeństwo ukrywało się w
stodole. Bracia byli bardzo żywotni, nie wytrzymali przez dłuższy czas
przebywać w domu. Byli u nas około dwóch tygodni.
Ktoś „życzliwy” dostrzegł chłopców i powiadomił
Niemców. Późnym wieczorem przyszedł do naszego domu mieszkaniec wioski,
przestrzegł, że nad ranem będą przeszukiwać nasz dom. Tata w pośpiechu
przygotował furmankę i pod osłoną nocy „w piątkę” opuścili wioskę. Żydzi
poprosili tatę, aby odwiózł ich do obrzeży miasteczka Warta. Tata powrócił do
domu. Na koniach pojawiła się piana, która świadczyła o dużym wysiłku i
zmęczeniu zwierząt. Prosił mamę, by zwróciła uwagę na konie i wycierała kocem.
Nad ranem faktycznie wtargnęli Niemcy. Warczeli, niczego nie wyjaśniali. Przeszukali
dom, zabudowania gospodarcze, teren wokół, niczego nie znaleziono. Mama
wcześniej jak potrafiła, tak ślady zatarła. Później rodzice, gdy już na dobre ochłonęli,
rozmawiali, przypuszczali, że ci, którzy w nocy wtargnęli do domu, prawdopodobnie
musieli pochodzić z miasta, ponieważ znawca z miejsca poznałby, że konie są
zmęczone, powróciły z drogi. Rodzina, którą tata odwiózł do Warty, zobowiązała się, że napisze lub w inny sposób da znać o swoim losie. Nigdy nie
otrzymaliśmy później żadnej wiadomości od nich. W Zduńskiej Woli mieszkał Żyd,
znajomy rodziców. On znał tą rodzinę, która u nas przez pewien czas przebywała.
Przez jakiś czas miał z nimi kontakt. Nie wiem, czy przed ucieczką, czy już po.
Rozmawiał później z rodzicami, on również, mimo ich zapewnień, żadnej wiadomości
od nich nie otrzymał. Co ciekawe, on przez cały okres wojny ocalał. Po wojnie
przez pewien czas handlował cielakami, owcami.
Wywieźli nas do Niemiec. Wiosna 1944, prawdopodobnie
w kwietniu. Przed wyjazdem pieniacz sąsiad, który przejął cały nasz dobytek,
przyszedł i awanturować się zaczął, że kury zginęły, cztery kury. Pod domem
oczekiwała furmanka zapakowana, wyjazd w nieznane do Rzeszy był nieuchronny.
Ustawił tatę pod ścianą budynku, ręce nakazał podnieść do góry i krzyczał.
Zagroził, że jeżeli kury się nie
odnajdą, zastrzeli tatę. Mama zdesperowana jak potrafiła prosiła o spokojne
wyjaśnienie. Zapytała, jakie to były kury, zadała kilka pytań, a gdy agresor
nadal krzyczał, że zabije, pobiegła do chrzestnej. Cztery kury w starym dużym
fartuchu związane przyniosła. Uspokoił się, opuścił nasz teren. Do Sieradza na
furmance odjechaliśmy pod eskortą uzbrojonego żandarma. Zdaje się,
że do Rzeszy jechaliśmy w wagonach towarowych, nie pamiętam w tej chwili
szczegółów. Dojechaliśmy do stacji, gdzie opuściliśmy wagon. Gdzieś w pobliżu
oczekiwało kilka furmanek. Trafiliśmy do dużego majątku w Melaune. Tutaj
przebywało wielu robotników przymusowych z Polski. Tata odnalazł tu rodzinę
pochodzącą z rodzinnej Rudy. Odwiedzaliśmy się w dni wolne. Zamieszkaliśmy w
domu murowanym na piętrze. Na dole mieszkały dwie Niemki. Jednej z nich mąż
zginął na froncie wojennym. Nie lubiła Polaków. Gdy sobie przypominam tą
kobietę, to myślę, że może jej mąż został zastrzelony gdzieś na terenie Polski,
no bo skąd w niej taka nienawiść do nas była. Druga oczekiwała na jakiekolwiek
informacje o mężu, jak dobrze pamiętam, to do końca wojny niczego nie
dowiedziała się. Rodzice ciężko pracowali na polu, w tym czasie najstarsza
siostra Ewa opiekowała się nami. Później Ewa pracowała przy lnie. Nas młodszych
brali do zbierania ziemniaków. Tata przezornie doradził, abyśmy przewróciły
koszyk z ziemniakami i kazał nie przykładać się do zbierania, żałował nas.
Przyszedł zarządca, orzekł, że jeszcze nie nadajemy się do tej pracy. Wyszło na
taty rację.
Józefa Morowiak
Z moim rodzeństwem: Ewą, Teresą i Antonim
„Na Gebelzig zapychamy, aż się serce rwie, kilometrów parę mamy, lecz nie cofniemy się”
Pod dom, gdzie przebywaliśmy, przychodziły niemieckie dzieci.
Niechętne obcym, przesyłały sygnały, że możemy przebywać tylko blisko domu. W
pobliżu płynęła rzeka. Gdy nadeszły upały, marzyliśmy o tym, aby udać się nad
rzekę, pomoczyć nogi. Pomału nabraliśmy pewności i coraz pewniej się tutaj
czuliśmy. Z czasem zaczęliśmy się coraz dalej oddalać od majątku. Przyszedł
czas, że udawaliśmy się do sąsiedniego miasteczka Gebelzig. Jeden z rówieśników
siostry Ewy wtedy wymyślił słowa piosenki i śpiewał je w czasie drogi. Refren
brzmiał tak: „Na Gebelzig zapychamy, aż się serce rwie, kilometrów parę mamy,
lecz nie cofniemy się”. W miasteczku znajdowały się sklepy. Szczególnie
upodobaliśmy sobie sklepy z odzieżą i zabawkami. Długo przyglądaliśmy się
wystawom sklepowym. Chodziliśmy też do lasu. Zdarzyło się, że podczas jednej z
takich wypraw zatrzymał nas leśniczy, Niemiec, był spokojny, ostrzegał, że w
lesie łatwo jest zgubić się. Na święta otrzymywaliśmy trochę ciasta, masła,
dżemy. Gdy oddalaliśmy się od majątku, starsi posiadali na ubraniu naszywkę z
literą „P”, młodsi nie. Podczas naszych wypraw do miasteczka towarzyszył
spokój.
Uciążliwy sąsiad
Zajmowaliśmy dwa pokoje i kuchnię, w której znajdowała się kuchenka
opalana drzewem. W drugim mieszkaniu, znajdującym się na piętrze, mieszkał
Ukrainiec z Polką z dzieckiem. Jak on jej nie szanował. Znęcał się nad tą
kobietą i nad dzieckiem. Kiedyś tata nie wytrzymał, zastukał do drzwi
mieszkania i zażądał, aby przestał znęcać się nad dzieckiem. Tata głośno
przestrzegł go, że jeżeli dziecka nie pozostawi, to otrzyma „godną” zapłatę.
Ukrainiec zagroził, że jeżeli tata nie opuści mieszkania, „to łeb mu ukręci”.
Ten Ukrainiec później otrzymał zapłatę. Wojna już miała się ku końcowi. On upił
się z innym robotnikiem przymusowym – Polakiem. Wywiązała się między nimi chyba
jakaś awantura. Przyszedł pod mieszkanie starszy Niemiec, zażądał spokoju.
Wtedy rozjuszony Ukrainiec chwycił brzytwę do ręki i wykonał na Niemcu skalp
wzdłuż czoła. Awantura okropna i smutna. Niemki, które mieszkały na dole, szybko
powiadomiły żandarmów. Przybyli na motorze uzbrojeni. Ukrainiec podbiegł do
nadjeżdżających i w tej samej chwili seria pocisków została skierowana w jego
ciało. Rozpruli Ukraińca. Drugiego uczestnika zdarzenia postrzelili i zmarł w
ciągu kilku dni. Głośno było o tym zdarzeniu.
Koniec wojny
Dojechaliśmy szczęśliwie do Sieradza, stąd do domu.
Na miejscu okazało się, że niczego nie ma – inwentarz albo został wywieziony
przez Niemca, albo rozkradziony. A może jedno i drugie.
Po wojnie
Po wojnie nastał czas,
że z domu do domu chodzili „werbownicy”. Agitowali ludzi na rzecz „służbie
Polsce” do wyjazdów na ziemie zachodnie przyłączone do Polski po wojnie. Moja
starsza siostra Ewa wyjechała gdzieś na zachód z ciocią Józefą Doryniową.
Minęło trochę czasu, zadomowiły się. Odwiedziły rodzinne strony, dobrze mówiły;
żyło się lepiej niż tutaj, w rodzinnych stronach. Można było tam pić kawę z
mlekiem i „smarowany chleb”. To mi tak utkwiło w pamięci.
Dużo myślałam, podjęłam
decyzję – wyjeżdżam do Ewy, prawdopodobnie w 1950 roku. Wsiadłam do pociągu
pasażerskiego w Sieradzu, kursującego z Łodzi do Szczecina. Wagony pasażerskie,
ludzi dużo, w wagonie można było znaleźć miejsce do siedzenia. Pociąg dojeżdżał
do stacji Szczecin Dąbie. Stąd w inny pociąg do Gryfina. Miasto zgruzowane.
Zapamiętałam, że w pobliżu Odry koło mostu znajdowała się zniszczona fabryczka.
Ulice miasta gdzieś w środku zniszczone. Ludzie na ulicach, furmanki. Tutaj podobnie
jak w Dąbiu szczęśliwie nie musiałam oczekiwać zbyt długo na pociąg. Po jakimś
czasie wsiadłam do pociągu, który, o ile dobrze pamiętam, składał się z dwóch
lub trzech wagonów pasażerskich i parowozu. Do pasażerskich chyba były
doczepione jeszcze wagony towarowe.
Dojechałam do dzisiejszego Sosnowa. Po wojnie
przez jakiś czas wieś miała nazwę Pszczółczyn. Późnym popołudniem okazało
się, że jako jedyna wysiadłam z pociągu na małej stacyjce koło lasu. Brukowaną
drogą doszłam do wioski. Z daleka zobaczyłam zabudowania wsi. W pobliżu
skrzyżowania drogi brukowanej, prowadzącej od stacji do wioski i dalej do Bań z
drogą w kierunku Lubanowa, znajdowało się małe jezioro lub staw. W pobliżu odpoczywał mężczyzna. Podeszłam, zapytałam, gdzie mieszka Doryń. Odpowiedział,
że mieszka tutaj już kilka lat, ale takiego nazwiska nie zna. Wtedy zapytałam, czy
to jest wioska, do której muszę trafić. Nieznajomy potwierdził, że tak. Oznajmiłam
wtedy, że tutaj z całą pewnością mieszka Doryń. Poszłam w kierunku wioski,
doszłam do krzyża. Przed wyjazdem tata mówił, że przed domem, w którym
zamieszkała Ewa z ciotką, rośnie lipa. Byłam
na miejscu. Przywitała się ze mną ciocia. Dowiedziałam się, że Ewy nie ma w
domu. Jest w pracy. Przebywała w Rożnowie, pracowała jako kucharka w państwowym
gospodarstwie, w którym znajdowała się stołówka. Ciocia odwiozła mnie furmanką
do Rożnowa, sama powoziła.
W Rożnowie podjęłam pracę. W pierwszym roku pracy
przytrafiło mi się smutne przeżycie. Siedziałam na przyczepie, nagle spadłam
dotkliwie na ziemię. Skręciłam kręgosłup w odcinku szyjnym i lędźwiowym,
uszkodziłam miednicę. Gdy leżałam na ziemi, spadła na mnie przyczepa,
przygniotła mnie. W tych powojennych latach działało już pogotowie ratunkowe.
Zostali powiadomieni – w jaki sposób, nie odpowiem. Zabrali do pojazdu, odwieźli
do pogotowia w Gryfinie. Wtedy nie wykonywano prześwietleń, sprzęt bardzo
ubogi, zbadali mnie i zszyli łuk brwiowy, nie odwieźli na oddział
szpitalny. Małżonka Jana Morawiaka
poznałam w Rożnowie. Pochodził z okolic Wielunia. Ślub nasz odbył się w 1955 r.
w Baniach. Gdy urodziłam wszystkie czworo dzieci – Krystynę, Barbarę, Andrzeja, Irenę – mając już ok. 50 lat podczas
badań ortopedycznych, lekarz, widząc zdjęcia rentgenowskie, był zdumiony, ze z
takimi urazami kręgosłupa wynikającymi z poważnego wypadku urodziłam dzieci. A
ja po prostu nie byłam świadoma. Krysia urodziła się w roku 1956, maleńka,
ważyła tylko dwa kilogramy.
Mieszkaliśmy początkowo w Rożnowie, później
przeprowadziliśmy się do Lubanowa. Tutaj praca była lżejsza, ponieważ miejscowy
PGR otrzymał dwa kombajny. Mieszkałam w Lubanowie ponad 56 lat. Mój małżonek
zmarł w roku 2012. Otrzymaliśmy mieszkanie w nowo wybudowanym mieszkaniu,
budynku dwurodzinnym, który został zbudowany niedaleko PGR. Mieliśmy piękny
ogródek. Urodziłam czworo dzieci: dwie córki, trzecia córka zmarła, i syna. W
Lubanowie żyło się dobrze, spokojnie. W wiosce po wojnie została zorganizowana
szkoła. Sklep duży w środku wioski istnieje szczęśliwie do dzisiaj. W latach
powojennych pan Mróz prowadził przez dłuższy czas piekarnię i sklep. W wiosce
do dzisiaj siedziba parafii; kościół nie był mocno zniszczony i został wyremontowany.
Pociąg zatrzymywał się blisko cmentarza. Autobusy później zaczęły jeździć,
najczęściej w kierunku Gryfina i Szczecina. Jednak przez długie lata bilety na
pociągi były tańsze i stąd większość osób wybierała pociągi. W latach 70-tych
sytuacja zaczęła się zmieniać. W wiosce dużo było gospodarzy, dużo zwierząt
hodowano. Doczekałam się ośmioro wnucząt: Piotr, Sylwia, Przemysław, Leszek,
Paweł, Michał, Agatka, Ania oraz 13 prawnucząt. Od wnuczki Sylwii pięcioro. Od
Przemka czworo. Od Piotra czworo.
Wspomnień wysłuchał autor publikacji w czerwcu 2018 roku.
Szczególnie podziękowanie dla Sylwii Zarzyckiej za życzliwość i pomoc.
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.