„Dziewięćdziesiąt dwa lata ukończyłam, motorem nadal jeżdżę... Zapamiętałam dobrze zdarzenia z przeszłości"


                                                    
                                                                 Ślub nasz - 1950

– Konie i motory to moje pasje – rozpoczyna opowiadanie pani Marianna Kitajewska. – Urodziłam się 23 kwietnia 1927 r. w  Lasocinie, powiat opatowski, województwo kieleckie. Rodzice moi Władysław i Rozalia. Rodzeństwo to trzech braci  Mietek, Michał, Janek  i siostra Helena. 

Nasz dom stał w środku wioski przy ulicy Biedrzychowskiej. Wioska duża, domy różne były, nasz dom „stał pod blachą”. Mieliśmy gospodarstwo, ale dla mojego taty najważniejsza była jego praca – handlował świniami. Skupował przez cały tydzień po okolicznych wioskach, a później odwoził na stację do pociągu i stamtąd świnie „szły” do Katowic. Tam dokonywano klasyfikacji i pieniądze przekazywano. Mniejsze świnie, opasowe do 120 kilogramów, dowożono do Ostrowca do rzeźni końmi. Mama zajmowała się domem. Bracia z tatą jeździli po wioskach, zadatkowali. W poniedziałek rano zwierzęta musiały być odstawione na stację. To była dochodowa praca.




Do szkoły chodziłam w Lasocinie. Szkoła sześcioklasowa. W mojej klasie około 30 uczniów, dwie Żydówki i jeden Żyd. W szkole w piwnicy znajdowała się sala taneczna. U nas nie było jeziora. Trzy kilometry dalej głębokie Jezioro Przeria. Kąpaliśmy się tam, gdzie było można. W wolnym czasie w piłkę graliśmy, na rynku była zamocowana siatka, blisko kościoła. Tam odbywały się rozgrywki w piłkę po kościele. W niedzielę zabawy taneczne bez końca. Nasze konie były silne. Brat przed zabawą siadał do wozu, rozgłaszał o zabawie, przywoził muzykantów. Tata wozem zabierał nas i inne dzieci z wioski. W wyznaczonym miejscu się kąpaliśmy.

Lasocin, moja rodzinna wieś

W Lasocinie mieszkali w przeważającej większości Polacy. Jeden u nas był taki komunista, który prawie codziennie „biegał” do oddalonej od Lasocina stacji kolejowej o 12 km, aby stamtąd odebrać gazetę. Wisła wylała, uciekliśmy ze szkoły do pobliskiego Dębna. Tam gdzieś dostaliśmy się na górę budynku i obserwowaliśmy rzekę. Zapamiętałam dom drewniany. Płynął, a na dachu mężczyzna, zwierzęta martwe, cuda. W wiosce sklepy, spółdzielczy, Żydzi prowadzili, Janklowa prowadziła duży sklep. Była restauracja, prowadzili miejscowi. Ludzie przychodzili, no wie pan, do takiego czegoś to chętnie zachodzili. Do Ostrowca codziennie odjeżdżała prywatna „taksówka”. Był stary kościół, kilka lat przed wybuchem wojny wybudowali nowy. Byłam, gdy kopali dół pod fundamenty. Tam znajdowało się dużo czaszek. Ci, którzy kopali, straszyli nimi dzieci. Tatuś przed wojną kupił sad w Sandomierzu na Podgórnej. Tam z mamą pilnowałyśmy w sezonie owoców. W Sandomierzu przebywało kilku moich rówieśników. Zaczęły się wakacje, wie pan, gdzieś u rodzin przebywali. Oddalałam się od sadu w górę miasta, do znajomych. Gdy kolejny raz udałam się do nich, dowiedziałam się, że wybuchła wojna.

Wybuchła wojna

Powróciłam do mamy do sadu, zrywałyśmy w pośpiechu śliwki, które układałyśmy w skrzynie. Mama wynajęła wóz, właściciel odwiózł nas. Tam, panie, jak zaraz weszli Niemcy, dużo człowiek pamięta. Wtenczas Niemcy z sześć, siedem miesięcy „stali” na rynku. Codziennie chodzili po rynku i śpiewali „Heili, heili, haila, hahahahaha”. Na pamięć znam. Różne cuda wtedy miały miejsce w Lasocinie. Chodziłam, widziałam, zabili czterech naszych na górce, kazali wcześniej dół im wykopać. Widziałam dużo krwi. W lesie o 4 km od nas wykopali studnię, wody się nie dokopali. Przywozili tam później ofiary, strzelali i wrzucali do tego głębokiego dołu. Po wojnie byliśmy tam ze znajomymi. Garstkę słomy dobrze związali, kamień zamocowali w dole, podpalali. Były widoczne splątane nogi, ciała. Ten dół był strasznie głęboki.

Na początku wojny tata nadal zabijał świnie. Byliśmy na jakiś czas zabezpieczeni. Wtedy zaczął przychodzić do brata Niemiec. On nas ostrzegał, że gdy tata „kręci” mięso, aby okna zaciemniać, mówił, aby było ciemno, „dunkel”. Lubił wątrobę smażoną. Mamusia smażyła jemu. On był życzliwy. Niechętny był wojnie. Matka jego gdzieś w Niemczech sklep prowadziła z kapeluszami.  Gdy miała być łapanka, on ostrzegł nas wcześniej. My po wiosce ostrzegaliśmy ludzi. On mówił po niemiecku, ja jemu po polsku. Chciał się nauczyć mówić po naszemu. Kilka razy mówił, że po wojnie nas odwiedzi. Nie przyjechał. On chyba zginął.

Zabrali mnie na "tabor"

Później to szło szybko, rodzice byli świadomi, że będziemy musieli dom zostawić. W pośpiechu zabijali świnie, mięso konserwowali. Zboże kijami powymłócali. Wykopali szeroki dół, tam znajdowało się zboże. Góra dołu została dość solidnie zabezpieczona. Po jakimś czasie Niemcy wygnali nas z domu, innych też. Rozbierali wtedy masowo stodoły, obórki, cegły służyły do budowy bunkrów. Z tego wygnania z siostrą przybyłyśmy, aby z dołu jak najwięcej zboża przerzucić do wozu, i uciekać z powrotem. Tutaj na „tyłach” przebywali Ruskie i Węgrzy. Oni reperowali Niemcom wozy. Siostra miała nogę powykręcaną, choroba Heinego-Medina. Zatrzymali nas Niemcy, patrzą: siostra chora, ja zdrowa, rosła. Zabrali mnie tam na „tabor”. Przebywało już z osiem osób, takich mniej więcej w moim wieku. Układaliśmy kapustę. Nad nami przez długi czas latały samoloty. Później zabrali nas bliżej frontu. Tam znajdowały się bunkry. Zapamiętałam z tego okresu takie zdarzenie. Przyszedł niemiecki oficer, mówił do jednego z Rosjan, którzy tutaj służyli, abym obrała jedno wiadro ziemniaków, później mogłam odpocząć.

Zrobiłam swoje, chodzę po placu, patrzę: pusto. Zdecydowałam, że ucieknę. Pomału ukrywam się za drzewa; jedno, drugie... szóste drzewo. Z polany pod lasem dotarłam do ciemnego lasu. Już teraz idę przed siebie, cały czas niepokoję się, że za chwilę ktoś krzyknie: „halt” – 'stop', albo pojawi się nagle strzał. Spotykam nagle mężczyznę z chorym, kulawym koniem. Nie mam wyjścia, zbliżam się do niego i pytam o drogę do Lasocina. Spokojnie doradził, abym wzdłuż drzew szła, pomiędzy wysokimi drzewami. Byłam głodna, zmęczona.  Na mojej drodze wyrósł bunkier. Zdecydowałam się, że wejdę do środka, a tam, panie, Niemiec. Na szczęście okazał się wyrozumiały. Mówię „Mutter”, „Vater”. Zapytał się, czy moja mama mówi po niemiecku. Odpowiadałam tak, jak potrafiłam, niemiecki przez ten miniony czas trochę poznałam. Pomyślał, pomyślał i ostrzegł, abym się we wskazanym przez niego kierunku oddaliła, ponieważ „kamrat”  pojawi się w obchodzie. Jeśli mnie tutaj znajdzie, będę miała poważne problemy. Wrócę znowu do obozu, a pobyt tam lub sam obóz bardzo niebezpieczny. Poszłam dalej, drogą w dół, szukać najbliższych i bezpieczeństwa. Dotarłam do Dębna, które było mocno zbite. Później się dowiedziałam, że tam Niemcy ułożyli trotyl, wysadzili, wioskę „zniosło”. Tam, panie, w tym zrujnowanym, opustoszałym Dębnie, gdzieś w widocznym miejscu zamyślony Niemiec siedział, patrzył przed siebie. Nie zwrócił na mnie uwagi. W końcu dotarłam szczęśliwie do mojej wioski.

Musimy opuścić nasz dom

Minęło kilka miesięcy. Wygnano nas z domu. Wóz drabiniasty, koń słaby ledwo ten nasz dobytek uciągnął. Jechaliśmy do rodziny. Aby dojechać na miejsce, należało pokonać most na rzece Kamienna. Jechaliśmy przez Bałtowski Las. Nagle pojawili się partyzanci i mówią, że gdyby z godzinę wcześniej, to spokojnie moglibyśmy przejechać most. Dowiedzieliśmy się, że most jest zaminowany, w żadnym wypadku nie możemy się do niego zbliżyć. Nakazali jechać przez Lemierze, tak pojechaliśmy. Zamieszkaliśmy tutaj w dużej stodole w pięć rodzin, między innymi rodzina Gumińskich. Pozostałych nazwisk już nie pamiętam. Każda rodzina miała swoje palenisko, kilka cegieł, kamieni tak ułożonych, aby garnek u góry postawić. Dotarliśmy do Lemierzy dobrze zaopatrzeni, rodzice wcześniej przygotowali mięso. Było lato, nie było zamrażarek. Dzieliliśmy się, powiedziałabym: karmiliśmy innych. Gdy wujek, który mieszkał w Ogieniowie, dowiedział się o naszej „wędrówce” i pobycie, przywiózł połowę byka. Spokojnie tutaj sobie żyliśmy, jedzenia szczęśliwie nie brakowało. Minął jakiś czas, powróciliśmy do domu. Okazało się na miejscu, że chlew i stodoła zostały rozebrane. Cegłówka posłużyła do budowy bunkrów. Dom pozostał, mieszkali w nim przez jakiś czas „oficery”.

Przedwojenna fotografia mojej rodziny

Nadszedł czas produkcji bimbru

Rozpoczął się czas bimbru. Moi rodzice również zaczęli produkować bimber. Później zawoziliśmy  na handel do Łodzi. W wagonach tłok. Nie było wyjścia – żeby dojechać do miasta Łodzi, trzeba było poszukiwać miejsca bezpiecznego na dachu i tak dojeżdżaliśmy do miasta. Pamiętam, że brat przestrzegał mnie, abym na dachu wagonu zachowała spokój, nie ruszała się zbytnio, ostrzegał przed niebezpiecznymi „liniami”. Bimber na miejscu dobrze się sprzedawał, pieniądze były. Przyszedł czas na handel w Warszawie. Zawoziliśmy tam mięso z cielaków. Znowu z bratem udawaliśmy się w drogę z ciężkimi bagażami. Aby dojechać do Warszawy, należało przesiąść się w Skarżysku. Tutaj oczekiwało się kilka godzin na kolejny pociąg. Czekać na pociąg na dworcu lub gdzieś na mieście było niebezpiecznie. Tutaj mieszkała kobieta, u której mogliśmy spokojnie oczekiwać.  Dojechaliśmy do Warszawy. Tu rewidowali, kontrolowali, zabierali – „cuda” się działy, co człowiek widział, słów brakuje.

Bazar Kercelak w Warszawie




Tutaj kupili od nas, obiad dali i później na Kercelak. Chodzi taki jeden i krzyczy: „Pyzy, pyzy, gorące pyzy” i po chwili po cichu: „Złoto, bony kupuję, złoto, bony kupuję”. Tam nagle jak zajechali Niemcy z karabinami, zaczęli „siać”. Jedna kobieta wskazuje miejsce pod budką. Znałam tą kobietę, bo wcześniej kupowałam od niej grubą skórę na podeszwy obuwia. Obie weszłyśmy pod budkę i cierpliwie skulone w strachu czekamy. Gdy się uspokoiło, wyszłam z ukrycia i szłam po porzuconych belach materiału. Ludzie wszystko porzucali i uciekli. Później wracałam w kierunku miasta, na ulicy Wojska Polskiego tramwaj przyhamował, motorniczy głośno krzyczał, że łapanka. Ktoś wybił szybę, każdy w panice opuszczał wagon i do bram uciekano. Gdzie kto mógł, kto tylko zdążył do najbliższej bramy się skryć, tam czuł się pewniej. Pojawili się Niemcy i jak stali w „rzędzie”, skierowali lufy karabinów w kierunku chodnika, bram, i „serią siali”. Jeden za drugim jechał i serią przed siebie. Jak się uciszyło, ludzie wychodzili z ukrycia i każdy w pośpiechu kierował się w swoją stronę. Dotarłam szczęśliwie do dworca, bez większych strat powróciłam do domu.

„Kiełbasa i schab spod cycka kap, kap”

Przyszedł czas na kolejny wyjazd do Warszawy z zapakowaną cielęciną, kiełbasą, słoniną. Panie, jak w tym powiedzeniu z tamtych wojennych czasów: „Kiełbasa i schab spod cycka kap, kap”. Zajeżdżaliśmy do Marysi, ona służyła u takiego bogatego państwa. Wyszło mi z głowy, jak się ta ulica nazywała. Ktoś ją poznał pierwszy, a że była odpowiedzialna, to dalej jeden drugiemu przekazał. W tej kamienicy na pierwszym piętrze mieszkała rodzina Płoszko. Nie mieli rodziców, handlowali futrami. O tym procederze dowiedzieli się Niemcy. Przyjechali pod kamienicę, szybko wbiegli na piętro, dostali się do środka. W mieszkaniu przebywała pani Płoszko. Stanowczo zatrzymali tą kobietę. Ona miała takiego pięknego kota perskiego. Jeden z żandarmów wziął z sobą kota. Wtedy miało miejsce takie zdarzenie. Jeden z nich kopnął w taboret, z którego wypadły pięćsetki „górale”. Nie widziałam tego zdarzenia, ktoś jednak widział i po zatrzymaniu kobiety opowiedział. Przebywałam wtedy u Marysi, byłam najmłodsza. Ktoś z rodziny poprosił, abym wyszła przed bramę kamienicy i ostrzegła Witusia Płoszko o zdarzeniu. Niemcy w jego mieszkaniu oczekiwali na niego. On miał wracać z pracy. Rodzina poprosiła, poszłam. Tak żeby nie rzucać się w oczy, czekam, chodzę. Pojawił się przystojny, zadbany – ostrzegłam, zawrócił. Niemcy zakleili drzwi wejściowe i pozostawili informację, że jeśli się stawi, żona będzie mogła opuścić więzienie. Wituś naiwny, dobry, „głupi”, uwierzył i udał się na Pawiak. Poszedł, ślad po nim zaginął, nie wrócił. No i widzi pan, jeździło się do Warszawy. Wtenczas nie było jeszcze gruzów. Ludzi bardzo dużo jeździło pociągami. Wszędzie ludzie; z boku, „na stopach”, na dachu. Zapamiętałam zapowiedź po niemiecku ze stacji w Skarżysku pociągów do Warszawy – „Achtung, Achtung, Zug nach Warschau…”.

Na zachód do Dziczego Lasu




Do Swobnicy jako pierwszy z rodziny przyjechał mój brat Mietek. Zdecydował się uruchomić piekarnię. Chleb był sprzedawany w Swobnicy, Dłusku, Baniewicach, Górnowie. Później przyjechał drugi brat, Michał. Elektrykę w mieszkaniu zamontował w budynku stojącym do dzisiaj z tyłu kościoła. Udało się jeszcze uruchomić młyn wodny na Tywie, który GS przejął i zniszczył. Jestem najmłodsza z rodziny. Przyjechałam tutaj z koleżanką, siostrą piekarza Motylskiego. Wtedy tutaj wioska nazywała się Dziczy Las. Dojechałam pociągiem do Tetynia. Później pieszo doszłam  do Piaseczna. W plecaku masło, mięso. Na miejscu w Piasecznie zapytałam się ludzi, jak dojść do celu. Wskazali drogę do Swobnicy. Doszłam do Górnowa, panie, tam z ośmioro dzieci, bieda aż piszczy. Pomyślałam, że plecak mi zjedzą. No i, wie pan, pytam, jak daleko do Dziczego Lasu. Oni, że z trzy kilometry. Wyczuwałam, że chyba chcą mnie się pozbyć.

Poszłam w kierunku wioski. Droga była bardzo zniszczona poprzecinana okopami, w których znajdowały się „łupki” drzewa. Doszłam do Swobnicy, drżałam. Doszłam do pierwszego budynku, który był zamieszkały przez milicjanta o nazwisku Ryba, on był komendantem. Jego żona bardzo miła, zaproponowała ciepłą herbatę, ciepły posiłek. Opowiedziałam, że w wiosce mieszka mój brat Mietek Bartos, uruchomił tutaj piekarnię. Odprowadziła mnie pod dom brata Mietka. Wtedy zaczęłam oddychać swoim powietrzem. Miejscowy GS zarekwirował – przejął, można powiedzieć – od braci piekarnię i młyn. W tym mniej więcej czasie dołączyli do nas rodzice, którzy byli wówczas już mocno schorowani, i najmłodszy brat Janek. Mietek i Janek wzięli do gospodarowania ziemię. Gmina dawała ziemi ile kto chciał. No i tak się zaczęło. Rozpoczęłam naukę w Ogólniaku w Gryfinie. W nocy lampkami świeciliśmy, uczyliśmy się. To był najprawdopodobniej rok 1948. Przebywałam tutaj z pięć miesięcy. Brat mój mówi tak: „Rodzice coraz starsi, sam nie dam rady”. Pani dyrektor ze szkoły, gdy się dowiedziała, że chcę odejść, powiedziała: „Zostań, zostań, dziecko ja ci pomogę”. Doceniałam życzliwość pani dyrektor, jednak rodziców na pastwę nie mogłam zostawić.


Męża poznałam tutaj w Swobnicy. Wyszłam za mąż. Mój małżonek, Zdzisław Kitajewski, przyjechał z Dubiszcza, z obszaru Wołynia. Przyjeżdżali repatrianci, mąż przyjechał z rodzicami. Ślub nasz w 1949 lub 1950.  Mój najstarszy syn urodził się w listopadzie 1950 roku. Małżonek pracował w lesie, ja opiekowałam się domem. Doczekaliśmy się pięcioro dzieci; dwie córki i troje synów. Nieźle się żyło. Tutaj był posterunek, gmina, sklepy: metalowy, masarski, szkoła, przedszkole, poczta. Byłam III członkiem Zarządu w Gminnej Spółdzielni. Siedziba spółdzielni znajdowała się w Swobnicy. Co jakiś czas odbywały się zebrania zarządu. Przyszłam na kolejne zebranie i pytam, czy ja mam być słowem jakimś doradczym, czy tylko listę podpisywać. Wtedy ówczesny prezes Bąkowski powiedział: „Pani Marianno, tutaj wszystko przyszło odgórnie, wszystko jest już wytyczone”. Na jednym z kolejnych zebrań zaproponowali mi, abym pełniła funkcję I sekretarza partii. Miałam otrzymać samochód służbowy do dyspozycji i między innymi jeździć po pobliskich wioskach i agitować ludzi. Byłam już w ciąży. Partii tej nienawidzę, zrezygnowałam. Później odbyły się wybory, byłam w komisji. Brakowało dwóch, trzech głosów dla ówczesnego sekretarza. W nocy ludzi, pracowników z lasu „ściągano”, głosów przybyło. Potańcówki były modne, nie było alkoholu. Odstawiałam z mężem dużo świń do skupu. Ciężko pracowaliśmy. Po 10 hektarów rzepaku sadziliśmy. Kupiliśmy nową warszawę za gotówkę.

I komunia  naszej kochanej córki

UB zaczęło nękać mojego męża

To były lata 60-te. Mój mąż przebywał w pobliżu piekarni, szedł miejscowy partyjny, gdy się mijali, tamten przywitał się i poprosił, aby mąż zaniósł gazetę, tygodnik „Chłopską Drogę”, do jednego z pobliskich gospodarstw. Mąż odpowiedział: „Daj psu”. Zaczęło się od tej pory nękanie męża. Ściągali go od pracy z pola, stawiali pod posterunkiem. Później po kilka godzin przebywał w komendzie w Swobnicy. Zadawali pytania, gdzie trzyma broń i skąd otrzymał tą broń, a on nigdy broni nie miał. Przychodzili do naszego domu. Kiedyś nie wytrzymałam i powiedziałam: „Panowie, straszycie moje dzieci, nachodzicie nas bez powodu. Porozmawiajcie z mężem, ale do domu mi tutaj nie przychodźcie”. Pomału skończyło się.

Kocham konie

W Lubanowie kupiłam dwa źrebia, takie małolaty biedne, wykarmiłam, hodowałam. Później w Górnowie rozwiązywali kołchoz, wtedy  kupiłam dwa piękne siwki, długo je trzymałam. Kochałam te koniki. Chciałam założyć Karpniki. Na Górnówce, tam były poniemieckie. One znajdowały się w środku pola, jadąc z Górnowa do Piaseczna. Później zostały zasypane. Antek Brus jeździł do nas w konie, prowadził stawy koło Piaseczna. On mnie wspierał, jeździłam po narybek. Jednak później pojawiły się przeszkody z ustalaniem własności, proponowali przyłączenie do spółdzielni. Zrezygnowałam.


Później, gdy dzieci poszły na swoje, pokochałam wędkowanie. Wędkowałam w Swobnicy. Pokochałam jazdę na motorze. Ze trzy motory już zajeździłam, jeden mi ukradli. Nawet w gazecie było, że skradli, gdy byłam na rybach. Do dzisiaj bardzo lubię wędkarstwo. Kilka lat temu duży artykuł pojawił się w „Wędkarzu Polskim”, gdzie opowiadam o swojej pasji.


Wspomnień pani Marianny wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w czerwcu 2018 r.


Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora.



Autorem działu regionalno-historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie?

Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza