Opowiada pani Józefa Mazur:
Urodziłam się w 1923 r. w Aleksandrowie koło
Biłgoraja. Dzieciństwo jak to na wsi,
rodzice mieli gospodarstwo. Później
krowy pasłam, do szkoły się chodziło, takie było dzieciństwo. Nasz dom
drewniany, w naszych stronach takie domy były. Leżałam jakiś czas temu w
szpitalu na ul. Arkońskiej w Szczecinie, tam było dwóch sanitariuszy. W czasie
rozmowy „ten młodszy” wspomniał o mojej rodzinnej wiosce, że zna i bywa tam.
Zaskoczyło mnie, gdy powiedział, że mój Aleksandrów w obecnych czasach ma
długość 18 kilometrów. W moich czasach
wioska była podzielona na cztery części. Mieszkaliśmy w pierwszej dzielnicy
wioski, dom pod strzechą. W wiosce było sporo Żydów, innych się nie spotykało. Żydzi, panie, to mieli sklepy. Blisko było miasteczko Józefów, tam dużo było sklepów
żydowskich. Mieszkali obok siebie Polacy
i Żydzi. Mama Ewa, tata Jan. Rodzice zajmowali się gospodarstwem. Ciężko
pracowaliśmy. Do dzisiaj została mi głęboka blizna po sierpie. Kobiety chodziły w pole, zrzynały zboże – to
chyba była pszenica. Ktoś zostawił sierp w wysokiej trawie. Gdy opustoszało,
chciałam spróbować swoich sił i mocno skaleczyłam lewą dłoń. O, niech pan zobaczy ślad (po chwili pani
Józefa wskazuje bliznę). Nikomu się nie przyznałam, krew mocno płynęła. Szkoła
znajdowała się tu, w Aleksandrowie. Wynajmowane były trzy pokoje w różnych
częściach wioski. Przedmioty nazywały się inaczej niż dzisiaj – matematyka to rachunki, prace ręczne to roboty. Nauczyciel
Ruczkowski uczył przyrody. Na przerwach graliśmy w siatkówkę, którą do
dzisiaj bardzo lubię i kibicuję. Siatkówka dzisiaj inna, ale wiadomo, chodzi o
to, żeby przez siatkę przerzucić. Lubię
jeszcze skoki. Rodzeństwo moje, poczekaj pan, wymienię w kolejności moje siostry
i braci: Stanisław, Anastazja, Maria i ja najmłodsza. Do kościoła chodziliśmy
do wioski Górecko, oddalonej od Aleksandrowa
o 7 kilometrów. Tam blisko siebie Górecko Kościelne i Stare. Przed samą
wojną wybudowali kościół w naszej wiosce, nadal jednak chodziliśmy do Górecka.
Nasz ślub – rok 1950 |
Wojna wybuchła, w wiosce pojawili się Niemcy. Gwałtów z ich strony u nas nie było.
Uciekliśmy do lasu z dobytkiem i co wydawało się potrzebne a udało się
zabieraliśmy – koń, krowy. Front
przechodził akurat przez naszą wioskę. Kiedy udało się szczęśliwie schronić w
lesie, do Aleksandrowa dotarli Niemcy. W wiosce były walki, co któreś domy
spalone. Gdy wracaliśmy z lasu, pamiętam, z dala, gdzie stał nasz dom, kopciło
się. Dom, zabudowania spalone. Nie wiem,
czy sąsiednie budynki przetrwały. Po wiosce chodzili Niemcy, ale zabitych nie było.
Żeby przeżyć, z mamą i siostrami udałyśmy
się z tym, co udało się uratować do rodziny – wujostwa, na miejscu, w Aleksandrowie. Tata z bratem poszli do
rodziców żony jego rodzonego brata. Minęła zima. Tata z bratem wybudowali obok
chlewni prowizorkę do mieszkania. To
było mieszkanie, chlew, wszystko w jednym. Później stopniowo dobudowywali
drewniane pomieszczenia.
Przez wioskę
przebiegała „droga traktowna”. U nas nie
było drogi utwardzonej. Oni potrzebowali drogi dobrze utwardzonej do
Biłgoraja. Postanowili Niemcy, że
powstanie utwardzona droga. Taki taras układali. Wielu miejscowych pracę
otrzymało przy budowie. Tam zeszli, na tą drogę chodzili. Ja pracowałam ze
szpadlem. Moje koleżanki, koledzy też się tutaj pozatrudniali, pracowaliśmy
koło siebie. Oni nam płacili za pracę jakieś grosze, marne bo marne, ale
płacili. I tak, panie, nagle Niemiec się uparł i stanął blisko mnie. Mówił:
„langsam, langsam”. Ja zrozumiałam, że pracuję za wolno i co on powie słowo, to
ja coraz szybciej. Nie mogłam się zatrzymać i na spokojnie spojrzeć na niego,
tylko w pośpiechu coraz szybciej. Nie wiedziałam co mówi, on spokojnie coś tam
próbował pokazywać. W końcu stanowczo postawił stopę na moim szpadlu. Co ja
wtedy przeżyłam! Spojrzałam na niego, on
był spokojny, w końcu zrozumiałam. W Aleksandrowie za Niemca było spokojnie,
nie mogę powiedzieć, żeby tam coś poważnego zdarzyło się. Oni chodzili po
domach, jaja kupowali, płacili za jaja. Nie doznałam od nich złego.
W tym czasie miało
miejsce takie zdarzenie. Było nas siedmioro, brat z kolegą i nas pięć. Zaczęły się dokuczliwe
łapanki. Przebywaliśmy gdzieś w wiosce i nagle słychać, że zatrzymują,
wyłapują. Uciekliśmy do lasu pod Józefów. Chłopaki wydrążyli schron. On był wąski, ciasno było.
Mówię do nich, że tu ciasno, ja wychodzę. Za mną wszyscy. Poszliśmy po ciemku lasem w kierunku Józefowa. Natknęliśmy się na niemieckie wojsko. Był
poranek. Podszedł do nas ich szef, na twarzy widać było, że się golił. Ustawił
nas do szeregu. Podchodził blisko do każdego z nas, przyglądał się i
wypytywał. Mój brat znał trochę niemiecki, próbował odpowiadać na pytania. Coś
tam zawsze powiedział. Wyjaśniał, że idziemy w kierunku domu, gdzie mieszkają
jego teście. Zabrali nas stamtąd do kościoła. Wejście zamknięte. Przed wejściem
strażnik, który co jakiś czas wchodził do kościoła i mówił „bandyt” i „bandyt”.
Stamtąd nas zawieźli do Zwierzyńca.
Teren ogrodzony, dużo Polaków. Naszą siódemkę zamknęli osobno. Oni za ogrodzeniem, a my osobno. Tamci z ciekawością przyglądali się nam. Ale mieliśmy stracha! Po jakimś czasie któryś
z Niemców wskazał, że mamy dołączyć do grupy. Tutaj podjeżdżały takie dość
spore samochody, przyczepy bez plandek. Jechali jak wariaty, włosy fruwały.
Moje bliskie koleżanki z Aleksandrowa |
Dojechaliśmy do obozu w Majdanku. Tutaj
było dużo ludzi. Powiem szczerze, że mało pamiętam z obozu. Panował świerzb i
wszawica. Golili głowy. Zbiorowisko, były kontrole. U mnie nic nie wykryli. Tutaj
przebywałam z bratem Stasiem i siostrą bratowej, Bronką. Była jeszcze z nami
siostra Bronki, Czesia. W Majdanku Niemcy dokonywali selekcji, dokładnie
oglądali – szczególnie oczy, skórę, palce, żeby tylko zdrowi pojechali „na
roboty” do Rzeszy. Ja i Czesia zostałyśmy skierowane do grupy „zdrowych”.
Odjechałyśmy pociągiem do Niemiec. W pociągu „wszystko siedziało”, wagony
osobowe. Niemcy w tym pociągu nie byli źli. Częstowali jedzeniem, co tam
lepszego mieli, jednak nie bardzo chcieli brać od nich. Każdy miał do nich
urazę. Jak długo pociągiem jechaliśmy, w tej chwili już zupełnie nie pamiętam.
Zanim dojechaliśmy na miejsce, kilka razy po drodze byliśmy wyprowadzani do łaźni i poddawani
upokarzającym, nieprzyjemnym zabiegom
higienicznym. Smarowani mazią, kapani. Dotarliśmy na miasta Hameln – tutaj zakończyła się nasza droga. Z dworca
kolejowego zawieźli nas, zaprowadzili do dużej świetlicy. Tutaj przyjeżdżali
miejscowi, najczęściej furmankami i wybierali ludzi do pracy. Zostałam wybrana
przez jednego z nich i odjechałam do małej wioski. Okazało się na miejscu, że
są zatrudnieni w tym gospodarstwie dwaj Polacy: Józek i Włodek. Jeden z nich
powoził furmanką i opiekował się końmi. Koniki ładne gospodarz miał. W oborach
znajdowało się dużo krów. Cały rok w oborze zamknięte. Tutaj przywożono latem
zielonkę. Krowy doiliśmy ręcznie.
Zamieszkałam w domu gospodarza, w którym znajdowało się dużo pokoi.
Pałac w Babinku na początku lat 70 tych minionego stulecia |
Komunia naszej córki |
Gospodarze to byli starsi już ludzie, mieli córkę, mężatkę. Jej mąż był na
wojnie, pod koniec wojny wrócił do domu „na moich oczach. Duże chłopisko. Żona gospodarza kazała mówić do siebie „mutta”.
W domu znajdowało się dużo pokoi, w jednym z nich zamieszkałam. Gospodarz był schorowany – na moich oczach
zmarł. Tam mieszkali jeszcze dziadkowie, staruszki. Babka siedziała, nie
chodziła. Gdy mijałam się z dziadkiem na
wąskim korytarzu, on zatrzymywał się i czekał, aż przejdę. Zapytałam się kiedyś
Józka i Władka, dlaczego dziadek się
zatrzymuje. Odpowiedzieli, że chodzę jak burza i dziadek woli bezpiecznie
zaczekać, aż go minę, abym go nie przewróciła. Teraz mnie to spotyka, też muszę
czekać (uśmiecha się pani Józefa). Pierwszy
raz jak zaczęłam pracę, sprzątać, nie zauważyłam, że pełno jest rozrzuconych
„fenigów”, zbierałam i odnosiłam. Oni mnie obserwowali. Chyba im
podpasowałam. Później nie znajdowałam
pieniędzy na podłodze. Wewnątrz znajdowało się chyba osiem pokoi umeblowanych,
jakaś duża figura rzeźbiona stała. Podłączony był prąd. Zamieszkałam w pokoju na dole, w którym
znajdowało się drewniane łóżko, stół, szafa. W gospodarstwie pracowałam przy
krowach. Codziennie z żoną gospodarza zaczynałam od rana pracę. Trzeba było wysprzątać, „podorzucać” siana,
wydoić krowy. Raz się tak zdarzyło, że sama wydoiłam krowy, wysprzątałam u
krów. Od tej pory gospodyni już nie przychodziła. Sama pracowałam.
W wiosce i
sąsiednich było trochę Polaków. W niedzielę schodziliśmy się w jedno miejsce w
lesie. To było blisko końca wojny, Niemcy się obawiali, że to jest spisek.
Dowiedzieli się o spotkaniu, przyszli i nas rozpędzili. To była moja „tam”
pierwsza niedziela. Zaprowadzili do innej wioski. Na miejscu był jeszcze inny
majątek, mówiliśmy o nim „dwór”. Tam później się schodziliśmy. W pomieszczeniu,
w pokoju odbywały się spotkania. Co jakiś czas wpadał i sprawdzał Niemiec. A
ten, co przychodził do nas, zaglądał i spokojnie mówił, abyśmy dalej grali w
karty. Niby tak spokojnie, od niechcenia, ale w ten sposób mieli nad nami
kontrolę. Byli Niemcy, którzy się źle zapamiętali naszym. Gdy dotarli
Amerykanie, to dokonano zemsty na kilku. W naszej wiosce Niemcy traktowali
dobrze. W pobliżu wioski w kilku sąsiednich byli miejscowi, którzy wobec
robotników przymusowych z różnych państw byli źli, znęcali się. Ci robotnicy,
którzy odczuli przemoc, zemścili się i zamordowali oprawców. Zapamiętałem, że
jeden z gospodarzy, którego zapamiętali jako pełnego pogardy i nienawiści wobec
robotników, zaraz po ustaniu wojny odebrał sobie życie. Mówiono też, że były w
pobliżu inne podobne przypadki. Pod koniec wojny zaczęło się coś złego dziać
w pobliskim Hannoverze, bo wielu cywili przyjeżdżało i osiedlało w mojej wiosce i pobliskich.
Do domu, w którym
mieszkałam, również zamieszkała Niemka z dwójką dzieci, jej mąż był na froncie.
To była fajna babka. Włosy ładnie mi układała. Później jeszcze przybyła jedna
rodzina, to byli katolicy. Nie udzielali się. Moi gospodarze ich nie polubili,
gospodyni mówiła o nich pogardliwie „te katolicy”, bo oni byli ewangelikami.
Przed samymi żniwami przybyli Amerykanie, opuściliśmy zajmowane pokoje,
gospodarskie domy i udaliśmy się we wskazane miejsce przez Amerykan, do
koszarów w Hammel. Tam znajdowały się koszary. Trzymaliśmy się razem.
Nazwaliśmy budynki od nazw polskich miast. Pojawił się Lublin, Poznań,
Warszawa. Tutaj znajdowała się kuchnia, szkoła. Nastąpiła stabilizacja. Dotarłam
tutaj z Czesią. Zamieszkałam w wielkim pokoju z koleżanką. Pokój był zajmowany
przez mężczyznę z trójką dzieci i babcię. Kiedyś ten chłopiec przyszedł ze
szkoły, opowiadał, że do szkoły uczęszczają chłopcy tacy, jak jego tata. Na
pobliskim polu znajdowało się miejsce, gdzie odbywały się nabożeństwa. Z Czesią
przez cały czas mojego pobytu w Rzeszy utrzymywałam kontakt. Kiedyś uprosiłam
gospodynię i udałam się do wioski, gdzie mieszkała Czesia. Udałam się do tej
wioski pociągiem. Zatrzymanego miejscowego zapytałam, gdzie znajduje się
poszukiwany dom. Mężczyzna dość szczegółowo wskazał mi to miejsce. Gdy
zatrzymałam się i odwróciłam, mężczyzna jeszcze stał i przyglądał się, czy idę
w dobrym kierunku, coś wskazał ręką. Odnalazłam Czesię. Czesia też przyjeżdżała
do nas. Kiedyś wracałam do domu bez fartucha. Przede mną
szedł umundurowany, taki miejscowy
policjant wioskowy. Odprowadził mnie prawie pod sam dom, był miły, dobrze mi
się z nim rozmawiało. Gdy przyszłam do domu, gospodarze byli bardzo ciekawi, o
czym rozmawialiśmy, wyglądali może i trochę na zaniepokojonych. Oj, jacy oni
byli ciekawi, o czym on ze mną rozmawiał!
Najstarszy syn Józek i córka kierownika gospodarstwa w Babinku Ela Grzelak |
Powrót. Moja stacja Krasnogród i później jeszcze z 15 kilometrów do domu pieszo. W domu byli jeszcze rodzice, brat z nową bratową, bo Anielka zmarła, obie siostry. W Niemczech poznałam chłopaka. Poznałam go w koszarach w Hammel. Codziennie potańcówki. Szczerze powiem, uczciwie było. Po powrocie do domu otrzymałam list od niego, napisał w nim, że wyjeżdża do Anglii. Brat wziął gospodarkę. Nie miałam właściwie co robić. Kiedyś w czasie rozmowy z koleżankami zdecydowaliśmy, że wyjedziemy „na zachód”. Z torbami bagażowymi zapamiętałam nas w przedziale wagonu. Dojechałyśmy do Gryfina. Miasto opustoszałe było, samochodu człowiek nie ujrzał. Po pobliskich drogach przemieszczały się konne zaprzęgi. Stacja, ojej, jaka była licha. A my przez cały czas w Gryfinie czekałyśmy, w drewnianym pomieszczeniu przebywałyśmy. Janina przyjechała wozem konnym. Odnalazła wioskę, gdzie przebywał jej brat. Odjechaliśmy z Gryfina do Widuchowej chyba pociągiem, nie jestem już w tej chwili pewna. W Widuchowej jedna z nas, Janina, poszła „na zwiady” szukać wioski, gdzie zamieszkał jej brat. Dotarła do Bolesławek, czyli późniejszych Bolkowic. Mój syn miał w dowodzie zapisane miejsce urodzenia: Bolesławki. W Bolesławkach znajdowała się siedziba PNZ, czyli Państwowe Nieruchomości Ziemskie. W wiosce ładny pałac. Nie wiem, czy do dzisiaj stoi cały. Tam znajdowała się stołówka, gdzie podjęłam pracę. Po wojnie do Bolesławek przybywało wiele młodych osób w celu podjęcia prac sezonowych. Powstały z myślą o przyjeżdżających, młodych osobach, dobre warunki. Mam na myśli miejsca do zamieszkania, posiłki, bezpłatne posiłki, organizowano czas wolny. Porcje były małe. Dojadało się chlebem i mlekiem. Tutaj znajdowały się pokoje dla pracowników. Gdzieś w górnej kondygnacji zamieszkałam. To był rok 1949. Tak jak wspomniałam, najpierw pracowałam na stołówce, później na polach. Tutaj znajdowały się sterty, tutaj się młóciło.
Do chrztu naszej córki w Żarczynie |
Poznałam małżonka
– Bronisława Mazura. Pochodził z
krakowskiego. Powiem panu, że tam w krakowskim Mazurów była kupa. Otrzymał
listownie metrykę od chrztu potrzebną do ślubu. Czytam a tam tak: matka
nazwisko panieńskie Mazur, ojciec Mazur, matka chrzestna Mazur. Uśmiałam się
wtedy (wspomina pani Józefa). Utkwiły mi w pamięci z tych pierwszych
powojennych lat imprezy pierwszomajowe.
Przed świętem szyłyśmy rogatywki – czapki na głowy. W wiosce znajdowało się
kilkanaście „krakowskich” stroi ludowych i tak przebrani udawaliśmy się do
Widuchowej. Czymś nas zawozili, przyczepami – kto wtedy samochód widział? W
środku miasteczka odbywał się pochód. Kilku naszych udawało się na koniach i
tak w pochodzie przemieszczali się na dumnych koniach pochodzących z gospodarstwa
w Bolesławkach. Chłopaki ubrani jak Krakowiaki i my kolorowo przebrane, szliśmy razem, cieszyliśmy się. Gdzieś
blisko znajdował się krzyż i figurka.
Mieliśmy dobrego kierownika. Udawaliśmy się pod figurę. Tam była
modlitwa do Matki Boskiej. W miejscowej świetlicy później zabawa. To były dobre
czasy. Przyjeżdżali z Polski. Schadzki urządzaliśmy, my młodzi. Tak się ludzie
poznawali. Jedni później zostawali, inni wyjeżdżali albo przemieszczali się do
innych gospodarstw.
Wnuk Janusz. Zdjęcie wykonane w Babinku |
W pałacu odbywały się zabawy. Zapamiętałam małżeństwo muzyków. Kobieta grała
na bębnach, mężczyzna na skrzypcach.
Panie, jak oni ładnie grali. U nas na
sezon było dużo chłopaków, w Lubiczu pobliskim dużo dziewcząt. Sobota lub
inne święto to z Lubicza – cała grupa dziewcząt przybywała do pałacu na zabawę.
Ale powiem tak: nie było tego, co teraz. Poznawali się, ale to takie wszystko
było romantyczne. W Bolesławkach uprawiali zboża. Obora tutaj była i chlewnia, świnie i krowy
hodowali. Ja podejmowałam różne
prace. Ślub nasz w 1950 roku. Później przez jakiś czas mieszkaliśmy w
Żarczynie. Tam był sklep, szkoła. Tam wszystko było. U nas w Babinku też powstała szkoła, w środku wioski. Co my się w tamtych czasach ujeździliśmy pociągiem. Najpierw jeszcze, kiedy
mieszkaliśmy w Bolesławkach (późniejsze Bolkowice), to odjeżdżaliśmy ze stacji
w Widuchowej. Później, gdy mieszkaliśmy w Żarczynie, to autobusem albo mąż mnie
rowerem odwoził do Krzywina na stację. Pociągiem do Szczecina. Zawsze
kupowaliśmy bilety powrotne. Panie, powiem, jakie były wagony przed wojną. Na
zewnątrz znajdowały się ławki. Tam na każdym przedziale ławki. Pamiętam jak my
„rajcowali” podczas jazdy. Pociągi powoli jechały. W tych powojennych czasach
wagony też były wyposażone w siedzenia drewniane. Ale tych ławek z zewnątrz już
nie było. W Szczecinie to był taki duży dom towarowy, podobno teraz już go nie
ma. Kupę lat już tam nie było. Żyda w tych czasach trudno było rozpoznać.
Brakowało już tych ich ubrań. Doczekaliśmy
się czworo dzieci – córka i trzech synów, pięcioro wnuków, czworo prawnuków.
"Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszego artykułu nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem oraz kopiowaniem przy użyciu wszelkich systemów bez pisemnej zgody autora".