Nazywam się Mazurkiewicz Adela. Urodziłam się w Sokołowie za Bugiem 6 listopada 1929 roku w Sokołowie. Moje nazwisko panieńskie Tyczyńska. Tam były Brzeżany, Złotniki – to było takie jak Banie. Tam były jeszcze Podhajec, to był powiat, a województwo to było tarnopolskie. Nasz dom znajdował się na początku wioski. Mama Maria, z domu Śluzowska. Tata Karol Tyczyński. Po ślubie tata zdecydował, że wybuduje dom. Ciężko pracował w lesie. Przygotował drzewo na budowę. Dostał udaru mózgu, nie było ratunku. Lekarze we Lwowie nie uratowali.
|
Moja mama Maria Śluzowska |
|
Ja z moją mamą. Zdjęcie wykonane w małym zakładzie fotograficznym w Podhajcach przed wybuchem wojny |
Takie mam szczęście, że w Sokołowie mieszkałam koło kościoła i tutaj w Piasecznie też blisko kościoła. Wszyscy „mnie zatraszczają”(wszyscy zwracają na to uwagę), że zawsze blisko kościoła mieszkam. Tutaj ukończyłam trzy klasy i zaczęłam naukę w czwartej klasie, kiedy już zaczęła uczyć nauczycielka „ruska”. Nasz dom był murowany, stodoła – glinianka. Wpierw nie było różnicy - Polacy, Ukraińcy. Obchodziliśmy ukraińskie święta. Były małżeństwa mieszane. Dobrze i zgodnie nam się żyło. W Sokołowie był kościół katolicki i cerkiew. Świątynie były murowane i ogrodzone. Zdaje się, że były trzy sklepy, prowadzili sklepy Żydzi. Gdy wkroczyli Niemcy, „straszna” była bitwa. Ruina zrobiła się z wioski. Dom i stodoła u nas się spaliła. Pod stodołą była piwnica, tam mieszkaliśmy około trzech miesięcy. Mieszkaliśmy tam z mamą, tata, a właściwie ojczym był na wojnie. Ja byłam jedynaczką i syna mam też jedynaka. Ludzie mówią, że z jedynaka nie ma człowieka, ale czy ja wiem – zastanowiła się pani Adela. - Moja mama nie pochwalała, że jestem jedynaczką. Każdy się „dziwuje”, że co wezmę do ręki to zrobię. Do wszystkiego miałam dar. Mój tata zmarł, gdy miałam 18 miesięcy. Później mama związała się z moim ojczymem Józefem Rumakiem. Był sierżantem, bardzo dobry dla mnie był, nie mogę nic powiedzieć, był taki kochany. Po wojnie powrócił do nas, gdy mieszkaliśmy koło Hrubieszowa w Podhorcu. Tutaj został zastrzelony przez partyzantów. Zapytałem – ukraińskich partyzantów ? - Nie, polskich – usłyszałem odpowiedź. Tam była podziemna partyzantka. Tata, gdy powrócił, został sołtysem. Oni tatę traktowali tak, że „on był po stronie przeciwnej”. Oni tatę wywołali z domu i zastrzelili. Ale wrócę do tego okresu, gdy mieszkałam z mamą w piwnicy.
|
Mój ojczym Karol Tyczyński |
Mój ojczym Karol Tyczyński
Jak wtedy rzuciła się ta ukraińska banda i zaczęła mordować, zabijali, rżnęli, wioski palili, cuda robili. My byliśmy Polacy z krwi i kości, dla nich byliśmy wrogami. W spalonej wiosce mieszkało więcej Polaków i gdy ta „dzicz” się zaczęła, kto mógł, kto przeżył, uciekał. W nocy uciekłam z mamą. Nocowałyśmy po piwnicach, w gnojownikach, przykrywałyśmy się garstkami słomy, aby bezpiecznie przespać. Wtedy była taka zima, że iskrzyło. Dotarłyśmy do Brzeżan. Tutaj mieszkała babcia, wtenczas moja babcia dołączyła do nas. Nazywała się Śluzowska Anastazja. Jakiś czas mieszkaliśmy w Brzeżanach. Tutaj mama zdobyła jakąś sublokatorkę, tam mieszkaliśmy z dobre trzy tygodnie. Z Brzeżan wyjechałyśmy do Podhajec. Wtedy się pojawił taki „wywiad”, że Polacy mogą wyjechać „na zachód”, ale wcześniej trzeba było zapisywać się na listy. Mama nas zapisała. Wiedzieliśmy, że furmanki dają dla tych, którzy wyjeżdżali. Mama zdecydowała, że musimy się dostać z Brzeżan do Podhajca i stamtąd do rodzinnego Sokołowa. W drodze do wioski na moście, napotkaliśmy trzy furmanki. Podeszła blisko do powożących i skłamała, że jest zapisana pierwsza na liście. Posadziła mnie i babcię na pierwszej furmance. Moja mama była mądra i przewidująca. W Sokołowie przed ucieczką pozostawiła krowę u zaprzyjaźnionego Ukraińca. On był trochę nam „powierzony”. Mówił, przestrzegał kiedy będą napadać. Przed ucieczką ostrzegł mamę, że Ukraińcy chcą ją zamordować. Jak teraz o tym opowiadam, to myślę, że bardzo ryzykowała. Wracałyśmy do wioski po krowę. Mama nas posadziła do furmanki, a sama została z krową. Wszystko odbywało się błyskawicznie. To był jakiś cud. My wtedy pojechaliśmy do Trembowla.
|
Moja mama |
Mama w nocy zabrała krowę od tego Ukraińca i po ciemku prowadziła do Trembowli. Ponad 25 kilometrów z krową, aż uwierzyć nie można. Gdy wyruszyła, dość szybko zorientowali się Ukraińcy i „dawaj”, oddział ich za nami. Oni tam wtedy mówili, że muszą wymordować całą rodzinę. Było ich z dwudziestu. Po drodze zatrzymywałyśmy się w Tiutkowie i Darachowie. W Tiutkowie to już była nasza partyznatka. Gdy Ukraińcy do tej wioski dotarli, rozpętała się bójka i strzelanina. Nasi zmusili Ukraińców do odwrotu. Do Trembowla droga już była bezpieczna. Mama do nas do Trembowla dotarła po czterech dnia. Oczekiwaliśmy na stacji z tymi ładunkami, z tym wszystkim. Gdy czekałyśmy na mamę, „jakiś” transport odjechał na zachód. My czekałyśmy na mamę. Zapamiętałam, że kiedy oczekiwaliśmy na stacji, nasi partyzanci przynosili „coś zjeść”. Pan Bóg łaskawy, pomógł, nie było przecież telefonów żadnych, a mama dojechała do nas. Cały czas z krową podążała za nami. Nogi mamy były bardzo opuchnięte i po prostu zachorowała bardzo, kaszlała. Takie proszę pana przeżycie – mówię panu. Tutaj oczekiwało z nami ponad 100 osób, dużo. Budowali namioty z brezentu. Wśród oczekujących znalazł się jakiś felczer. Przynieśli dla mamy pryczę. Felczer leczył mamę, przynosił leki. Podleczył. Gdy przyszedł transport, odjechałyśmy z krową do Tarnopola. Z Tarnopola dalsza droga prowadziła do Lwowa. Ze Lwowa bezpośrednio dojechaliśmy do Hrubieszowa. W tym czasie do Hrubieszowa przybywali Ukraińcy z terenów, które po wojnie przypadły Polsce i odjeżdżali na wschód. Tutaj była zamiana i Polacy często tymi samymi wagonami odjeżdżali w przeciwnym kierunku. Wtedy nasi, pamiętam, mówili: „Precz Ukraińcy”, wracajcie tam gdzie już nie nasze. Wtenczas tymi furmankami, którymi przyjechali Ukraińcy, odjechaliśmy do miejscowości Podhorce. Tutaj mieszkaliśmy z trzy - cztery lata, żyło się tutaj dobrze. Mieszkaliśmy w domu Naradzieja Ukraińca. Oni wcześniej furmanką dotarli do Hrubieszowa, my ich furmanką dotarliśmy do wioski. Nasz dom był jak belweder, duży i ładny dom. W Podhorcach była wielka polska partyzantka. Wtedy miało miejsce takie zdarzenie. W koloni, która się znajdowała w pobliżu domu, gdzie mieszkaliśmy dotarli w nocy Ukraińcy. Bitwa była w nocy. Oni wtedy podpalili cztery domy. „Zalagrowali” drzwi w domach i stodołach, ludzie niewinni się spalili. Gdy mama zobaczyła, że znowu zaczyna się z Ukraińcami nieporozumienie, pojechała do konsulatu do Hrubieszowa albo Chełmu. Teraz już nie pamiętam. Tam zapisała nas na listę wyjeżdżających na zachód. To był na pewno 1948.
|
Lata powojenne w Piasecznie koło Bań |
Ze stacji kolejowej Werbkowice wyruszyliśmy w drogę na zachód. W składzie pociągu znajdowały się wagony pasażerskie i bydlęce. Krowa panie dojechała z nami do Myśliborza. Dojechaliśmy do Myśliborza. Tutaj się mamie nie spodobało. Nauczona była żyć w wiosce. Z Myśliborza przyjechaliśmy do Piaseczna. Wydaje mi się, że do Piaseczna dotarliśmy dużym samochodem dostawczym, wojskowym. Wioska była zamieszkała. Jak mówiłam, w Sokołowie zaczęłam naukę w czwartej klasie, kiedy wojna przerwała naukę. Dobrze się uczyłam. Mówię do mamy, że pojadę do Gryfina, bo tam jest szkoła, chcę się uczyć. Mama się nie zgodziła. W roku 1953 zmarła moja mama w wieku 42 lat. Z tego wszystkiego dostała raka. W tym czasie jeździłam z mamą do Gliwic na Śląsk, bo tam i w Poznaniu dokonywano specjalistyczne badania i zabiegi. Po tym mama jeszcze przeżyła cztery miesiące. Wyszłam za mąż w 1949. Jechaliśmy do ślubu do Bań zaprzęgiem konnym. Ślub dawał nam ksiądz Pietrzyk. Później mój mąż odmówił pracy w miejscowym kołchozie. Moja mama sprzeciwiała się kołchozom, „była naprzeciw rządu”. Musieliśmy zostawić nasz dom, który znajdował się w środku wsi, w pobliżu skupu mleka, ponieważ byliśmy „na przeciwko” rządu. Zabrano nam ziemię. Wie pan, że gdyby oni wtedy mogli, to chyba by nas wysłali na Syberię. Wypędzono nas na „Kamczurę”. To tutaj, gdzie teraz Piotr Mróz mieszka. „Kamczura”, tak nazywany był budynek, w którym przebywała władza kołchozu, z przewodniczącym Kamczurą na czele. W tym budynku do dzisiaj mieszka pani Janicka i syny Janickiego. On mieszkał w budynku, znajdującym się na terenie gospodarstwa rybackiego. Dziwny to był człowiek. W tym czasie jeden z mieszkańców Piaseczna opuścił dom znajdujący się koło kościoła, w nim szczęśliwe zamieszkaliśmy i żyję tutaj do dzisiaj. Gdy zapytałam miejscowego zarządcę kołchozu, czy może na ich pastwisku paść się moja krowa, odpowiedział niejaki Orniak – Adela, twoja krowa szybciej się będzie pasła na księżycu niż na naszym pastwisku. Dostałam pracę w spółdzielni w Gónowie. Moja karasulka mogła bezpiecznie paść się na łakach kołchozu górnowskiego. Codziennie przemierzałam drogę do Górnowa pieszo, później rowerem. Mało mi było w dzień przy maszynie, podjęłam się pracy nocnej przy czyszczeniu lnu. Synem opiekowała się babcia. Mąż pracował w nadleśnictwie. Później jeszcze podjęłam się pracy przy obróbce buraków na obszarze czterech hektarów. - Dzisiaj to nie wiem, jak ja sobie radziłam. Wie pan, to co mąż i ja zarobiliśmy, wystarczyło na kupienie pola i specjalistycznego sprzętu. Przyszły dla nas lepsze czasy, nasza gospodarka była największa w Piasecznie. Mój mąż Włodzimierz Mazurkiewicz zmarł w 2013 roku.
|
Pani Adela w drodze do Częstochowy |
Wspomnień pani Adeli Mazurkiewicz wysłuchał autor publikacji Andrzej Krywalewicz w dniu 15 X 2017 roku.
Autorem działu regionalno - historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie?
Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999