Pan Michał Płotkowski z Trzcińska Zdroju podzielił się wspomnieniami swojego życia, przyznaje, że zaszokowały mnie epizody z przeszłości zapamiętane przez mojego szacownego rozmówcę.
Urodziłem się 17 sierpnia 1934 roku w Sękowie. Moi rodzice zajmowali się rolnictwem. Tato w ustalone dni handlował na rynku zwierzętami gospodarskimi (końmi, bydłem) w Uściu Zielonym i innych miasteczkach. Posiadał dobre relacje i kontakty z miejscowymi handlarzami. Raz w tygodniu na rynek przyjeżdżało dużo kupców: Polaków, Żydów, Ukraińców. Panowała specyficzna, niespotykana dzisiaj atmosfera. Miałem pięcioro rodzeństwa. Mama Maria, tato Franciszek. Najstarszy brat Stefan zginął tragicznie, wspinając się po drabinie, aby zerwać czereśnie, zginał w wieku trzech lat. Później była Hania - Anna, która również umarła. Kolejne rodzeństwo to brat Janek, siostra Anna. Najmłodszym w rodzeństwie jestem ja.
Rodzice pana Michała |
Pan Michał na zdjęciu wykonanym w latach 50 tych |
Rodzinne strony |
Rok 1941.Uczęszczałem od siódmego roku życia do polsko - ukraińskiej szkoły. Lekcje odbywały się w języku polskim, jednak każdy z nas posługiwał się swobodnie językiem ukraińskim. Większość mieszkańców wioski to byli Polacy. W czasie wojny wioska trzykrotnie przechodziła "w ręce" sowieckie, niemieckie i znowu sowieckie. Gdy w II połowie roku 1941 wybuchła wojna niemiecko sowiecka, Ukraińcy byli przekonani, że dzięki konfliktowi zrealizują się marzenia o niepodległej Ukrainie. Ukraińcy masowo zaciągali się do formowanych paramilitarnych organizacji, które miały stanowić "piątą kolumnę" w czasie walk na obszarze ZSRR.Wpatrzony w okno byłem świadkiem pewnego zdarzenia. Niemcy pojawili się w wiosce w połowie 1941. W zdarzeniu uczestniczyło dwóch Rosjan uciekających na jednym koniu, natomiast trzeci Rosjanin trzymał się energicznie ogona końskiego. W taki sposób w pośpiechu opuszczali naszą wioskę.
W innym zdarzeniu, które zapamiętałem przez główną ulicę mojej wioski ewakuowali się Niemcy w wozie pancernym. Przed moim domem zatrzymał się pojazd, ponieważ nagle "pękła" gąsienica. Trzech lub czterech żołnierzy niemieckich pojawiło się w naszym mieszkaniu, awaria uniemożliwiła dalszą jazdę. Dowodzący w grupie zdecydował, że pozostaną w mieszkaniu, wypoczną. Wszyscy nocowaliśmy w jednym pokoju. Niemcy rozlokowali się w pozostałych pomieszczeniach. Posiadali zapasy żywności. Miałem wówczas 8 - 9 lat. Zapamiętałem taką sytuację. Gdy przebywaliśmy w pokoju wspólnie, przyszło trzech żołnierzy, próbowali się porozumieć w konkretnej sprawie. Po jakimś czasie dwóch żołnierzy opuściło pomieszczenie, pozostał trzeci. Nagle w polskim języku zaczął swobodnie rozmawiać z mamą. Przemówił, że pochodzi z Poznania, pochodzi z polskiej rodziny. Prawdopodobnie urodził się w okresie, gdy Wielkopolska należała do Prus. W pewnej chwili przekazał mamie różaniec i poprosił o wsparcie duchowe, gdy będzie walczył na wschodzie.
Zachowane zdjęcia pana Michała. Trudno określić, czy zdjęcie zostało wykonane jeszcze na wschodzie czy już w Trzcińsku. |
W tym mniej więcej czasie coraz bardziej odczuwalna była atmosfera zagrożenia wśród polskiej społeczności. Mówiono o coraz częstszych morderstwach dokonywanych na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów. Brat Janek miał kolegę Ukraińca Klubę. Nagle w godzinach popołudniowych kolega ostrzegł: "Janek, dzisiaj w nocy przyjdą do Waszego domu po Ciebie, zabiją Cię". Przestrzegł aby nie ujawniał nikomu tajemnicy, ponieważ w przeciwnym wypadku on i jego rodzina zginą. W tym czasie Rosjanie przepędzili Niemców. Mój brat przyłączył się do formujących się formacji Wojska Polskiego. Tworzące się oddziały miały stać się zalążkiem Polskich Sił Zbrojnych. Pokonał cały szlak bojowy, dotarł do Berlina. Zostaliśmy w "trójkę". Tato na "robotach" gdzieś daleko w Niemczech, brat Janek w wojsku. Po tym jak Janek pod osłoną nocy szczęśliwie uciekł do tworzącej się jednostki Wojska Polskiego, do wioski przybyli ukraińscy nacjonaliści. Zdecydowanie kierowali się do domów zamieszkałych przez Polaków, byli dobrze poinformowani, do jakich domów mają się udać. Obserwowaliśmy z mamą zdarzenie z okna. Do naszego domu dotarło dwóch nacjonalistów wozem. Wyprowadzili z obory dwie krowy. Podobnie było w każdym gospodarstwie zamieszkałym przez rodaków. Dwa tygodnie po zarekwirowaniu zwierząt hodowlanych po raz kolejny zorganizowani Ukraińcy dotarli do wioski. W nocy zaczęli podpalać domy i zabudowania gospodarskie.
Godzina 0:30
Wspomnienie tego co wydarzyło się tej nocy do dzisiaj budzi we mnie strach i wyjątkowy lęk. Spaliśmy z mamą w jednym łóżku. Coś mamę dwukrotnie budziło - "jakaś siła wyższa". Spała jednak mocno nadal, gdy po raz trzeci jakaś siła zmusiła mamę do przebudzenia. W pokoju pomimo nocy było jasno. Trudno mi jest powiedzieć ile czasu potrzebowaliśmy aby się ubrać, trwało to bardzo szybko, rzekłbym "w przyśpieszeniu". Przynaglani przez mamę świadomą tragedii, w krótkim czasie oczekiwaliśmy przed drzwiami wejściowymi. Wewnątrz pomieszczenia odbijały się cienie podchodzących pod budynek osób. W pomieszczeniu było jasno, mama w skupieniu modliła się i mi również nakazała modlić się do Matki Bożej, aby nas do siebie przyjęła. Wzrok nasz był utkwiony w oknie, która nagle została raptownie skierowana do dołu. W tej samej chwili przed budynkiem sąsiadów ktoś zaczął grać na instrumentach: akordeonie, skrzypcach i trąbce. Wówczas kilkanaście osób, Ukraińców z naszego podwórka, przemieściło się przez drogę do miejsca skąd dochodziła muzyka. Muzykant nazywał się Srokowski, przeżył wojnę. To co wydarzyło się później trwało w moim przekonaniu chwilę, "szczęśliwą chwilę". Mama odryglowała drzwi, skuleni opuściliśmy dom rodzinny. Sąsiednie zabudowania płonęły, było jasno. Ile mieliśmy siły zaczęliśmy uciekać cieniem szczytu naszego domu. W związku z tym, że światło z płonącej wioski oświetlało teren naszych zabudowań, nie mogliśmy swobodnie uciekać. Wykorzystując cień naszego domu, uciekaliśmy jak najdalej było to możliwe. Napotykając kupkę obornika, ułożyliśmy się za nią, spoglądając w kierunku płonącej wioski. Odległość od naszego miejsca była mała, około 50 metrów. Mama jeszcze w naszym domu prosiła abym wziął małą poduszeczkę i buty Ani.
Pamiętam jak dziś, że w sposób opanowany mówiła, że jest już stara, a ja jestem młody i zależnie od woli Boga taka będzie nasza dola. W tym momencie nadjechał kurier - łącznik, i jadąc galopem skierował się prosto na nas. W tym czasie koń parsknął przed przeskoczeniem przez kupkę gnoju i przez nas. Kurier pognał w kierunku Krasiejowa, na szczęście nas nie zauważył. W godzinach porannych, gdy to wszystko ucichło, domy się jeszcze dopalały, było już widno. Przy wstawaniu z pod kupki obornika zauważyłem, że moje ubranie przymarzło do miejsca, gdzie leżałem.Gdy wstaliśmy udałem się z mamą do wioski, szukając rodziny. Dotarliśmy do swojej rodziny, zastając osoby, które przeżyły. Okazało się, że dom naszej rodziny ocalał, spłonęły tylko szopa i stajnia w której konie, świnie i inne zwierzęta spłonęły. Dowiedzieliśmy się, że zamordowano z naszej rodziny trzy osoby, Babcię staruszkę w progu, 4 letniego Andrzeja i w kolebce dziecko.
W tym dniu przed południem przyjechała policja z Uścia Zielonego. Dojechało kilka wozów drewnianych pod eskortą. Ewakuowano tych którzy przeżyli do budynku stojącego obok posterunku policji. Droga do Uścia prowadziła wzdłuż granicy obszaru leśnego. W czasie transportu ostrzeliwano z lasu pojazdy, którymi jechaliśmy. W budynku stojącego obok posterunku spędziliśmy jedną noc. Do budynku przyszedł dobry znajomy naszego dziadka. Zaproponował, abyśmy przenocowali na strychu budynku mieszkalnego, w którym zamieszkiwał. Tej nocy został ostrzelany budynek miejscowej policji. My nocowaliśmy na strychu, przytuleni do ciepłej ściany komina. Nad nami leżącymi świstały pociski. W kolejny dzień eskortowani dotarliśmy do Marianopola. Spędziliśmy w mieście jeden miesiąc. W tym mieście ludzie okazali nam dużo dobra. Stamtąd udaliśmy się do Stanisławowa. W tym pięknym, dużym wojewódzkim mieście spędziliśmy trzy miesiące. Tutaj było bezpiecznie. Poznałem tam z 13 letniego Ukraińca. Dużo czasu spędzaliśmy wspólnie. Zapamiętałem, że wygłodniali udawaliśmy się na miejscowy bazar. On potrafił sprawiać wrażenie poszukującego wybranych towarów. Grzecznie pytał się o cenę, dotykał wybrany towar i próbował, tym sposobem próbując owoce mogliśmy się najeść. Innym sprawdzonym sposobem spędzania czasu wolnego był nasz udział w spektaklach teatralnych. Przed rozpoczęciem spektaklu, wspinaliśmy się po rynnie do ubikacji. Gdy byliśmy już na miejscu, delikatnie uchylaliśmy drzwi, po czym udawaliśmy się na widownię. Spektakle były grane w języku polskim, zawsze siadaliśmy w ostatnim rzędzie.
Teatr w Stanisławowie uwieczniony na starej fotografii
Po trzech szczęśliwych miesiącach, które spędziliśmy w Stanisławowie udaliśmy się w dalszą drogę w nieznane. Podobnie jak inni rodacy jechaliśmy "gdzieś" na zachodnie ziemie Polski. Podróżowaliśmy w wagonach bydlęcych lub poziomych platformach. Dojechaliśmy na Śląsk. Nie pamiętam dokładnie, na jakiej stacji wysiedliśmy. Były to Katowice lub Bytom. Tutaj w dużym, górniczym mieście mama znalazła pracę u sędziego albo adwokata. Biuro i dom mieszkalny sędziego znajdował się w Bytomiu. Spotkała nas tutaj duża życzliwość ze strony pracodawcy mamy, która sprzątała pomieszczenia biurowe i mieszkalne. Mama była bardzo zmęczona. W wolnych chwilach, pamiętam, często odpoczywała drzemiąc. Po jakimś czasie opuściliśmy Śląsk i udaliśmy się na północ Polski. Jechaliśmy pociągiem trzy dni. Dotarliśmy do Chojny. Na stacji przywitał nas napis Königsberg in der Neumark . Spędziliśmy tutaj czas do chwili przyjazdu eskorty policji i wojska aby udać się w dalszą drogę.
Udałem się od zabudowań dworcowych w kierunku dzisiejszej stacji paliw. Miasto było bardzo zniszczone. W tym samym dniu przyjechało na obszar w pobliżu dworca kolejowego w Chojnie trzech lub czterech wojskowych. Jeden z żołnierzy nazywał się Kazimierz Banach. Zabrali nas na furmankach. Wcześniej z naszej grupy dwóch wybrańców dokonało rekonesansu. Ktoś z otoczenia, w którym przebywali wspominał, że kilka kilometrów od Chojny znajduje się nie duże miasto, zupełnie nie zniszczone. Przyjechaliśmy do Trzcińska Zdroju w dniu 17 VII 1945. W pobliżu cmentarza znajdowała się stodoła, w której przenocowaliśmy, w późniejszym czasie spłonęła. Gdy tam spaliśmy, razem z nami przebywały trzy lub cztery rodziny.
Po przebudzeniu rano, przedstawiciele rodzin udawali się do miasta w poszukiwaniu miejsca do życia. Moja rodzina zamieszkała na wzniesieniu nad jeziorem, w jednym mieszkaniu w trzy rodziny, ponieważ baliśmy się rozdzielać. W Trzcińsku Zdroju byliśmy w trójkę razem z mamą, Anią i mną.
Mój tato z Bawarii pojechał na wschód Europy do naszego rodzinnego Sękowa. Stamtąd z sąsiadem Wawrzynem Stefanem w roku 1947 lub 1948 dotarł do Trzcińska Zdroju. Mama pisała listy do znajomych w Sękowie. Tym sposobem tato przebywając w Sękowie dowiedział się gdzie się znajdujemy i znał nasz adres. Wyruszył więc na zachód szukając małego miasteczka.
Po przyjeździe brata Janka z wojska, jako osadnik wojskowy, miał prawo wybrać dom i wybrał ten, w którym do dziś mieszkam. Do tego czasu mieszkaliśmy wspólnie w trzy rodziny w jednym domu. Po wojnie wszyscy szczęśliwie się odnaleźliśmy.
Pozostałości książeczki - "kantyczki" jedyna pamiątka z Sękowa która została uratowana z domu rodzinnego przed podpaleniem |
Nie chcę wnikać w cenzurę tego wywiadu z Panem Michałem, być może redaktor nie ingerował w treść wywiadu... Ale, niemieccy bandyci "żołnierze" jak wspomina moja babcia, która urodziła się koło Stanisławowa w 1932 roku, nie byli tacy mili, wpadli do domu, zastraszyli rodzinę, siłą zabrali żywy inwentarz, babcia wspomina również jak niemieccy "żołnierze" uczyli, wyposażali w broń i wspierali ukraińskich nacjonalistów - "banderowców", którzy później w tej godzinie 0 tak polskich mieszkańców wsi wymordowali. Nie będę przytaczał wszystkiego, co babcia doświadczyła od tych bandytów niemieckich i ukraińskich, bo to przykre wspomnienia. Panie redaktorze, dla mnie nie ma i nie będzie poprawności politycznej.
OdpowiedzUsuń