"Zaczęły mnie dotkliwie boleć stopy i ręce, przestałam mieć czucie w palcach, traciłam przytomność - samogon uratował mi życie..."

Urodziłam się 14 IV 1922 roku w małej wiosce Siekierka Nowa w przedwojennym powiecie kozienickim, województwie kieleckim. Moja wioska jest oddalona o 15 kilometrów od Zwolenia i Lipska oraz o około 50 kilometrów od Radomia. W mojej wiosce najbardziej byliśmy związani z miastem Zwoleń, tutaj starsza młodzież uczęszczała do Szkoły Rolniczej, istniało regularne połączenie autobusowe z Warszawą co w okresie międzywojennym było rzadkością. 

Do wybuchu II wojny światowej moja rodzina, rodzice i rodzeństwo zamieszkiwała w małym jednorodzinnym domu. Byłam najstarsza, pozostałe rodzeństwo: siostry Janka i Lotka oraz dwoje braci: Stanisław i Mietek. W roku poprzedzającym wybuch wojny wzrastało wyczuwalne napięcie w społeczeństwie, pamiętam rozmowy rodziców z sąsiadami w których wątek wojenny pojawiał się bardzo często. Zapamiętałam, że latem 1939 r. odbyły się w Zwoleniu uroczyste obchody "święta morza", podczas manifestacji patriotycznej spalono na stosie (wcześniej przygotowane) kukły Hitlera. Natomiast na początku sierpnia mieszkańcy miasta i okolicznych wiosek (również mojej) szykowali się do tradycyjnych uroczystości dożynkowych, które co roku organizowane były przez miejscową Szkołę Rolniczą a odbywały się zawsze w dniu 15 sierpnia Wspominano później w mojej wiosce między innymi o "egzekucji kukły wodza faszystów" oraz przewidywano następstwa przypuszczalnej wojny. Ukończyłem 17 rok życia. 6 września 1939 r. Zwoleń, wówczas 10 tysięczne miasto zostało dotkliwie zbombardowane, po dwóch dniach 8 września kolejny atak lotniczy i ostrzał artylerii niemieckiej zniszczył miasto.
Zniszczony Zwoleń we wrześniu 1939 r
Wspominająca pani Helena z koleżanką Haliną Turską, która pracowała w czasie II wojny Światowej w innym gospodarstwie w Dłusku Gryfińskim (Linde).
Po rozpoczęciu wojny do wioski, w której mieszkałam przyjechał duży samochód ciężarowy z plandeką. Z samochodu wysiadło kilku napastliwych żandarmów niemieckich i uzbrojony volksdeutsch. Oznajmiono, że młodsi, spełniający odpowiednie warunki opuszczą rodzinne strony i wyjadą do pracy w gospodarstwach rolnych na terenie III Rzeszy. Spośród mojego rodzeństwa tylko ja spełniałam wymagane warunki, przede wszystkim wiek i zdolność do pracy fizycznej. Z planowanej wywózki mogły zostać zwolnione tylko osoby, które mogły udowodnić, że pracują i wykonują prace związane z potrzebami Rzeszy.

Wraz z innymi osobami wybranymi podczas wstępnej selekcji dojechaliśmy dużym ciężarowym samochodem do Radomia, gdzie w dużym kościele dołączyliśmy do przebywających już od jakiegoś czasu innych osób.

Droga jaką pokonała pani Helena od rodzinnej wioski Siekierka Nowa do Dłuska Gryfińskiego
W dużej radomskiej świątyni przebywaliśmy ponad jedną dobę, strzeżeni byliśmy przez kilku uzbrojonych żandarmów. W kolejny dzień przybyło kilku Niemców, którzy dokonywali skrupulatnej selekcji, szczególnie szczegółowo sprawdzali czy u osób wyselekcjonowanych nie występują zmiany wskazujące na zachorowanie na tyfus.  Z Radomia dojechałam pociągiem do dzisiejszego Gorzowa Wielkopolskiego, to miasto wówczas nazywało się Landsberg an der Warthe. Obok dworca kolejowego oczekiwali cywilni oraz samochody ciężarowe z plandekami. Jeden z cywili sprawdził mój dokument tożsamości po czym wskazał jeden z przygotowanych samochodów.  Po kilku godzinach dojechałam na miejsce, do dużej wioski niemieckiej - Linde.

Linde - Dłusko Gryfińskie

Pani Helena z koleżanką Haliną Turską
W środku wioski, na skrzyżowaniu dróg stał na wzniesieniu duży granitowy kościół, w pobliżu kościoła oczekiwali miejscowi gospodarze. Trafiłam do rodziny gospodarzy, których zabudowania i duży dom mieszkalny znajdowały się w pobliżu kościoła. Jadąc od kościoła w kierunku wioski Krusze był to trzeci budynek po prawej stronie.  Małżeństwo gospodarzy u których podjęłam pracę posiadało dwoje dzieci, córkę i syna. Otrzymałam małe pomieszczenie, w którym mieszkałam do 1945 r. Wykonywałam różne prace. W okresie jesiennym prace polowe przy zbiorze ziemniaków, buraków, roślin okopowych i warzyw. W letnim przy żniwach, sianokosach, sadzeniu ziemniaków, uprawie zbóż i warzyw. Gospodarze okazali się dobrymi ludźmi, posiadali dwoje kilkunastoletnie dzieci:  Elzę i Horsta.  W gospodarstwie zastałam dwóch robotników z Polski,  którzy podobnie jak ja przebywali w gospodarstwie do lutego 1945 r. Pochodzili z Wielkopolski, Janek i Felek. Zżyłam się z nimi mocno.  Przez cały rok wykonywałam prace związane ze zwierzętami hodowlanymi. Dość szybko uczyłam się języka, zdałam sobie szybko sprawę, że spędzę tutaj najbliższy czas i znajomość każdego nowego wyrazu ułatwi mi zwyczajnie życie. W trzecim roku mojego pobytu na terenie Rzeszy Niemieckiej gospodarze u których pracowałam zdecydowali, że za moją uczciwą postawę, pracę należy mi się kilka dni urlopu. Zwrócili się do odpowiedniej osoby i dość szybko otrzymałam przepustkę i inne niezbędne dokumenty tożsamości. Gospodarz odwiózł mnie pojazdem wozem konnym do Swobnicy(Wildenbruch)  na stację kolejową. Wyruszyłam pociągiem ze Swobnicy do Szczecina a stamtąd po przesiadce na dużym dworcu kolejowym udałam się do Radomia.

zdjęcie z lat 30 tych minionego stulecia stacji kolejowej w pobliskich Baniach

Samogon uratował mi życie

To była groźna, mroźna zima, nie pamiętam dokładnie lat, z całą pewnością zima przełomu 1941/42 lub 1942/43. Dobry tydzień spędziłam z najbliższymi. Byłam szczęśliwa, nie wierzyłam przez cały mój dotychczasowy pobyt w niemieckiej wiosce Linde, że ujrzę rodzinną wioskę, rodziców, rodzeństwo. Czas mijał szybko, niepostrzeżenie przyszedł dzień opuszczenia najbliższych i powrotu do Linde. Ukończyłam 20 rok życia, brałam pod uwagę zasłyszane rozmowy rodaków i niemieckich pasażerów w przedziale o nastrojach wśród ludzi, myślałam "kto wie czy jeszcze kiedykolwiek przyjadę do Siekierki Nowej". Mama mnie przygotowała do podróży, do spakowanej podróżnej torby wcisnęła butelkę z samogonem.Zapamiętałam tą zimę, ponieważ mróz był bardzo silny, podróżowałam w przedziale wraz z innymi podróżnymi, z całą pewnością wyróżniał mnie skromny ubiór i oczywiście mowa. W czasie mojego dotychczasowego pobytu w wiosce Rzeszy poznałam język niemiecki na tyle, że mogłam dość swobodnie rozmawiać z gospodarzami, ich dziećmi: Elzą i Horstem oraz innymi mieszkańcami. Jednak w mojej mowie Niemcy natychmiast wyczuwali wschodni akcent. W czasie drogi powrotnej posiadałam wymagane dla przemieszczających się po III Rzeszy robotników cudzoziemskich dokumenty osobiste i przepustkę. Podróżni, którzy jechali razem ze mną w przedziale byli zorientowani, że jestem robotnikiem powracającym z urlopu, który otrzymałam za dobrą pracę u gospodarzy w niemieckiej wiosce.  W czasie postoju składu pociągu nagle przestało działać ogrzewanie wagonów, na zewnątrz było z całą pewnością ponad -20 stopni mrozu. Byłam szczupłą dziewczyną, nie posiadałam odpowiednich na takie mrozy ubrań. W szybkim czasie zaczęły mnie dotkliwie boleć stopy i ręce,  przestałam mieć czucie w palcach, traciłam przytomność jednak nie miałam odwagi aby prosić obcych podróżnych o pomoc. W przedziale podróżował starszy mężczyzna z dziewczynką, był dla niej dziadkiem. On zorientował się, że ze mną dzieje się źle. Powstała panika, okrywano mnie czymś ciepłym, próbowano podtrzymywać kontakt. W pewnej chwili starszy mężczyzna wspomniał coś o alkoholu a ja szybko wskazałam na moją podróżną torbę. Po chwili piłam samogon, w  który moja zapobiegliwa mama mnie na szczęście zaopatrzyła. Pomału zaczęłam odzyskiwać świadomość, rozpoznawałam osoby, odpowiadałam na pytania. Powróciłam szczęśliwie do wioski.

Wspominająca pani Helena na podwórku gospodarstwa z dwoma rodakami - pracującymi w czasie wojny w tym samym gospodarstwie oraz właścicielka gospodarstwa (po prawej stronie)

Obóz pracy

W pobliżu zabudowań gospodarzy znajdował się w wiosce do końca II wojny światowej obóz pracy. Przebywało w nim myślę, około 100 więźniów (mogło być ponad 100). Mieszkali w dużym hangarze, który znajdował się od strony zabudowań gospodarczych. Przebywający w obozie robotnicy przymusowi pochodzili z różnych państw. Zapamiętałam, że przebywali tam Włosi, Francuzi, Czesi, Węgrzy. Trudno mi w tej chwili powiedzieć czy w obozie pracy przebywali Polacy, nie pamiętam. Ciężko pracowali. Codziennie rano wychodzili pod eskortą uzbrojonych do lasów lub do sąsiedniej wioski Rufen (Rów). W wiosce znajdowała się stacja kolejowa. Robotnicy pracowali na rampie kolejowej stacji, wykonywali prace związane z rozładunkiem lub załadunkiem towarów. W pobliskich lasach wykonywali prace związane z meliorację, wyrębem i cięciem drzew. Gdy powracali do obozu widać było, że są przepracowani. W tajemnicy przed gospodarzami wynosiłam z domu chleb i boczek, słoninę i w bezpiecznym miejscu przerzucałam przez ogrodzenie żywność. Któregoś razu złapała mnie "na gorącym uczynku" właścicielka majątku, nie próbowałam niczego wyjaśniać i nagle zaczęłam ze strachu uciekać. Nie pamiętam kto mnie powstrzymał, jednak od tej pory ku mojemu zaskoczeniu gospodarze traktowali mnie z większa troskliwością. Jeden z pracujących w gospodarstwie rodaków, żartował po cichu, że gospodarze obawiają się, abym nie uciekła.  

   
Dyplom przyznany mojemu małżonkowi za walkę z niemieckim najeźdźcą

Potwierdzenie zameldowania mojej rodziny z 3 IX 1948 r. Urząd Gminy Dziczy Las (dzisiejsza Swobnica)

Zaświadczenie wojskowe mojego małżonka

Ośrodek szkoleniowy hitlerjugend

Jadąc od Dłuska Gryfińskiego w kierunku Swobnicy znajdował się ośrodek szkoleniowy niemieckiej organizacji młodzieżowej NSDAP. W budynku byli skoszarowani młodzi bardzo często bezwzględni i fanatyczni uczestnicy szkoleń. Nie wiem, nie pamiętam czy ośrodek istniał przez cały rok czy w okresie letnich miesięcy. Młodzi z ośrodka pojawiali się w wiosce z opiekunem, ubrani byli charakterystycznie w ubiory militarne. Byli zdyscyplinowani i butni. Przebywali wyłącznie w własnych grupach. Dzisiaj w miejscu gdzie istniał ośrodek znajdują się pozostałości ścian kamiennych  oraz studnia.



Unikatowa fotografia ! W dole znajdują się zabudowania ośrodka szkoleniowego Hitlerjugend, zlokalizowany przy drodze łączącej Dłusko i Swobnicę.
  
Na początku 1945 r. wśród miejscowych najważniejszym tematem rozmów, który wywoływał strach i niepokój byli nieuchronnie zbliżający się żołnierze radzieccy. Zapanowała wśród mieszkańców panika, niektórzy zdecydowali się na ewakuację z wioski pociągiem ze Swobnicy. W dniu 1 II 1945 r. w przepełnionych wagonach opuszczający "w ciemno" mieszkańcy okolicznych wiosek jechali w kierunku Szczecina. W okolicy stacji w Baniewicach pociąg został dotkliwie ostrzelany przez radzieckie czołgi zwiadowcze. Uszkodzona lokomotywa zdołała odjechać. Większość mieszkańców jednak pozostała w wiosce. Pomiędzy 12 a 20 lutym 1945 r. wojska radzieckie dotarły do Dłuska. Czterdziestu czterech mężczyzn z wioski zostało deportowano w głąb ZSRR. Jeden z żołnierzy radzieckich zapytał się mnie jak byłam traktowana przez gospodarzy, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że przez pięć lat mojego pobytu w Dłusku gospodarze otaczali mnie opieką oraz dwóch innych robotników z Polski. Jak umiałam tak zdecydowanie odpowiedziałam, że właściciele gospodarstwa to dobrzy ludzie. Nie pamiętam w tej chwili szczegółów, jednak rodzina z dziećmi przeżyła. Jednym z ostatnich ewakuujących się z wioski Niemców był miejscowy samotny leśniczy, w opinii miejscowych był osobą bogatą.Został zastrzelony przez czerwonoarmistę w pobliżu turbiny znajdującej się w kierunku Swobnicy.
Reporter wojenny H. Deetjen relacjonował w "Pommersche Zeitung" z dnia 20 lutego o wydarzeniach, które miały miejsce w sąsiedniej wiosce Swobnicy: " Zatrzymano uciekających ludzi. Urządzono orgie. Wieś systematycznie plądrowano. Co nadawało się do użytku - niszczono. Żywność rzucano do gnojowników, strzelano do fotografii rodzinnych. Gdy Rosjanin natrafiał na jakieś ozdoby czy wartościowe przedmioty, cały dom i zagrodę dokładnie plądrowano, rujnowano. Wieczorem urządzano pijatyki i polowania na kobiety przed pięćdziesiątką i dziewczęta od 15 roku życia, które przechodziły z mężczyzny na mężczyznę. Z dziesięciu deportowanych wrócił jeden".

Pod koniec lutego 1945 r. wraz z dwoma rodakami opuściłam Dłusko przekonana, że na zawsze, okazało się, że na krótko. Powracając do domu pociągiem poznałam w przedziale przyszłego męża, żołnierza Wojska Polskiego. Powracał z frontu. 9 MAJA 1946 r. wraz z rodzicami, poślubionym mężem Józefem powróciłam do wioski, dawne Linde nazywało się Dłusko Gryfińskie. Szczęśliwie wychowaliśmy wspólnie z mężem czwórkę dzieci, doczekaliśmy się pięciu wnuków. Małżonek mój Józef umarł w roku 1988 r.

Rodzina u której pracowałam przez długi okres II wojny światowej zamieszkała w NRD. Właściciele gospodarstwa nie żyją. Córka gospodarzy - Elza utrzymuje do dzisiaj kontakt ze mną i moja rodziną, odwiedza co jakiś czas rodzinne strony z córką i zięciem. W grudniu 2015 r. zadzwoniła i złożyła życzenia świąteczne. Syn Horst dawniej również przyjeżdżał do Dłuska jednak od kilku lat prawdopodobnie z powodów zdrowotnych zaprzestał przyjazdów.


Zdjęcia i dokumenty pochodzą z rodzinnego albumu pani Heleny Baczul.



Autorem działu regionalno - historycznego w portalu chojna24.pl jest Andrzej Krywalewicz. Znasz ciekawe historie? Posiadasz ciekawe fotografie? Zapraszamy do kontaktu: andrzejkrywalewicz@chojna24.pl lub tel. 793 069 999

Prześlij komentarz

Nowsza Starsza